• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
1 2 3 4 5 6 Dalej »
[11/12.09.1972] A gdybym był krogulcem, co byś powiedziała?

[11/12.09.1972] A gdybym był krogulcem, co byś powiedziała?
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#1
13.08.2025, 07:22  ✶  
Chatka Helloise

Tego dnia, Alexander wyszedł z domu przed świtem. Wiatr świszczący pośród wrzosowisk był mocny, ale on okrył się płaszczem, którego poły łopotały za nim jak skrzydła. Postawił nawet kołnierz, nie wzbraniał się jednak przed zimnymi porywami, targającymi go za włosy. Zbytnio przypominały zapomnianą pieszczotę. "Jestem wiatru narzeczoną", śpiewała mu cicho Lorien, tym razem na to ucho, na które nie słyszał, "nie bądźże zazdrosny." Jakże mógłby być zazdrosny? Sam tęsknił przecież za tym nieokiełznanym wichrem, szalejącym pośród wznoszących się wokół Mulciber Manor wzgórz. Tęsknił za wichrem, który wył jak zdziczały pies, kąsał jak zdziczały pies. Tęsknił za widokiem wrzosowisk. Gdy mijał łany wrzosów, pozwalał rozkrzaczonym bylinom czepiać się swojego płaszcza. Palcami muskał zdrewniałe łodygi ziół, których nazw nigdy nie poznał. Pozwalał łaskotać się ich delikatnym listkom i płatkom.

Szukał ptaków.

Alexander często śnił o ptakach. W jego snach, ptaki śpiewały przedziwne melodie, przejmujące pięknem, którego po przebudzeniu nigdy nie potrafił opisać słowami, ale też nigdy nie próbował, aż do dzisiaj. "Ptaków najlepiej słuchać przed świtem", przypomniał sobie słowa Helloise. "Najlepiej słuchać ptaków, kiedy psy przestały już wyć do księżyca, a ludzie jeszcze nie powstawali". Wiedział, że wiele z nich niedługo odleci, pozostawi po sobie puste gniazda w gęstwinie traw. Nie zatrzymywał ich. Chciał tylko posłuchać ich śpiewu. Na urodziny podarował Lorien zaczarowaną piszczałkę, która naśladowała śpiew ptaków. Nigdy nie można było się spodziewać, który z nich wzbije się w powietrze, gdy obejmowało się wargami zdobiony ustnik. Czy będzie to nawoływanie sroki, kląskanie słowika, czy chryplawy skrzek wilgowrona. Stadko świergotków łąkowych poderwało się przy jednym z bardziej zamaszystych ruchów jego ręki, gdy smarował na papierze kolejne kreski, próbując uchwycić ich pieśń. Utrwalić ją tak, jak uczyła go Helloise, choć bardziej przypominała paniczny zryw, aniżeli piosenkę. Kreski różnej wielkości, różnej długości. Niektóre dokładne, niektóre uchwycone w porywie chwili, niemalże rozmazane na kartce.

|                        |                        |                        |                        |                        |                            |                        |                          |                        |                        |                            |                        |                        |                        |                      |                        |                          |                        |                        |                          |                          |                        |                          |                          |                      |                                                              |          |                  |                          |                          |                          |      | || |  |          | | | |      |||| |  | || || ||| ||||||||| |||| ||| ||| |||  | | || | | | | | || | | | | | | || | | | | | | | | | | | | | || | | | | | || | | | | | | || | | | | | |              |    | | | | | | | || | | | | | || | | | | | | || | |||||||||||||||||| ||||||||||||||||||||||||||| |        |                        |                        |

Uparty wiatr chciał mu wyrwać piosenkę z rąk. Ponieść pośród wrzosowisk dźwięki zagęszczające się coraz to ciaśniej i ciaśniej, zapiski szaleńca, który siedział nieruchomo pośród traw, i nasłuchiwał. Nasłuchiwał z zamkniętymi oczami, z ręką wspartą o grunt, rozpaczliwie wpijając w rozoraną ziemię rozcapierzone palce, jak gdyby próbował wyczuć jej puls.

Stuk. Stuk. Stuk.

Nasłuchiwał, dopóki nie stał się jednością z ziemią, z ptasim trelem, a może i z całym światem.
Nie pozwolił kartce odlecieć.
Wiedział, że wróci do domu z zawilgoconymi włosami, na których zbierały się resztki porannej mgły, zakręcając stanowczo za długie kosmyki. Wróci z rosą na brwiach i rzęsach. Z zapachem wiatru przyczepionym do płaszcza niczym rzep do psiego ogona. Z z ziemią pod paznokciami i z błotem na butach. Znalazł w szafce jakieś stare buty, sądząc po rozmiarze, musiały jeszcze pamiętać jego ostatni rok w szkole. Piły go w palce, więc zamiast nich założył buty ojca. Też nie pasowały idealnie, ale okazały się o wiele wygodniejsze od jego własnych. Daleko w nich zawędrował. Zapuścił się głęboko we wrzosowisko, głęboko w mgłę. W snach często kroczył przez mgłę, ale nigdy się nie bał, mimo że świeca w jego pustelniczej latarni świeciła zbyt ponikle, aby rozproszyć senne mary... Bo i czego miałby się bać? Wciąż miał przecież pod stopami ziemię, która go zrodziła.

Jego ziemia. Nie jego ziemia, lecz jego rodziny. A jednak jego ziemia, bo gdy buty grzęzły mu w błocie, to było tak jak gdyby nie chciała wypuścić go ze swoich objęć. Jak gdyby tęskniła za czasami, gdy krył się pośród tych wzgórz przed resztą świata – dzieciak, który uciekał samotnie na wrzosowiska, bo spokój odnajdywał tylko wtedy, gdy wicher duł mu w uszy, zagłuszając ścigające go głosy – nie odchodź, szeptała ziemia, a Alex posłusznie składał głowę na jej trawiastym łonie. Plecy opierał o kamienie, za towarzysza mając tylko książkę, której stronnicami przewracał wiatr. Psa, który odpoczywał z łebem na jego brzuchu. Własne myśli, z których wiłby wianki, tak jak ptaki wiły gniazda pośród traw. Urodził się pośród tych wzgórz – w posiadłości, którą zostawił daleko za sobą – nazywał je więc swoimi, w taki sam sposób w jaki poeta mówiłby o ukochanej: "jesteś moją". W sposób, który bardziej podkreślał, że to on należy do tej ziemi, nie ziemia do niego. Ziemia była niczyja, ziemia była jałowa. Nic na niej nie rosło, jedynie nieużytki.
Może dlatego Alexander wyrósł na tej, a nie na innej ziemi. Garbił się, podobnie jak garbiły się na wrzosowiskach skarłowaciałe drzewa, przyginane wiatrem ku ziemi, ale żył. Wciąż żył. A wokół niego bujało życie, którego brakowało mu w Londynie.

Gdy wieczorem pojawił się w Dolinie Godryka, po wichrze we włosach pozostało jedynie wspomnienie. Wciąż jednak czuł jego zimny dotyk, gdy przeczesywał ręką włosy, czuł wiatr w sposobie, w jakim uparte kędziory opadały mu na twarz. Czerń ziemi nie raziła swym widokiem spod wyczyszczonych dokładnie paznokci... A jednak czerń nudnego garnituru Alexandra przypominała rozkopaną niwę. Gdy przedzierał się przez rozsiane na podwórzu chaszcze, to było tak, jak gdyby kroczył przez rozmokłe łany wrzosowisk. W wieczornym powietrzu unosił się zapach maciejki oraz przypominająca kamforę woń wrotyczu, który ubrudził złotym olejkiem jego palce. Niemalże nie widać było ziemi spod tej gęstwiny. A jednak uniósł stopę, aby uderzyć weń, wystukać właściwy rytm, jak wędrowny wróżbiarz, wierny przybłęda, pustelnik, który oświadcza swe przybycie dziadowską pieśnią i stukaniem kostura. Stuk. Stuk. Stuk. Dwa wdechy, jeden po drugim, chwila, i wydech. Trzeci oddech, szybszy niż dwa pozostałe. Z bijącym sercem czekał, aż synogarlica przyleci go podziobać.

Przyniósł jej piosenki.

