Tak, to byłoby potworne - odparł. Ja sam również uważałem to za potworną możliwość, ale nic się jeszcze nie działo. Nie rzuciłem się na niego, jedynie wyznałem własne obawy. Czasami nie byłem pewien, czym jestem ja, a czym ta bestia... Czy jesteśmy jednym, czy może mnie już nie było? Miałem z reguły wiele pytań i bardzo mało odpowiedzi, bo Yaxleye nie poznawali wampirów. Ucinali im łby, a potem całe rozczłonkowane ciało palili doszczętnie. To był ewenement, że dalej mogłem oddychać. Czasami się zastanawiałem, czy to nie był zbyt duży ewenement. Czy fakt, że dalej stąpałem po ziemi nie zniesie na nas nieszczęścia, ale... była też ta druga strona medalu. Ta, w której starałem się przywyknąć do nowej sytuacji, wycisnąć jej jak najwięcej, żyć. Może nawet posłuchać porady Laurenta i stworzyć coś, co mnie wciągnie doszczętnie? I się też przyda nie tylko mnie, ale również innym?
Ale przyznawać się do głodu? Do jego istnienia? I ujrzenie tego, co było poza nim? O nie! To brzmiało w mojej głowie niczym nadchodząca katastrofa. Problem polegał na tym, że ja świata nie widziałem poza głodem, poza krwią, poza tym słodkim uczuciem ulgi, jaka spływała na mnie, kiedy się pożywiałem. Czułem, czułem... Naprawdę czułem życie.
Głosik w mojej głowie zachęcał do spróbowania... Obawiałem się, że nie do spróbowania wygrania z głodem, tylko spróbowania tej krwi po raz drugi. Nawet przełknąłem nadmiar śliny w moich ustach. Pojawiała się w jednym konkretnym momencie, ale w tej chwili kategorycznie odmawiałem temu momentowi. A kysz!
Maliny! Skupiałem się na malinowej herbacie, na jej gorącu. To mrowienie było od tego ciepła. To ciepło zabijało mrowienie. Nie było mrowienia. Nie mogło być. A kysz!
- Rozumiem - odezwałem się przyciszonym głosem, wpatrując się uparcie w trzymaną filiżankę. Jeszcze trochę, a zapamiętam każdy skrawek jej wzoru, ale... Ale to było beznadziejne. Chciałem tu być dla Laurenta, ale jednocześnie nie mogłem tu być przez niego. Jego osoba niezmiernie mnie kusiła. Może to ta jego eteryczność...? Może mój instynkt drapieżcy wyczuwał, że jest słabszy? A może to ten jego charakterystyczny zapach oraz smak krwi...? Miał problemy, ale te problemy egoistycznie odsuwałem w bok, bo coś okazywało się ważniejsze od wszystkiego innego. To potworne. Czy ja naprawdę mogłem tu przybyć z tego okrutnego powodu?! Nie, nie mogło tak być.
Przegrywałem sam ze sobą. Przegrywałem wciąż i wciąż.
- Chyba rozumiem aż za bardzo. Mój ojciec by nie zlał, widząc we mnie słabość, ale... Ale nigdy jakoś się tym nie przejmowałem, parłem do przodu własnymi ścieżkami, oczywiście polując jak chciał, ale... poniekąd mam to we krwi, polowanie i bunt właściwie też, ale... polowanie to nie wszystko. Kiedy chciałem, to się śmiałem. Kiedy chciałem, to płakałem. Kiedy potrzebowałem, to darłem mordę nawet na niego... Ale ogólnie, tak trochę, może nawet bardzo, musiałem zmienić te swoje beztroskie hasanie na ostrożność, duże pokłady ostrożności. Zagrzebałem siebie i... Chciałbym czasami skulić się na środku łóżka i popłakać. Tyle się wydarzyło, wciąż się dzieje i nawet los odmówił mi rozpaczy, bo nie wiem, czy ci wspominałem, ale... ja nie płaczę, bo nie mogę, bo nie mam łez. I wybacz, ale... - mówiłem by w końcu odstawić filiżankę na stoliku i wstać ze swojego miejsca. - Chciałbym z tobą posiedzieć, może odstawić cię do kuzynki albo czuwać całą noc, mógłbyś się wtedy spokojnie wypłakać... Ale, przepraszam, nie mogę się skupić - przyznałem nerwowo, przez chwilę nie wiedząc, w którą stronę iść, żeby się stąd ewakuować. Nie chciałem przechodzić obok niego, ale jednocześnie chciałem się pożegnać jak należy. Zamknąłem na moment oczy, żeby uspokoić myśli, ale były takie rozbiegane. Jesień, Duma, krew, Leviathany, maliny, mama czy konsekwencje - i wiele innych, niekoniecznie w takiej kolejności, ale najbardziej bolało mnie to, że z przyjaźni były nici. To było niebezpieczne, kiedy zostawałem z nim sam na sam, bez świadków.
Przemknąłem obok Laurenta i drgnąłem nerwowo, kiedy niemalże wpadłem na Dumę. Zapewne warknął na mnie złowrogo. Huczało mi w głowie od tego wszystkiego, a jeszcze ta bestia... Warknąłbym na nią, ukręcił łeb, ale... BYŁA PRZYJACIELEM... PRZYJACIELEM PRZYJACIELA; nie moim.
Jedne oczy bestii wbite w drugie oczy bestii. A przecież nie chciałem tego robić, nie chciałem go prowokować... Przecinać mu drogę w jakikolwiek sposób.