5.10
Dunwich, północny kraniec
Dunwich, północny kraniec
Słońce nie miało litości w swojej wędrówce i zniknęło w końcu. Brak litości wykazywał również wiatr, który szarpał jej ubraniem tak, jakby chciał ją odrzeć z resztek nadziei na czucie jakiegokolwiek ciepła w swoim zbyt krótkim życiu. Podobnie jak szaleńczo ujadający pies, zachrypnięty w swej misji ostrzeżenia... kogoś. Na prostej ulicy zalanej cementem nie było lamp, a za oświetlenie robiły nieliczne, zemdlone zasłonami łuny biegnące od domów. W części z nich nie paliły się światła, zdawały się być opustoszałe, zdawały się być nieruchomymi, upiornymi obserwatorami jej pospiesznej drogi do mężczyzny, przez którego ręce przechodziły niewielkie, wciąż jednak monstra. Mężczyzny, który nie zauważył, co wpada w jego ręce, ładował to do skrzynek i wysyłał do Londynu. Świadomie, nieświadomie? Wciąż nie znała odpowiedzi na to pytanie.
Jego dom, jednopiętrowa chata właściwie, stała na samym końcu drogi, otoczona przez zaniedbany ogród, którego dziki rozrost nie powinien zdziwić jej oczu - w końcu od rozerwania granicy światów, cała Anglia borykała się ze zdziczałą roślinnością, właściciel domu najwidoczniej jednak postanowił robić z tym absolutnie nic. Cała przednia ściana pokryta była powykręcanym winem, łykowate zgrubiałe łodyżki niespiesznie gubiły liście, a całość przypominała teraz ciasne, pozbawione humanitarności więzienie. Pomiędzy chwastami i gałęziami błąkały się zmatowiałe zabawki, zardzewiały rowerek siłą wpleciony został w tę groteskową rabatkę.
Okna był ciemne i brudne, w środku panował absolutny mrok, a wątłe drzwi zdawały się banalne do sforsowania dla użytkownika magii. Tuż za chatą zaś widać było niemal od razu wydmy i coraz bardziej rozszalałe morze. W oddali majaczyła niewielka buda przysypana piaskiem i porośnięta kładącą się na wietrze trawą. W niej zapewne - co mogła dedukować Brynja - miał swoje sieci i łódź.
Echo szczekania wyparte zostało pieśnią zaborczych fal.
...one day, when the tonguin' is done...