Pod pachą miał płytę z nagraniami francuskiej artystki, Édith Piaf, która lubiano nazywać przecież La Môme Piaf, małym wróbelkiem. Drugą piosenkę przyniósł na ustach, wygwizdawszy prostą nutę, ledwie przed jego oczami pojawiła się chatka na kurzej nóżce. Ostatnią zapisał na papierze wygniecionym przez wiatr, który nad ranem chciwie wyciągał ku niemu niewidzialne dłonie, próbując porwać te godne pożałowania próby uchwycenia tego, co nieuchwytne. Zapis pulsu Alexandra na kartce, wyznaczony śpiewnym drżeniem piersi ptaków.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#2
01.09.2025, 18:44  ✶  
Ważyła jeszcze mniej niż wspomnienie snujące się za Alexandrem przez Dolinę. Przezroczysta ręka upleciona z czystej duszy mogła podążać raz za razem we włosy wróżbity za jego palcami, lecz kędziory nie dostrzegały jej obecności i kłaniały się wyłącznie wiatrom. Nie dostrzegały jej chaszcze ani drzewa, które mijali w drodze do chaty, ale ona dostrzegała wszystko. Dostrzegała podobieństwo.
Oglądała jego czyste palce — gdy zginały się, czy zginały się tak samo, jak zakrwawiona żałobą ręka, która chwyciła ją tamtej nocy za nadgarstek? Patrzyła na jego krok, wybiegając przed niego i pozwalając mu przejść przez siebie — czy to był krok czarnego cienia z Ataraxii? Położyła widmowe palce na znajomych ustach — czy układały się w te same kształty, które już zwiedziła?
Stukał tak, jak uczyła go nocą. Jego oddech recytował pieśni, które mu zapisała.
Niknąc i rozpraszając się w głębi chaty, słyszała jego gwizdanie jednocześnie niesione dalekim leśnym echem i śpiewane ostro tuż przy jej uchu.
Przyszedł on i on.

Pierwsza jednak była chata. Wśród ugaszonej popiołem dziczy stał w pochmurnych przestworzach ten strach na wróble o wykolonych oczach. Kołysał się lekko na chudej kurzej nóżce. Szczerbaty potwór szczerzący zwęglone, pokruszone usta strawionych ogniem futryn, z których tu i ówdzie sterczały kły z resztek szyb. Szyby są ostre i zaściełają ziemię wokół całej chaty, więc nie pokalecz stopy, którą wołasz, przybłędo.
Chata uklękła, zapraszając go do środka skrzypieniem uchylających się drzwi i gdakaniem kur z tyłów podwórza. Przeciąg hulał w dziurawej skorupie, tylne drzwi trzasnęły, aż cały dom zadrżał. Nie tańczyła w środku ani jedna iskierka światła ni ciepła. Chata oddała się pokornie Naturze, która wdarła się do niej przez wytłuczone okna. Chata przyjęła królowanie jesiennego deszczu i wiatru, wrześniowej pluchy. Pod parapetami zebrały się kałuże, od których pęczniała drewniana podłoga. W tych płytkich błotnistych bajorkach zadomowiło się kilka żab, które przywitały wędrowca rechotem. Wnętrze głównej izby śmierdziało gęstą, kilkudniową, stęchłą wilgocią, która lepiła się do wszystkich powierzchni i rozmaczała w gęstą papę niezmiecione popioły. Liczne donice — stojące i podwieszane — zarzucone były lekką włókniną, upodabniając chatę do krainy grzybów o białych kapeluszach oraz lejących się z sufitu miękkich wodospadów. Czasem zdawało się, że rośliny ukryte pod nimi pulsują i poruszają się, rozciągając zdrętwiałe pędy. Przy martwym palenisku wciąż czerniała plama krwi, w korytarzu na suszarce gniła od wilgoci ostatnia partia zielnych zbiorów. Blaty, szafy i regały zdobiły odchody ptaków i nietoperzy — zza uchylonych drzwi kredensu wyjrzał utuczony wróbel, w napalonej szczelinie w ścianie popiskiwały gacki. Chata tętniła mokrym, nadgnitym, oślizgle zimnym życiem — niby opuszczona przez człowieka, rzucona na pastwę trawiącej jej dzikiej przyrody.
Niby opuszczona — dopóki odwiedzający nie spuścił wzroku na podłogę, na zaprojektowane tam kręte labirynty myśli intensywnie ludzkiej. Obraz chorobliwej obsesji, która opętała właścicielkę kurzej chatki. Warstwa po warstwie piętrzyło się szaleństwo, warstwa po warstwie coraz ciężej było cofnąć się do jego początku i sensu, który poplątał się i zjadł własny ogon.
Pierwsze były stopy. Obrysy znikłych kroków wykonane czerwoną farbą. Podeszwa klątwy, która wędrowała po domu Helloise od Spalonej Nocy — pojawiały się, znikały. Wędrowały nocą, a ona chwytała je z rana między kontury pociągnięć pędzla, zanim ruszyły w dalszą drogę.
Wszystko było połączone.
Połączone fioletową, mokrą włóczką rozpiętą na gwoździkach, które czarownica wbijała w podłogę tam, gdzie padały ślady klątwy. To aby jaśniej dostrzegać wzory. Usłyszeć je, dojrzeć boską wiadomość w tańcu błotnistego demona. Po podłodze ciągnęła się gęsta pajęczyna połączeń, wychodziła z kuchni na korytarz i zaglądała do pozostałych pomieszczeń, zainfekowała całą chatę.
Połączenia należy objaśniać. Wszystko było więc wymierzone. Rozmoczoną kredą i węgielkami przy każdym gwoździku opisane były długości i kąty między poszczególnymi śladami, wyliczone ich relacje, kolejność pojawiania się. Nieznane zależności. Próby wpisania ich w geometryczne figury, łuki, układy przerysowane z ksiąg opisujących nekromantyczne rytuały oraz alchemiczne tablice przemian. Na podłodze wykreślono rozległe średniowieczne diagramy składników mikro- i makrokosmosu, w które wpisane były demoniczne ślady, a wokół wyprowadzone z nich, a następnie spisane węglem na deskach podłogi formuły alchemiczne. Inną kredą nieudolnie próbowała Helloise odnaleźć w krokach wędrówkę gwiazd. Wpisywała w punkty wskazane przez klątwę kręgi piekieł, słońca, matematykę chaosu. Każda formuła, każde równanie, każda nałożona na podłogę teoria miała mniej sensu od poprzedniej i tchnęła coraz większym obłędem, choć nie dało się odmówić autorce upiornego wykresu skrupulatności w pracy.
Szukała w tej sieci kroków objawienia Bogini, lecz zbudowała ją na fundamencie pospolitej klątwy Voldemorta, która spadła na jej dom podczas Spalonej Nocy.

Coś zastukotało w sąsiednim pomieszczeniu i w korytarzu pojawiła się czarownica niosąca gramofon. Ostrożnie stąpała pomiędzy nićmi pajęczyny rozpiętej w chacie, aż stanęła w progu kuchni i dłuższą chwilę patrzyła na Alexandra w milczeniu, nim odezwała się zachrypniętym głosem:
— Odmieniłeś się.
Odstawiła gramofon na najbliższy blat, po czym uklękła na podłodze, aby dołączyć do sieci nowy, nieopisany jeszcze ślad. Z głębi domu wyleciały za nią ospale trzy drewniane ptaki skrzypiące metalowymi stawami skrzydeł i zaczęły krążyć pod sufitem izby. Drżącymi lekko dłońmi Helloise w skupieniu odrysowała mokry kształt stopy.
W każdym jasnym, spuszonym loku spływającym po jej plecach, w każdym zagłębieniu ciała, pod warstwami wełnianych sukien zdawały się mieszkać zimna mgła i deszcz, które powoli przesiąkały do szpiku. Włosy były ciężkie od wilgotnych kołtunów, część najniesforniejszych kosmyków spinała szpila, która po bliższych oględzinach okazała się ostruganą kością niewielkiego zwierzęcia. Kobieta pociągała zaczerwienionym nosem, tarła co jakiś czas wierzchem dłoni przekrwione, podkrążone oczy.
— Nie szkodzi. Rzadko człowiek pozostaje do końca dzieckiem — kontynuowała, gdy skończyła rysować i wstała, poprawiając otulający ramiona gruby szal. — Nie szkodzi, bo rozpoznałam cię.
Patrzyła na niego intensywnie, rozcierając między palcami resztki żółtej kredy.
— Widziałam, że niesiesz muzykę. Édith Piaf. Bardzo chciałeś, żebym usłyszała. — Wskazała mu zapraszająco przyniesiony gramofon, zakurzony od lat nieużywania. — Uważaj, gdy będziesz się zbliżał — wtrąciła nagle roztargniona, spuszczając na moment wzrok na podłogę, nim myśli wróciły na właściwy tor. — Nie wiem, czy potrzebuję ją usłyszeć. Twoja muzyka mi się podobała. — Uśmiechnęła się nienaturalnie szeroko, po czym złożyła usta i, nie urywając na moment kontaktu wzrokowego, wygwizdała w zwolnionym tempie melodię, z którą Alexander zbliżał się do chaty.


dotknij trawy
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#3
20.09.2025, 23:57  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.09.2025, 01:38 przez Alexander Mulciber.)  
– Odmieniłem się – powtórzył w zamyśleniu, mrużąc lekko oczy: próbował powstrzymać zalew ni to premonicji, ni to wspomnień, jaki wywołały słowa Helloise. Czuł, jak przesuwają mu się pod powiekami, rojąc się niby świetliki. Jak świetliki błyszczały też spinki w ciemnych włosach Lorien, gdy siedzieli na podłodze, w łazience Agnes Delacour. "Już się nie odmienię", zaśpiewał wtedy chrapliwym głosem, oddając swej siostrze jedyne w pełni szczęśliwe wspomnienie z przemijającego lata. Trwał wtedy z rękoma wplecionymi w jej włosy, z twarzą tuż przy jej twarzy, trzymając się Lorien tak samo kurczowo, jak próbował trzymać się rzeczywistości. Ten jeden moment tylko dla niego. Teraźniejszość. Bez wizji, które zawsze czaiły się na peryferiach spojrzenia, zacierając granice między tym, co realne, a tym co prawdziwe. Bez przeszłości, drepczącej za nim jak pies z kulawą nogą, bez przyszłości, cuchnącej psią padliną. To jest prawdziwe, przekonywał się rozpaczliwie, wiedział, że to było prawdziwe, gdy Lorien rzęziła słowa tej samej piosenki, wpatrując się w niego niemal błagalnie swoimi pięknymi, smutnymi oczami. Były piękne, bo były smutne. Były smutne, bo były piękne. Przyszłość dopadła go na dnie oczu Lorien, ciemnych jak niebo nad Londynem.
"Odmieniłeś się."
Może już wtedy wiedział, że tu przyjdzie. Bo głos Helloise był mu przecież znajomym. Wszystko w niej było znajome, ręce, jak mgły, które dzisiejszego poranka zanurzyły się miękko w jego włosach, obłąkany uśmiech, jakim go przywitała. Czy zawsze witała go tymi samymi słowami? "Odmieniłeś się"? Daleko musiała wyjść mu na spotkanie. Bo przecież wygwizdała teraz melodię od początku. Jak długo szła z nim? Obok niego?
Ten jeden moment tylko dla mnie, prosił, ale to nigdy nie był tylko moment. Jasnowidz nie miał nic na własność, nawet własnych oczu. Bo jak wiele z jego wspomnień tak wyglądało? Patrząc w przeszłość, widział jak przyszłość mieszała się z teraźniejszością. Momenty na wpół zatarte, bo przerwane wizjami. Zlewające się ze sobą twarze. To, co się wydarzyło, zawsze było tuż obok tego, co mogło się wydarzyć. Czas zacierał granice. A może granic nigdy nie było. Może wszystko istniało wszędzie naraz. A jednak nie otaczała ich zielona poświata lamp, rozpraszających ciemności łazienki. Nie było już ciemnych, błyszczących loków, tylko splątane blond kołtuny, w których bielała kość. Schylił się powoli, aby móc dotknąć podłogi, ale ta ułożona została z wyprawionych gładko szczap drewna, nie z kafelków.

– Ty nie zmieniłaś się wcale, Helloise – odpowiedział, podnosząc głowę. Choć to było kłamstwo. Zmieniła się tak, jak liście na drzewach zmieniają swój kolor. Taka była kolej rzeczy, kojąca przewidywalność pór roku, odnawiających się wciąż na nowo, w kole czasu. Więc to nie było kłamstwo. Nie tak naprawdę. W końcu wypowiedział jej imię. Inne słowa były tylko maskami, za którymi skrywało się to, czego nie dało się wypowiedzieć.

Przesunął palcami po podłodze, wzdłuż skreślonych przez Helloise wyliczeń, jak gdyby próbował w ten sposób zbliżyć się do poznania. Do poznania Helloise, nie klątwy. Szukała fizycznych zależności w odległościach między widmowymi krokami. Poczuł coś na kształt rozczulenia, widząc, że próbowała ku temu wykorzystać nawet wzór na wyliczenie kąta paralaksy gwiezdnej. Poświęcił chwilę, aby sprawdzić jej rachunki. Kto nałożył klątwę na twój dom, dziewczyno z Kniei? Kto się odważył? Sunąc powoli dłońmi po zawilgotniałych klepkach podłogi, odgarniając na bok przeszkody, odkrywał alchemię jej szaleństwa. Pajęczyna, pomyślał, patrząc na sploty uplecione z fioletowej włóczki. Bo sama Helloise przypominała mu rozespaną pajęczycę, wyrwana z letargu swego kokonu. Przeziębienie, czy objawy z odbicia po odstawieniu opium? Zbyt było to podobne psychozom, w jakich pogrążał się, próbując rzucić. Niemalże za tym tęsknił.

– Muzyka nie jest moja – powiedział w końcu. – Wedle wierzeń rdzennych mieszkańców Australii, wszystko powstało z muzyki. Pieśni wznoszą się ponad światem, splatając w sobie wiedzę o geografii, micie i kulturze. Tworzą misterne sploty. Linie. Aborygeni mówią na to linie pieśni... Ale ja wolę określenie "ścieżki snów". Bo to są ścieżki. To są zarówno miejsca, namacalne, znajdujące odbicie w świecie fizycznym, jak i duchowym. Linie, przez które przepływa energia magiczna, zasilająca miejsca mocy, takie jak Knieja. Jak puls, meandry żył na ciele, które zbiegają się w sercu. Jak linia życia na twojej dłoni, na mojej dłoni, na dłoniach nas wszystkich. Kontury tych melodii – przesunął palcami wzdłuż jednej z rozciągniętych nad podłogą nici z włóczki, oplatających sterczące w górę gwoździe – wznoszą się bowiem ponad wszelkimi podziałami. Nawet tymi kreowanymi przez język. – Dopiero teraz Helloise mogła zdać sobie sprawę, że Alexander nie mrugnął ani razu, odkąd przekroczył próg jej chaty. – Pozostaje tylko zrozumienie – ciągnął. – Bo linie pieśni są w istocie mapą. Kontur melodii kreśli ukształtowanie ziemi, nad którą się wznosi… Pewne frazy, zestawienia dźwięków, są niczym odciśnięte w rytmie kroki przodków. Wprawiony pieśniarz pamięta, ile razy przekroczył wpław rzekę, ile razy musiał wspiąć się na grzbiet wzgórza. Dzięki temu wie, w którym miejscu pieśni się znajduje. Jak daleko posunął się jej szlakiem. – Zatrzymał się przy wyrysowanym kredą, archaicznym diagramie zaczerpniętym z pism Arystotelesa, który opisywał przenikanie się ze sobą żywiołów. Pokręcił chwilę palcem po płaskiej główce krzywo wbitego gwoździka, zanim ruszył dalej. – Każdy zakręt melodii jest punktem odniesienia na mapie. Wędrując, śpiewasz. Śpiewając, wędrujesz. Przez czas i przez przestrzeń. Tak przez ziemię, jak i przez niebo.

Podniósł się, ostrożnie stawiając stopy, aby nie naruszyć misternej konstrukcji, jaką wzniosła. Przytrzymał poły płaszcza, aby nie zaczepić o wystające z ziemi gwoździe. Nie chciał zburzyć jej starań. Wieloma sposobami można było dojść do właściwych rozwiązań. Alexander uważał, że nawet w szaleństwie jest metoda. Zbliżył się więc do Helloise, nad którą znów górował, choć nie zamierzał patrzyć na nią z góry, wiedząc, jak żarliwie poszukiwała wiedzy. Wyciągnął w jej stronę kopertę z płytą gramofonową, pochyliwszy się lekko, pozwalając przelecieć nad swoją głową jednemu z drewnianych ptaków, gdy ten wionął mu nad uchem swym skrzydłem.

– Chcesz, żebym opowiedział ci więcej? Czy chcesz, żebym najpierw usłyszał ciebie? – spytał prosto.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (2444), Helloise (993)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa