• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu v
1 2 3 Dalej »
[09.09.1972] Once I dreamed that we were close to each other

[09.09.1972] Once I dreamed that we were close to each other
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#1
02.08.2025, 00:02  ✶  
To była ciężka noc. Pełna strachów i upiorów, które czaiły się na każdym rogu miasta, które oblane było migotliwą poświatą pomarańczowych płomieni. W dymie czaiły się cienie; nieprzyjazne, podburzone do agresji przez strach i własne zachcianki. Oblizywane przez ogień szyby pękały, ale Ambrosia nie mogła się oprzeć wrażeniu, że pękało coś jeszcze - poczucie bezpieczeństwa. Nie wierzyła w to, by kraj do tej pory czuł się dobrze i pewny siebie, ale dotychczasowe działania Voldemorta pozwalały na zachowanie pozorów. Tych przyjemnych, które wyścielały watą wnętrza umysłów, zatykały uszy i ograniczały pole widzenia. Wcześniej władza trzymała ręce na pulsie, Ministra mogła siedzieć na swoim złotym tronie, zadowolona cała z siebie, a czystokrwiste rodziny - te najbardziej obżarte własnymi pieniędzmi i statusem - mogły jako tako ufać sobie nawzajem.

Teraz pojawił się strach.

Kto był wrogiem, a kto przyjacielem? Kto gotowy był chować się za swoją maską by skrzywdzić bliskich? Nie wszyscy mieli pewnie komfort, by tak szybko zacząć się nad tym roztrząsać, bo wybierali z gruzów resztki swoich dobytków lub opłakiwali poturbowane ciała rodziny, ale ona? Ona siedziała bezpiecznie w Ataraxii, której ucierpiała co najwyżej zewnętrzna strona witryny. Ale może właśnie ta jej wygoda i przywilej sprawiały, że tak skwapliwie zaczęła przechodzić do rozrachunku. Kto oprócz Alexa, Louvaina i Stanleya zakładał maskę? Kto po ostatniej nocy miał na swoich rękach krew osób, których jedyną przewiną był pewnie fakt, że nie dostali chociażby szansy stanąć po odpowiedniej stronie?

Nigdy nie miała wątpliwości, że nie obchodziła jej walka, która działa się na górze, poza Podziemnymi Ścieżkami. Była w końcu nikim - przemykającą między uliczkami twarzą, marionetką i kukiełką, która na pierwszym miejscu stawiała to, co miała jej do zaoferowania rodzina i jej bliscy. Na Podziemne nie sięgała władza Ministerstwa i nawet Czarny Pan rozumiał, że traktowanie ich tak samo jak Nokturna i resztę Anglii, nie do końca wchodziło w grę. Dał im szansę; na zmienienie wejść, które prowadziły do plątaniny korytarzy, na zabezpieczenie się i wzięcie głębokiego oddechu, wreszcie wyzbytego nuty frustracji, która gościła tam przez panoszących się funkcjonariuszy ministerstwa.

I kiedy oni robili to swoje przemeblowanie, ona siedziała tutaj, tonąc pod słowami Louvaina. Może powinna docenić, że znalazł dla niej tę krótką chwilę w swoim napiętym grafiku - dzięki temu mogła zejść na dół, na ścieżki, zanim pojawił się którykolwiek ze śmierciożerców. Zanim miała szansę spojrzeć na skrytą pod czernią sylwetkę Alexandra, zastanawiając się czy faktycznie należała ona do niego, czy może tylko serce robiło jej figle. Chciała go zobaczyć. Chciała wiedzieć - nie, chciała usłyszeć, że zajmowała jego myśli podczas nocy. Ale mimo tej potrzeby by czuć się kochaną i potrzebną, wciąż zaciskało się uczucie rozczarowania, kiedy w nocy Lestrange ściągnął przed nią maskę. Póki tego nie zrobił, żyła tą właśnie nadzieją. Przez uderzenie serca, znowu była szczęśliwa.

Może dlatego siedziała teraz w Ataraxii, bo liczyła na coś, czego nie dostała podczas Spalonej Nocy. Z podkulonymi na krześle nogami i pochylona nad stołem, gdzie ułożyła zniszczony przez płomienie szyld. Zdążyła go już wyczyścić z sadzy, odganiając nabytą czerń i odsłaniając nadgryzione litery, z których od temperatury złuszczyła się farba. Malowała je więc na nowo, z braku laku lakierem do paznokci.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#2
02.08.2025, 18:11  ✶  
Znowu był na Nokturnie.

Przypomniał sobie, jak dzień wcześniej siedział na dachu majaczącej w oddali opuszczonej fabryki. Patrzył w dół, na zawilgocone cegły starych kamienic, obdrapane szyldy, okna zabite deskami i zarośnięte pleśnią. Na biedę, która przylegała do ścian domów tak samo jak pleśń. Nokturn miał wiele twarzy. Dzisiaj uśmiechał się do niego uśmiechem umorusanego dzieciaka z ulicy, który zęby mleczne miał spróchniałe już od urodzenia. Nawet by nie płakał, gdyby ktoś mu je wybił. Alexander patrzył na niego ze wstrętem. Alexander patrzył na niego ze współczuciem. Wiedział, że wystarczy zejść pod powierzchnię ulicy, aby trafić do innego miejsca – tego, o którym Ambrosia rzadko mówiła, a które nosiła w sobie jak klątwę. Kościany zamtuz. Spróchniała część jej historii, historii jej rodziny. Mówiła, że Nokturn to jej miejsce – jakby kochała je za to, że zna każdy jego zakamarek – jakby ten syf był jej kołyską. Dlaczego uparcie trwała przy tym stęchłym gnieździe rozkładu, gdzie rozkładające się kurwy rozkładały nogi, gdzie sprzedawały swoje zdechłe ciała, zamiast po prostu zdechnąć?

Nigdy nie powinien pozwolić jej tutaj wrócić.

Na Nokturnie nic nie było do końca martwe, ale i nic nie żyło naprawdę. Wszystko tu dogorywało. Alexander myślał o kurwach z Kościanego jak o trupach, które zapomniały, jak się umiera. To co było umarłe, należało pogrzebać, albo jeszcze lepiej: spalić. Spaliłby ten zamtuz. Spaliłby go bez wahania. Spaliłby go do zgliszczy, razem z tymi nieumarłymi kurwami, których istnienie przypominało Ambrosii, skąd pochodzi. Alexander ich nie potępiał. Poznał rodzinę Ambrosii, pamiętał więc i ich imiona. Ale pamiętał też ich ceny. Pamiętał pokoje, w których Ambrosia nigdy nie chciała być, ale z których nigdy nie zdołała się wydostać. Alexander wiedział jak działał świat. Wiedział, że jej rodzice zaakceptowaliby go: z jego nazwiskiem, z jego pieniędzmi, z jego profesją. Wiedział, ale nigdy nie pozwolił jej poczuć, że wie. Czasem miłość była jak ogień, gwałtowna, pochłaniająca wszystko, co stało na jej drodze pożogą, czasem miała zaś smak popiołu. Gdyby spalił to miejsce, może wtedy wreszcie mogłaby być wolna.

Nie przyniosłoby mu to satysfakcji. Nie był taki jak Loretta, która tak bardzo pragnęła zobaczyć jak świat płonie, że bawiąc się ogniem, zapominała, że parzy. Zastanawiał się, czy zdążyła osłonić przez pożarami swoją galerię sztuki. Miał nadzieję, że nie. Miał nadzieję, że galeria spłonęła do zgliszczy, razem ze wszystkimi jej obrazami. Alexander nienawidził obrazów Loretty. Obrazy Loretty były równie puste jak jej wnętrze, a on nie chciał pamiętać, że poślubił kobietę, która w pustce widziała piękno. Nie było nic pięknego w płótnach poznaczonych przez gwałtowne pociagnięcia pędzlem, kontemplowanych w pełnym napięcia milczeniu. Nie mógł pozbyć się wrażenia, jak gdyby odmalowywała na nich milczenie zalegające we wnętrzu ich sypialni. Jej sypialni, poprawił się w myślach. W końcu spotykali się tylko w mieszkaniu Loretty, przyozdobionymi tymi samymi obrazami, co jej galeria. Najchętniej spaliłby te obrazy. Spaliłby tę galerię. Gdyby spalił to miejsce, może wtedy wreszcie mógłby być wolnym.

Nawet na uśmiech wydawał się zbyt zmęczonym, a jednak, jak zawsze widać było ulgę na jego twarzy, gdy przekroczył próg Ataraxii. Znajome wnętrze powitało go zapachem kadzideł, które zawsze przypominały mu o objęciach Ambrosii, i... Lakieru do paznokci? Bez zastanowienia odłożył kwiaty na stolik, który stał tam, gdzie stał zawsze. Może tylko trochę krzywo, ale po spotkaniu Śmierciożerców, sam musiał poprzestawiać meble we właściwe miejsca. Nie wiedział, czy robi to dla niej, czy dla samego siebie. Nie dbał o to. Posprzątał, żeby ona nie musiała. Żeby wciąż mogła czuć się bezpiecznie we własnym domu, czy raczej, żeby wciąż mogła udawać, że czuje się bezpiecznie. Udawać, że wszystko jest w porządku.

Alexander zawsze udawał, że wszystko jest w porządku.

Rzucał zaklęcia we wnętrzu zakładu spirytystycznego przez zaciśnięte zęby, zastanawiając się, czy da się być bardziej żałosnym.

Odchodząc, zrozumiał, że o to też nie dbał.

Rzeczy, które robił z miłości.

– Przepraszam, że nie przyszedłem wcześniej.

Rzut na percepcję, na niciowidzenie.
Rzut PO 1d100 - 1
Krytyczna porazka


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#3
02.08.2025, 21:13  ✶  
Ambrosia nigdy nie nienawidziła Kościanego Zamtuza. Nie naprawdę i nie w pełni. Kiedyś, kiedy była jeszcze dziewczyną, ubraną w krukońskie barwy, uczuciem palącej nienawiści darzyła tych, którzy bezczelnie drwili z jej pochodzenia. Miała wtedy żal; do matki, do ojca, do dziadka... do wszystkich kurew, które zebrał pod swoimi skrzydłami, z radością przeliczając należne za nie galeony. Ale potem zrozumiała co właściwie znajdowało się pod tą woalką zepsucia, którą tak wszyscy gardzili.

Wyłożone czerwienią korytarze były znajome i niezmiennie przebiegała wzdłuż nich w towarzystwie swoich braci. Kościany był ich domem tak samo, jak rodowa posiadłość. Co najważniejsze - czuli się tam bezpiecznie; pośród odoru śmierci, spalenizny i słodyczy czekolady. Burdel zapewniał im miejsce do nauki tego jak działał świat - prawdziwy świat. Tego jak ludzkie rządze pchały wszystko do przodu, jaką wartość miał pieniądz, ale i też pochodzenie. Ale przede wszystkim tego, jak ważna była rodzina.

Lubiła nawet te kurwy, z zamkniętymi czy złożonymi nogami. To były dziewczyny, które straciły życie - często tragicznie i smutno, a ktoś postanowił dać im drugą szansę. Nie rzadko powodem była zwyczajna miłość, bo jak oprzeć się pokusie, by ukochaną przywrócić do życia? Odpowiednio rzucone zaklęcie załatwiało przecież wszystko. Szkoda tylko, że było takie trudne. Inne wracały do życia przez chciwość, ale pod koniec dnia - każda z nich chciała żyć. Chwytały się kurczowo życia, bo przecież gdyby chciały to wiedziały, gdzie i jak szukać rozwiązania.

Dlatego Ambrosia im współczuła. Współczuła tego, jaki świat był na nie obojętny lub wręcz nieprzyjemny. Ludzie oceniali je za to, co nie było ich winą. Nie one rzucały zaklęcie przywołujące do życia. Nie one odmawiały sobie wsparcia, nie wzdrygały się na swoją nową naturę i nie obnosiły się obrzydzeniem. Zamtuz mógł być wynikiem chęci spieniężenia ludzkiego pożądania, ale był też zwyczajnie szansą na jakkolwiek spokojne życie po śmierci.

To, czego faktycznie McKinnon nie mogła w sobie znieść, to ten drugi świat, skrywający się za zasłoną. Nie przerażała jej śmierć per se - ona była końcem. Skrzypnięciem nożyczek, trzymanych przez Atropos. Jeśli coś się od niej odwróciło, ale wciąż istniało w świecie rzeczywistym, pozostawało akceptowalne. To były znajome kształty ciała lub eteryczne głosy duchów. Z tym każdy wiedział jak sobie poradzić, ale limbo? Limbo było nieznanym. Miejscem, do którego żywi mieli zakaz wstępu. Czasem zastanawiała się, czy gdyby wiedziała że mogłoby to pomóc, to czy nie wydrapałaby sobie oczu, chroniąc się w ten sposób przed wypaczonym światem. Bo tam wszystko nigdy nie było takie, jakie być powinno. Zawsze było... za bardzo.

Ostry zapach lakieru mieszał się z poczuciem, że Ataraxia chyba nigdy nie była jej faktycznym domem. Była pustą wydmuszką, pozbawioną jakichkolwiek marzeń i ambicji, dokładnie tak samo jak i jej właścicielka. Śniła tu o tym, co było tylko wspomnieniami i co już nie mogło się wydarzyć, bo nawet najznakomitszy zmieniacz czasu nie był w stanie cofnąć kogokolwiek o siedem lat wstecz.

Skrzypnięcie drzwi wyrwało ją z zamyślenia, ale trzymany w dłoniach pędzelek, robił jeszcze ostatnie pociągnięcia, pociemniając litery. Przekrzywiła na moment głowę, kontemplując swoje dzieło, ale wreszcie podniosła spojrzenie - zastygając na moment w bezruchu. Była w jej spojrzeniu pewna podejrzliwość, jakby wcześniej rozbite tego dnia oczekiwania, wciąż miały swoje ostre końce i bardzo bała się, by znowu się o nie nie pokaleczyć. To było głupie, ale pierwszą jej myślą było, że znajoma twarz zaraz zmieni się. Skurczy i rozmyje, pokazując mniej przyjemnego gościa. A mimo tego uśmiechnęła się do niego delikatnie.
- Bawiłeś się przynajmniej dobrze?


she was a gentle
sort of horror
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#4
09.08.2025, 10:14  ✶  
Jak oprzeć się pokusie, by ukochaną przywrócić do życia? Według Alexa bardzo kurwa prosto. Samo istnienie takiej pokusy stanowiło dla niego zaprzeczenie idei miłości. Więcej, stało w całkowitej sprzeczności z tym, jak kochał Alexander.
Życie po śmierci było czymś niewłaściwym. Nienaturalnym. Śmierć przynosiła kres temu istnieniu, które dotychczas znali, ale inwokowała także powstanie nowego. "Gorsze są rzeczy niż śmierć", powiedział nie tak dawno Scarlett, i wciąż trwał niewzruszenie w swym przekonaniu. "Życie źle przeżyte, życie zmarnowane na żal i zgryzoty. Życie w zawieszeniu. Życie, ale nie w zgodzie z sobą". Nie śmierć, lecz nieżycie.

Abominacja. Tak właśnie nazywał żywe trupy, których obecności doświadczył w Windermere. Były niczym więcej jak abominacją. Zaprzeczeniem wszystkiego, w co wierzył, pogwałceniem praw tak ludzkich, jak i boskich.
Alexander Mulciber nie wierzył w bogów. A jednak były na tym świecie rzeczy, które uważał za święte. Żywioły władały naturą, której praw przestrzegać winno wszystko, co żyje, zamknięte w niekończącym się cyklu przyrody, w łonie matki ziemi. Ale były też inne prawa, prawa, które traktowały o nieskończoności. Prawa czasu. Jasnowidzowie, rozdarci między przeszłością, przyszłością i teraźniejszością, byli dziećmi czasu, więc to jego prawom podlegali. Użyczano im wglądu we wzór tkany na kanwie losu przez dłonie Prządek, których imiona różniły się w zależności od podania, pozwalano dotykać misternych haftów, pod warunkiem, że uważać będą na to, aby nici się nie poplątały. Śmierć i życie nie powinny nigdy plątać się ze sobą.

Wszyscy znali bajkę o trzech braciach, którzy wędrując po świecie napotkali Śmierć, wszyscy pamiętali naukę, jaką z niej płynęła. Wszyscy poza McKinnonami. "A wtedy drugi z braci wziął otrzymany od Śmierci kamień", głosiła bajka, "i obrócił nim trzykrotnie w dłoni. Wówczas ujrzał dziewczynę, z którą planował się ożenić, dopóki ta nie odeszła ze świata przedwcześnie". Nie ducha dziewczyny, lecz dziewczynę. Nie był to kamień przywołania, lecz kamień wskrzeszenia. To nie był duch, emanacja, którą można przywołać podczas seansu spirystycznego, a potem odesłać z powrotem w eter. To była żywa istota. A drugi brat żył z nią jak mąż z żoną, nie zważając na to, że dziewczyna do świata żywych już nie należy. Nie zważając na to, że cierpi.
Alexander nie miał współczucia dla takich ludzi.
Najchętniej rozwaliłby drugiemu bratu głowę tym samym kamieniem, którego ten użył do wskrzeszenia zmarłej. Nie współczuł więc kurwom z Kościanego. Współczucie w niczym nie pomagało. Nie miał współczucia, ale miałby siłę, żeby pomóc im to zakończyć. Przynajmniej lubił myśleć, że miał. Bo to nie były dziewczyny, którym ktoś dał drugą szansę, wręcz przeciwnie. To były dusze, którym ktoś szansę na wieczność zabrał, i to kierowany najgorszym rodzajem egoizmu.

Nie nienawidził rodzinnego burdelu McKinnonów bardziej niż nienawidziła go Ambrosia, a jednak... Nie chciał takiego życia dla niej. Nie było to trudne do zrozumienia, zwłaszcza, że to poniekąd przez ten zasrany burdel rozstali się te siedem lat temu z kawałkiem. Czasy, kiedy mógł przywalić z pięści w nos temu, który wyśmiewał się z jej pochodzenia, dawno już przeminęły. Zbyt wiele było teraz rzeczy, których nie można było naprawić pięściami, w tym się z nią zgadzał. Teraz liczyła się dyplomacja i zachowywanie pozorów, tak właśnie działał świat dorosłych. Czemu więc wystawiała się świadomie na drwiny? Czemu, skoro tak łatwo mogła ich uniknąć? Zmienić chociażby nazwisko na Trelawney, po matce, otworzyć zakład na mniej uwłaczającej jej reputacji ulicy... Czemu sama wciąż boksowała pięściami powietrze?

Owszem, nie było wyższej wartości niż rodzina. A jednak wartość rodziny Ambrosii można było sprawdzić, pytając na ulicy, po ile chadzają teraz kurwy z Kościanego.

"Bawiłeś się przynajmniej dobrze?"
Kłamstwo byłoby łatwym wyjściem. Problem był w tym, że nie wiedział, czy kłamstwem byłoby okrutne "tak", rzucone bez większego zastanowienia, czy żałosne "nie", które nie miało tutaj na pewno racji bytu. Nie pierwszy raz tego dnia pomyślał, że nie ma dla niego różnicy między kłamstwem a prawdą.
– Nie żałuję tej nocy. – Alexander wzruszył nieznacznie ramionami, jak gdyby nie mówił o trawiących miasto pożarach, tylko o tym, że wypił o jedno piwo za dużo w zatęchłym pubie. Nie było w nim jednak rozterki, raczej... Zamyślenie. Jego oczy były odległe, zasnute miękką mgłą wizji, jak gdyby nie mówił o sobie, tylko przyglądał się czemuś, co widzi w wymiarze zwierciadła, z którego tak lubił wróżyć. Jak gdyby próbował rozstrzygnąć, która wróżba jest właściwą, a która z wersji jego osoby – z odbiciem zwielokrotnionym w lustrze dywinacyjnym – prawdziwą. W odseparowaniu od uczuć, bo nie miał do nich dostępu, jak gdyby permanentnie odsunął na bok wszystko, co było irracjonalnym. "Bawiłeś się przynajmniej dobrze?" Nie wiedział. Wiedział, tylko że to się wydarzyło, i tyle mu wystarczało. Wszystko wydarzyło się tak, jak miało się wydarzyć, a Alexander Mulciber nie czuł w związku z tym absolutnie niczego. Ale nie żałował. Niczego już nie żałował.

Opiekuńczo przesunął dłoń na kark Ambrosii, muskając wcześniej delikatnie jej włosy, aby nie przestraszyła się jego dotyku, gdy stanął obok krzesła, na którym siedziała. Nie przestając rysować kciukiem kółeczek na jej skórze, pochylił się nad szyldem, który próbowała odmalować lakierem do paznokci.

– Front też możemy odmalować – powiedział cicho, oferując pomoc. Oczywistym było dla niego, że Ambrosia będzie zawiedziona nałożonym na Ataraxię zaklęciem, ale wolał nie ryzykować jej bezpieczeństwem, narażać ukochanej na podejrzliwość sąsiadów. Nokturn miał wiele twarzy, a jeszcze więcej oczu. Nie ufał mu. Nakładając zasłonę dymną, pozwolił, aby sadza osmaliła nieco ściany. Poskromił jednak głód ognia, który podług jego uroku nie śmiał naruszyć podstawowej konstrukcji budynku. – Nie chciałem, żeby ktoś zaczął cię podejrzewać o konszachty ze Śmierciożercami, zwłaszcza, że budynki wokół pochłaniały płomienie. Wszystko powinno dać się naprawić... – rzucił jak gdyby w zamyśleniu, pochylając się, aby ucałować ją w czubek głowy.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#5
01.10.2025, 06:32  ✶  
Całe życie próbowała dojść do porozumienia ze sobą, czym była dla niej śmierć. Jak straszliwe wydawało jej się niebycie; kiedy ciało przestawało poruszać się i stawało się lżejsze o tych 21 gramów. Było coś wgryzającego się do kości w szklanych, pozbawionych blasku oczach. A odejście? Ono pozostawało wielką niewiadomą. Kiedy zapytać by duchów, co znajdowało się po drugiej stronie, odpowiadały milczeniem lub zwyczajną niewiedzą. Cokolwiek więc było za zasłoną było albo pustką, tą samą która tkwiła martwych oczach, albo czymś co wyżynało człowieczeństwo i wspomnienia, które składały się na osobę. Wszystko to było straszliwe i nieprzyjemne, przypominające raczej wieczną katorgę niż obiecany spokój.

Żywe trupy z Windermere w niczym nie przypominały żywych trupów, które tak dobrze znała Ambrosia. Nie były ghoulami, które znajdowała przy rodzinnym stole i w Kościanym Zamtuzie. Nie były wampirami, z którymi żartobliwie rozkładała tarota lub prosiła o popilnowanie Ataraxii. Były abominacją, której ktoś nie oddał duszy, a zmusił bezwzględnie do działania według własnego widzimisię.

Może kochała życie aż za bardzo, a może przyzwyczaiła się do tego, że ludzie zostają z nią nawet po śmierci. Może nie wszyscy, ale zdecydowana większość tych ważnych i jej bliskich. Kiedy mówiła, że kochała aż po grób to znaczyło to ni mniej ni więcej tyle, że gotowa była kogoś z tego dołu wyciągnąć, tylko po to by dać mu kolejną szansę. Była gotowa na nowo otworzyć zasłonę by znowu zobaczyć w jego oczach życie.

Wszyscy znali bajkę o trzech braciach, ale każdy interpretował ją inaczej. Kamień wskrzeszenia nie był dla McKinnonów nigdy czymś, co lepiło nieszczęśliwą dziewczynę z krwi i kości. Dla nich zawsze była duchem - nieszczęśliwym, że niedokończone sprawy i miłość trzymały ją w tym pustym, niezdolnym do przeżywania życia stanie. Nie należała do świata żywych i cierpiała oddalona od świata zmarłych - z tym Ambrosia akurat się zgadzała. Każdy duch powinien wrócić tam skąd przyszedł, jeśli nie posiadał swojego ciała.

Nie raz wyobrażała sobie, że nie musi przechodzić na drugi świat. Tkwił w niej od zawsze jakiś żal, że dar matki rozbrzmiał w niej głośno i wyraźnie, pozwalając jej dostrzegać tę drugą, wypaczoną okropnie stronę. Tam nic nie było tak jak powinno i niewiele było tam radości. Była pustka i powykręcane ręce cieni. Nie chciała tam być - nigdy. Marzyła więc, że była dokładnie taka sama jak ojciec, Hades lub Oliver. Marzyła, że zwyczajnie pasowała.

Drgnęła, czując na karku jego dłoń. Rozlewające się powoli ciepło, które - o zgrozo, było tak inne od chłodu, które biło od skóry Louvaina. Nienawidziła go w tym momencie za to, że zdawała się bardziej znać teraz tendencje tego drugiego, niż Alexandra. Ich oboje w sumie.
- Nie wiem czy jest sens. Zastanawiam się czy nie zrobić sobie przerwy - odpowiedziała, nie przerywając jednak swojej pracy. Mogła zrobić to różdżką, ale po co właściwie? Repetycyjność tylko uspokajała. Ale potem na moment zamarła, w pół ruchu z pędzelkiem w palcach, między buteleczką a następną literą. No tak, mogła się spodziewać. Ale w nocy, kiedy ogień płonął, świat wydawał się o wiele gorszy, okrutny i pozbawiony miłości. - Ktoś przypisuje sobie twoje zasługi za twoimi plecami - powiedziała powoli, na moment podnosząc tylko na niego wzrok, jakby to wcale nie było nic takiego. Drobna uwaga. Świat wydawał się w nocy pozbawiony miłości, może dlatego mówiła dalej - A Louvain może i jest okrutny, ale nie jest marnotrawny. A podejrzenia o kontakty ze Śmierciożercami pewnie popsułyby mu dużo rzeczy.


she was a gentle
sort of horror
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#6
10.10.2025, 19:03  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 10.10.2025, 19:19 przez Alexander Mulciber.)  
Co to znaczy, kochać życie? Alexander Mulciber tak bardzo przywykł do myśli o umieraniu, że kiedy nie umarł, nagle nie wiedział, jak ma dalej żyć. Dopiero, gdy objawione mu zostało, w jaki sposób umrze, poczuł się prawdziwie żywym. Więc żył. A potem znowu zanurzył się w śmierci.  Śmierć, wszędzie tylko ta pierdolona śmierć, pyszniąca się z wysokości swojego gniadego konia, kłapiąca czaszką jak przyłbicą. W ulubionej talii Alexandra – w tej, którą odziedziczył w spadku po matce – róża, wyszyta na proporcu trzymanym przez Śmierć, nie była biała, lecz czerwona. Tak samo jak czerwona była róża w godle Mulciberów z Yorkshire. Czerwone róże porastały zaniedbane ogrody otaczające rodową posiadłość. Czerwonymi różami udekorowany został dzisiaj balkon mecenas Philomeny Mulciber, ucierpiały w pożarze. Wreszcie, bukiet czerwonych róż, w ilości stanowiącej wedle ich starej tradycji wielokrotność trójki, leżał na skromnym stoliczku przy drzwiach wejściowych do Ataraxii.

Bo przecież nie odwiedziłby Ambrosii bez prezentu, nieważne jak drobnego. Zawsze chciał dawać jej to, co było najlepsze. Zawsze chciał jej dawać to, co w nim było najlepsze. Przychodził do niej czysty, pachnący mydłem i wyszorowany z innych kobiet. Przychodził do niej bez śladów po grzechach, jakich się dopuszczał, gdy nie było jej obok. Nie mogło wionąć od niego wówczas wódą, ani obcymi perfumami. Nie zasługiwała na to.
Nie przyszedł więc do niej tej nocy.
Nie przyszedł pachnący śmiercią i rozbojem, gwałtem i czarnoksięstwem. Pachnący przepowiednią, którą zobaczył w popiele. Przepowiednią... Alexandrowi zardgała szczęka na samo wspomnienie wizji, jaką objawił na spotkaniu Mistrzowi. A myślał, że spłukał ją rano pod prysznicem, razem ze stęchłym odorem śmierci, który lepił się do niego jak dobrze opłacona dziwka.
Śmierć... Tyle śmierci. Tyle śmierci tylko po to, żeby ona mogła prowadzić życie pozbawione trosk – ona jedna, zamknięta w swoim świecie limbo i ghouli – ona jedna pośród ulic Nokturnu, na której mu zależało, księżniczka we dworze duchów, otoczona przez świtę żywych trupów. Jakimż ironicznym zrządzeniem losu było, że twierdząc, że kocha życie, Ambrosia lgnęła wciąż do tego, co martwe. Do burdelu, w którym się wychowała. Do Nokturnu. Do niego.

Zrobił wszystko, żeby ją przed tym ochronić.

I to wszystko było na nic.

Alexander był zmęczony. Tak bardzo zmęczony, że nie mógł nawet zmusić do posłuszeństwa nici powiązań, które zwykły czaić się na peryferiach jego spojrzenia. Nie pojawiły się więc falujące sploty, widok których zaspokoić potrafił potrzebę bycia blisko niej. Frustrowało go, że nie ma dostępu do nici, grubych i pewnych w swej stałości, które sunęły wzdłuż jej ciała jak zwykły sunąć jego dłonie. Oczywiście, że nie mogła przewidzieć jego ruchów. Nie mogła przewidzieć tego, jak postąpi. Nie była jasnowidzem. Znała człowieka z wszystkimi jego afektami, nie znała jednak tej nieludzkiej strony, zawsze przecież skrzętnie przed nią ukrywanej. Może dlatego zawsze zaskakiwały ją jego kalkulacje, jego zdrady.

Gdy się odezwała, pokiwał ze zrozumieniem głową, nie odrywając jednak wzroku od schnącego lakieru. Przerwa dobrze by jej zrobiła. Zastanawiał się, czy zdołała choćby na chwilę zmrużyć oczy po wydarzeniach minionej nocy. Znał nawyki senne Ambrosii, niewiele przecież zdrowsze od jego własnych, dlatego przyszedł wieczorem, licząc, że zdąży odetchnąć. Sam nie spał... Sam już nie wiedział, od kiedy.

– Nie jest to pierwszy raz, gdy ktoś robi coś za moimi plecami. Nie ostatni.

"Wiadomość od Martesa, gdy będzie po wszystkim, przechodzimy przez Ataraxię", zameldował mu tej nocy Rodolphus. Alexander odsunął głośno krzesło, aby zająć miejsce przy stole. Jak gdyby szuraniem chciał zagłuszyć wspomnienie stłumionego głosu Lestrange'a.

Na początku nie zareagował na jej słowa. Milczał, jak gdyby potrzebował zastanowić się nad znaczeniem tego, co mu powiedziała. Tego, zauważył chłodno, co powiedziała mu o Louvainie Lestrange.

"Okrutny, ale nie marnotrawny."

– Czyżby – rzucił, nie odrywając wzroku od schnącego lakieru, którym pokrywała sukcesywnie napis na szyldzie. Przechylił lekko głowę, jak gdyby analizując świętą geometrię kątów zawartych między literami, mógł na wzór pitagorejczyków skalibrować ścieżkę przeznaczenia właścicielki Ataraxii.
A może po prostu próbował ocenić, czy napis nie jest krzywo.
– Nieco inne miałem wyobrażenie na temat jego charakteru. Ale ty znasz go być może lepiej niż znam go ja. – Zauważył bezbarwnym tonem, z twarzą, wydawałoby się, pozbawioną wyrazu, a jednak, poważną. Jak gdyby natknął się na problem w badaniach, który wymagał poprawienia wykonywanych obliczeń. Wyciągnął drżącą dłoń, jak gdyby chciał wziąć Ambrosię za rękę, zrezygnował jednak z tego, żeby przytrzymać buteleczkę z lakierem, chociaż nie kierował się przecież niczym więcej, jak przeczuciem. Poczekał, aż Rosie zanurzy pędzelek z powrotem, delikatnym, acz nieznoszącym sprzeciwu gestem przerywając jej pracę. Jeżeli zakręciła buteleczkę, ostrożnie odsunął lakier do paznokci na bok, na stosowną odległość, nie chcąc przypadkiem trącić go dłonią, zalewając przy tym szyld. Drżącymi rękoma ujął jej drżące ręce. Nic innego nie było w tej chwili ważniejsze niż Ambrosia. Przytrzymując ją w miejscu, wymagał pełni jej uwagi, nie zamierzając pozwolić na to, aby uciekła w przestrzeń wygodnej dysocjacji. Nie było nic brutalnego w jego uścisku. Jego ręce wiedziały, gdzie leży granica między brutalnością a czułością, bo wytyczał ją tak samo pewnie, jak granicę między życiem a śmiercią. To jego oczy trzymały ją w miejscu. Jego ręce drżały, ale oczy były nieruchome. Podkrążone, delikatnie przekrwione, wciąż jednak czujne... I przerażające. Na ich dnie widać było przecież przyszłość.
– Więc ci groził – ni to stwierdził, ni to spytał Alexander, zagadnąwszy Ambrosię zaskakująco łagodnym jak na niego tonem. Przypominał ton, którego używał przy niej, gdy wynurzała się z otchłani limbo. A jednak zdawał się głębszym. Potężniejszym. Nie było tutaj przestrzeni ani na kłamstwo, ani na sprzeciw. A jednak jego kciuk wciąż czule kreślił protektywne znaki runiczne na miękkiej skórze jej dłoni. Gest miłości. A może gest władzy nad jej losem, podszyty miłością.
– Czy cię skrzywdził, kochanie? Czy próbował cię skrzywdzić?

Wiedział, że zbyt długo odwlekał tę rozmowę.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#7
2 godzin(y) temu ✶  
- Powinieneś znać go bardzo dobrze - słowa zawisły leniwie w powietrzu. Miała wrażenie, że w każdym innym momencie ich życia, kiedy padłyby z jego strony podobne słowa, zwyczajnie by się spłoszyła. Wstyd przygryzłby jej policzki, a ona zaczęłaby się zastanawiać, czy Alexander już wie. Czy przyszło wreszcie do niego pewne objawienie odnośnie tego, jak odważnie Louvain sobie poczynał. Jak bestialski i bezwzględny potrafił być podczas swoich wizyt i nie tylko ich, ale tak ogólnie w życiu codziennym i tych momentach, które nie dotyczyły jej samej.

Pędzelek na nowo trafił do buteleczki z lakierem, ale tym razem nie podniósł się na nowo, by kontynuować toporną pracę odnawiania szyldu i uzupełniania w nim braków. Rosie zakręciła pojemniczek, pozwalając oderwać się od zajęcia. Pozwoliła ująć się za ręce, zajrzeć sobie w oczy dokładnie tak samo, jak i ona teraz patrzyła w jego. Jak zawsze błękitne. Takie, w których bardzo chciała utonąć i zapomnieć o bożym świecie.

Ale zapomnienie nie było jej pisane. Była tylko koślawa rzeczywistość o ostrych krawędziach, a ona była tak strasznie zmęczona. Zdążyła się przespać, przytulając głowę do poduszki w rodowej posiadłości, w swoim starym pokoju. Jej zmęczenia nie dało się jednak tak zwyczajnie odespać, bo tkwiło gdzieś zbyt głęboko i było już chyba integralną jej częścią.

- W końcu jest taki podobny do ciebie - dokończyła wreszcie swoje słowa. Cicho, niczym największe zwierzenie, ale brakowało temu odpowiedniego tonu. To było suche stwierdzenie, które brzmiało w jej ustach wręcz obco i z pewnym wyrzutem. Bardziej do niej samej niż niego, bo w momencie kiedy zaczęła zdawać sobie sprawę z tych podobieństw, wszystko było zwyczajnie inne. Gorsze.

Przez moment przyglądała mu się, studiując meandry jego tęczówek i zastanawiając się, jaka przyszłość kryła się na ich dnie. Dobra? Zła? Taka która zachęcała czy może zmuszała do ucieczki? Przestawała powoli lubić tak samo przyszłość jak i wszystko, co pozwalało chociaż odrobinę ją rozjaśnić. Ta świadomość przecież przynosiła tylko rozczarowania, ale mimo tego starała się wciąż dla innych udawać, że coś było w stanie ją pokonać. Przełamać los i zmienić jego bieg.

Palce jednej dłoni powędrowały ku górze, ku jego twarzy. Ambrosia milczała długo, zastanawiając się czy nie próbuje znowu odwlekać w czasie tego co nieuniknione i zachować tej najbardziej ostatniej chwili dla siebie. Tej, która przychodziła przed samą katastrofą i która potem okazywała się najbardziej cenną. Poprawiła opuszkami jego włosy, aż wreszcie wróciła spojrzeniem do jego oczu.

- Powiedz mi Alexandrze, czy ty mnie jeszcze kochasz?

Bo czym miała być jej odpowiedź, jeśli nie odwzajemnieniem tej miłości i przyznaniem się do popełnionych błędów? Ale jeśli jej już nie było to czemu miałaby dalej walczyć?


she was a gentle
sort of horror
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (2494), Ambrosia McKinnon (2082)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa