Mimo stosunkowo wczesnej przedpołudniowej godziny, w saloniku na piętrze panował przyjemny półmrok. Zasłony, choć odsunięte, nie przepuszczały zbyt wiele światła. Za otwartym oknem zbierały się ciężkie, grafitowe chmury, zwiastujące deszcz. Jeszcze nie padało, ale powietrze już gęstniało w ten charakterystyczny sposób a wiatr, który wpadał przez otwarte drzwi tarasowe, niósł ze sobą zapach mokrej ziemi, wilgotnych liści i bardzo delikatną nutę soli.
Poza tym było ciepło i cicho. Miękkie, bursztynowe światło otulało pomieszczenie. Rzucały je zarówno lampy, jak i rozpalony kominek, dzięki któremu w pokoju nie było chłodno. Taras mógł pozostać otwarty. Firanka mogła powiewać na wietrze. Szczególnie, że na zewnątrz było cicho i spokojnie. Nagłe dźwięki dochodzące z dworu nie miały zaburzyć klimatu, jaki panował w tym miejscu.
A był on może nie melancholijny, może nie do końca nostalgiczny, lecz z pewnością w środku panował pewien rodzaj intymnej ciszy, przerywanej jedynie trzaskiem płonącego drewna w kominku i okazjonalnym skrzypnięciem parkietu pod ciężarem przesuwającego się po podłodze Ambroisa.
Ten natomiast siedział po turecku na dywanie, mając przed sobą rozłożone trzy kartony. Przyniósł ich więcej, ale te konkretne były przez niego świadome wybrane na tę chwilę przed lunchem, do którego pozostało jeszcze mniej więcej półtorej godziny. Przeglądał je w pewnym porządku. Nie grzebał w nich bezmyślnie, tylko z uwagą wertował ich zawartość.
Usiadł wygodniej, opierając się plecami o bok fotela, po czym zajrzał do kolejnego pudła, szybko dochodząc do wniosku, że znajdują się tam głównie fotografie. Kilka plików ułożonych w staranne pakieciki, przewiązane wstążką z juty, jednak nie umieszczone w albumach, tylko wciśnięte w pudełko i zamknięte tak na strychu.
Większość zdjęć była czarno-biała, wyszperał też kilka w odcieniach sepii. Doskonale wiedział, że w kartonie nie uświadczy praktycznie żadnych kolorowych fotografii. Nie dlatego, że zdjęcia były na to zbyt stare. Nie były. To był bardzo celowy zabieg. Dokładnie tak jak wciśnięcie tam również bardzo starego magicznego aparatu, który być może jeszcze nawet działał, ale Greengrass nie zamierzał tego sprawdzać.
Zamiast tego przeszedł do rozwiązania wstążeczki i powolnego przeglądania zawartości pudełka. Niektóre twarze rozpoznawał natychmiast, identyfikacja innych wymagała wysiłku. Zmarszczył brwi, pochylając się niżej nad jedną z ruchomych fotografii i mrużąc oczy, żeby dokładniej przyjrzeć się uwiecznionej scenie.
Dom, ale nie ten sam. Inny. W innym miejscu. Drewniany. Taki, który już dawno nie istniał. Dom i drzewo, obok którego stała kobieta w jasnej sukni. Białej, może kremowej. Przez cały czas, jaki Roise spędził na wpatrywaniu się w trzymany przedmiot, brunetka trzymała się tyłem do fotografa. Poruszała się, owszem, jednak nie ukazywała swojej twarzy. Wyglądała zupełnie tak, jakby zaraz miała odejść (co nie byłoby takie znowu nietypowe dla postaci z magicznych zdjęć), ale z jakiegoś powodu tego nie robiła.
Tuż pod zdjęciem znajdował się stary list w kopercie. Nie otworzył go od razu. Papier pożółkł, tusz miejscami wyblakł, ale pieczęć, choć rozmazana, nadal była doskonale rozpoznawalna. I wciąż wywoływała u niego ten sam skurcz w żołądku. Nie nieprzyjemny, raczej wręcz przeciwnie. Położył znalezisko na kupce obok prawej nogi, dołączając je do innych rzeczy, które wydawały mu się obiecujące.
W saloniku było cicho. Tykanie zegara wiszącego nad drzwiami zdawało się być nie tylko ciche, lecz w pewnym sensie stłumione. Od czasu do czasu na korytarzu za półotwartymi drzwiami skrzypiała podłoga, ale poza tym dom spał, pogrążony w tym specyficznym, przedpołudniowym zawieszeniu, jakie potrafiła przynieść tylko nadchodząca jesień.
Od niechcenia zerknął na godzinę, nawet jeśli czas tak naprawdę się dla niego nie liczył. Liczyło się tylko to, by znaleźć tę jedną rzecz. To, co tu było. Musiało tu być.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down