• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu Podziemne Ścieżki v
1 2 Dalej »
[04.09.1972] Kochając, zstąpił do krwi dawniejszej, gdzie gniazduje groza praojców

[04.09.1972] Kochając, zstąpił do krwi dawniejszej, gdzie gniazduje groza praojców
Tło narracyjne
koniecpsot1972
zasady korzystania
rzuty kością
Czarodziej nieznanego statusu krwi, będący baśniopisarzem oraz autorem książki Baśnie Barda Beedle'a. Żył w XV wieku, ale większość jego życia pozostaje dla nas tajemnicą.

Bard Beedle
#1
26.02.2025, 13:50  ✶  
Słowa pokrywały ciało Armanda Malfoya. Niektóre niemal nieczytelne, zdążyły się rozmazać, zanim przeniósł je na papier, inne zaś trwalsze od tatuaży: już nie smugi, już nie strzępki wersów, lecz całe poematy, wyryte tak w jego istnieniu, jak w jego pamięci. Słowa pokrywały jego przedramiona, biegnąc wzdłuż żył, w których zamiast krwi płynął inkaust. Słowa pokrywały grzbiety jego dłoni, wylewały się spomiędzy porów skóry, zaklęte pod opuszkami poplamionych atramentem palców.
Słowa płynęły muzyką, gdy pióro tańczyło po pergaminie. Orfeusz wypruwał duszę z poznaczonej bliznami piersi, aby wlać ją w słowa pieśni, która nie potrzebowała liry, aby wybrzmieć echem pośród podziemnych korytarzy.

Chociaż zza pleców dobiegał go gwar głosów Eurydyki, nie oglądał się za siebie. Pozwalał, aby głosy snuły się wokół niego jak umarli po łanach łąk asfodelowych, niektóre cichsze od szeptu, niektóre głośniejsze od gardłowych pokrzykiwań oszalałych menad, dzikich i przepysznych, pijanych poezją i złocistym kirros. Nie oglądał się za siebie, bo trwał nachylony nad swym niedokończonym dziełem, złożywszy głowę na dłoni wspartej o surowy blat rozchybotanego stołu... Nie stołu, lecz ołtarza, bo jego ręce składały się do pisania jak do modlitwy.

Pisał. Pisał, a przerwach między wersetami, kiedy pióro nie skrobało szaleńczo o papier, słychać było tylko drżenie świec, i wosk spływający leniwie po złoconych brzegach misy, która stała na zawalonym papierami stole, pośród na wpół zapisanych zwojów pergaminu i książek w rozpadających się okładkach. Złoto, osmalone sadzą, odbijało mdłe światło, zmatowiałe od dymu niezliczonych papierosów, gaszonych w jej wnętrzu. Wciąż lśniły w niej szmaragdy, misternie osadzone na zdobionych brzegach misy, ich blask przyćmiony warstwami popiołu.

Ktoś ofiarował mu ją w geście błagania. Ktoś pragnął kupić sobie jego słowa, jego przychylność, jego talent. Nie zaszczycił go spojrzeniem. "Co to jest", spytał tylko, znudzony, nie podnosząc głowy z kolan swojej muzy, która bawiła się jego włosami, podczas gdy on czytał wciąż na nowo to, co wyszło spod jego ręki zeszłej nocy, zawsze niezadowolony, zawsze goniący za nieuchwytnym ideałem. Nie spojrzał nawet na nieznajomego, słuchając, jak potyka się o słowa, jak prosi o miłosny wiersz, mający kupić mu cudze uczucie, które było widać warte tego, aby przehandlować za nie wysadzany klejnotami, drogocenny półmisek z rodzinnego skarbca.

Uśmiech zabłąkał się na ustach Armanda, kładąc się cieniem po jego przystojnej twarzy: nierozumiały rys okrucieństwa, który nie szpecił, lecz uwydatniał jej surowe piękno. Nigdy nie był piękniejszy niż wtedy, kiedy przywdziewał pogardę. Chciwie wpił oczy w złoto. Zanim się odezwał, pozwolił jednak wybrzmieć swej pogardzie. Przynosisz mi złoto, misę, w której tafli mogę przeglądać się jak w lustrze, wydawało się kpić bezwzględne spojrzenie Armanda Malfoya, a twoje uczucie nie jest więcej warte niż miedź brzęcząca. "Wygląda jak fikuśna popielniczka", stwierdził obojętnie. Pozwolił wybrzmieć ciszy, która zaległa w pokoju, zanim wyciągnął pożądliwie rękę, przyjmując podarek. Przez chwilę ważył misę w dłoniach, rozważając, czy nie cisnąć nią o ziemię, by patrzeć, jak rozbija się na kawałki: kazałby je zbierać mężczyźnie klęczącemu u jego stóp, dopóki jego dłonie nie spłynęłyby krwią, choć nawet gdyby obmyła je krew, nie byłby godny dotykać ciała tej, której uczucie chciał kupić wysadzanym klejnotami półmiskiem. Nie ufał ludziom z czystymi dłońmi, bo ci zawsze mieli brudne sumienia.

Ale Armand Malfoy zawsze miał słabość do szmaragdów.

Traktowanie godne króla, pomyślał, patrząc z pobłażliwym rozbawieniem na dar, którym chciano zyskać jego przychylność. Ile mógł być wart? To nie miało znaczenia. To nigdy nie miało znaczenia. Nic nie było więcej warte od złotoblond kruszca jego włosów.

Zgasił papierosa, przyciskając wciąż jeszcze żarzący się niedopałek do zmatowiałych ścianek naczynia, jeszcze kilka dni temu lśniących polerskim połyskiem, a teraz osmalonych sadzą, z lubością przypatrując się łuszczącej się pod wpływem gorąca emalii.

Godność króla żebraków wymagała, aby jadał na złotym talerzu, nawet kiedy nie miał co włożyć do gęby. Nie był królem, choć nosił swoje splugawione nazwisko niczym koronę. Nie był królem, choć miał swój orszak, który razem z nim śmiał się i płakał. Nie, Armand Malfoy był kimś więcej niż królem. Całe światy rodziły się i ginęły na skinięcie jego pióra. Wszystko, co istniało, było zależne od jego tchnienia, od słów, jakie wybrał, aby to opisać, przyoblekając kość w ciało, przemieniając złoto w proch. Wszystko, co istniało, istniało tylko dlatego, bo taka była jego wola. Złota misa była trybularzem, w którym składał ofiarę całopalną dla jedynego boga, jakiego znał.

Dla samego siebie.

Nagły powiew powietrza popieścił płomień na wpół stopnionej świecy, rozświetlającej skryte w półmroku stanowisko pracy poety – jak ołtarz, do którego przychodzi się składać modły, ołtarz boga, na którym wzniesiono bałwochwalczego cielca odlanego ze złota i spiżu – płomień zadrżał, lecz nie zgasł, znał bowiem brutalne pieszczoty podziemnych przeciągów: Orfeusz nachylił się nad knotem, aby odpalić kolejnego papierosa. Rozbłysk żaru wydobył z ciemności znajomą twarz. Twarz Baldwina Malfoya.

Poplamione atramentem palce Orfeusza igrały niespokojnie w powietrzu, jak gdyby przebiegały po strunach niewidzialnej liry. Coś zawsze grało w jego wnętrzu, coś, do czego dostępu nie miał nikt inny, poza nim samym. Ale Baldwin dobrze znał te erratyczne manieryzmy. Znał znaczenie gestów, tak podobnych do gestów Lorraine. Znał melodie, które odtwarzały ich palce, tylko po to, aby w końcu oprzeć się na lekko rozchylonych wargach – przesunąć się po nich w zamyśleniu, w geście mogącym zakrawać o lubieżność – znał je, bo był częścią tych melodii. Baldwin znał Orfeusza. Wiedział, jak wygląda, kiedy składa w głowie słowa, komponując, wiedział, kiedy myśli o nowym dziele. Wiedział, że Orfeusz kocha piękno, prawdziwe piękno, i że dostrzega je we wszystkim, na co spojrzy.

Teraz patrzył prosto na Baldwina. Tylko na niego.

Ledwie dostrzegalne drgnięcie brwi świadczyło o tym, że musiał zobaczyć w jego twarzy coś, co mu się nie spodobało. Coś, co nie mogło ukryć się przed wszechwiedzącymi oczami boga podziemi. Bo Orfeusz znał Baldwina. Znał go lepiej niż on sam znał siebie.

Dlaczego się chowasz, mówił wzrok Orfeusza, karcący łagodnie chłopca, którego traktował jak swojego, bo czy nie wzrósł chowany na jego słowie jak na mleku lwów? Nie chowaj się przede mną.

Ojciec niemo przywołał do siebie syna.


wiadomość pozafabularna
bard by Lorraine Malfoy
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#2
08.03.2025, 21:56  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 08.03.2025, 21:58 przez Baldwin Malfoy.)  
Baldwin zachowywał się swojej własnej galerii bardziej jak niewierny kochanek niż szanujący się przedsiębiorca. Ale czy Eurydyka mogła nazwać samą siebie szanującym się przedsiębiorstwem? Nie. Była tylko kurwiącą się speluną, azylem dla dla każdego kto zapomniał drogi do domu, albo zamiast na herbatkę do Changów zszedł do zasnutego wieczną mgłą pogrążonego w półmroku piekła zmysłów.
Do Eurydyki nie przychodziło się myśleć. Tu przychodziło się zapomnieć. Pogrążyć się w monotonnej, niemal hipnotyzującej muzyce, gdzieś z pogranicza wszystkich znanych nurtów. Głównie za sprawą zaklętej szafy grającej, która robiła z oferowanymi jej w ofierze płytami to co chciała. Zanurzyć się w tanim alkoholu doprawionym eliksirami i wywarami; naćpać się na tyle by poczuć w sobie pierwiastek boskości i przez jedną z dziur w ścianie przejść do Katakumb.
Zniknąć tak jak znikają bohaterowie - bez pożegnania i ostatniego namaszczenia.

Przychodził tu, bo Eurydyka była jego. Należała do niego. Znalazł to miejsce. Uczynił je swoim. Otworzył dla wszystkich równie zagubionych i odrzuconych. Każda artystyczna instalacja, każdy obraz - testament i dziedzictwo. Mógłby umrzeć nazajutrz, a pomnij trwalszy niż ze spiżu przypominałby podziemnemu światu kim był Baldwin Malfoy.
Jego była też Sabrina.
Lubił jej ostre pazury w swoich włosach; gdy przesuwała nimi po skórze głowy na granicy pieszczoty i bólu. Gdy skubała ostrym wampirzym kłem płatek jego ucha i mruczała jak to dobrze że się ogolił, bo przynajmniej jej nie drapie. Lubił, kiedy się zapominała, z przymkniętymi oczami, na samym wspomnieniu narkotycznego haju, bujając się do jakiegoś mugola Bobby’ego Womacka, który aktualnie śnił, zimową nocą o Kalifornii.  Ale jeśli zapętlona przez większość dzisiejszego wieczoru płyta, sprawiała, że Sabrina szczerzyła ostre ząbki w uśmiechu - kim był, żeby jej tego odmawiać?
Czasem nawet żałował, że dziewczyna była tylko brudnokrwistą martwą dziwką, która nawet nie potrafiła dobrze umyć szklanek, ale miała w żyłach tyle kwasu, że pewnie nie doskwierał jej brak krwi. Ale tylko czasem.
- All the leaves are brown and the sky is gray…
Śpiewała fałszując niemożebnie, siedząc mu na kolanach w tej swojej przykrótkiej, kwiecistej kiecce, pewnie w tej samej, w której ją zajebali na tym całym Woodstock’u parę lat wcześniej. Był zbyt trzeźwy, żeby się tym trupim dotykiem zainteresować, więc tylko leniwie wystukiwał na jej udzie rytm piosenki.
Sabrina mogła mieć wszystko - wszystko poza uwagą blondyna.
Jego wzrok błąkał się po sali, aż wreszcie natrafił spojrzeniem na piszącego w kącie pomieszczenia Ojca. Wpatrywał się w niego w milczeniu, czując jak z każdą kolejną sekundą trud dnia z powrotem osiada mu na ramionach. Wampirzyca dopiero po chwili zorientowała się na kogo patrzy. Przekręciła się. Objęła jego twarz dłońmi, ale nawet gdy odwrócił głowę w jej stronę, jego wzrok i uwaga utkwione były w Orfeuszu.
- Nie idź.- Usłyszał niemal płaczliwą prośbę. Prośbę, której wysłuchać nie zamierzał.

Ciężar ojcowskiego spojrzenia był wystarczający, aby go przywołać.
Spijał karcące spojrzenia, wszystkie te drobne gesty. Chłonął je, bo każdy najdrobniejszy akt uwagi ze strony Ojca znaczył dla niego więcej niż burza oklasków w wypełnionej sali teatralnej. Aprobata napełniała duszę chłopaka miodem, krytyka - piołunem.
Wyciągnął zapisany niemal do połowy pergamin spod dociśniętego doń pióra, a głos niszczejącej stalówki wybrzmiewał o wiele zbyt głośno w kamiennych ścianach galerii. Zamiast patrzeć na ojca, przesunął spojrzeniem po słowach. Te układały się w zdania, a zdania były tym co składało się na geniusz siedzącego przed nim człowieka. Przeczytał do końca, brudząc palce o mokry tusz.
Ponoć nie ma większego grzechu nad igranie z Bogami. Ale jak inaczej nazwać to, co robił? Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni szaty różdżkę.
Prosta inkantacja zaklęcia była pierwszą rzeczą jaka opuściła usta Baldwina. Kartka zajęła się ogniem, a on obserwował w milczeniu jak z podpalonego rogu, obejmuje swoją niszczącą mocą każde jedno słowo. Teraz - wyryte jedyne w pamięci syna. Niedostępne dla nikogo innego. Puścił ją do fikuśnej popielniczki dopiero, gdy ogień zaczął boleśnie parzyć mu skórę.
Patrzył w płomienie tak długo jak otulały jego twarz ciepłym światłem. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz.

- Myślisz, że to sprawiedliwe, że kładą na szali piórko i serce?- Zapytał cicho. Dopiero teraz przysiadł na krześle obok Ojca. - Jak serce może być lżejsze, gdy wypełnia je tak ogromny smutek.
Tło narracyjne
koniecpsot1972
zasady korzystania
rzuty kością
Czarodziej nieznanego statusu krwi, będący baśniopisarzem oraz autorem książki Baśnie Barda Beedle'a. Żył w XV wieku, ale większość jego życia pozostaje dla nas tajemnicą.

Bard Beedle
#3
27.07.2025, 13:59  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.07.2025, 14:08 przez Bard Beedle.)  
Odchylił się lekko w krześle, obracając w palcach odpalonego od płomienia świecy papierosa, który zastąpił mu pióro. Nie spuszczał oczu z twarzy syna, pochłoniętego czytaniem poematu.
Nazywał go synem, bo chociaż nie pochodził z jego lędźwi, przygarnął go i wychował jak syna.
Nie mrugnął nawet, gdy posłyszał inkantację zaklęcia, prowokacyjnie wypowiedzianą na głos. Nie drgnął, gdy pergamin zajął się ogniem, a zapisane inkaustem słowa skonały, żyjąc tak długo, jak odblask pochłaniających je płomieni żył w oczach Baldwina. Nie dłużej niż chwilę. Ale chwila minęła, Bobby Womack wciąż klęczał w swoim kościele, i śpiewał, a Armand wciąż trwał, rozwalony leniwie przy najmniej rozklekotanym stoliku, jaki udało mu się dzisiaj znaleźć w Eurydyce, nie przestając wpatrywać się przy tym w syna.

Zaciągnął się papierosem.

Właściwością ludzi wielkich było pociągać innych ku sobie tym, co w nich najlepsze, ale to, co w Armandzie było najlepsze, było zarazem tym, co było w nim najgorsze. Wiedział, że gdyby rozkazał Baldwinowi włożyć rękę w płomienie, ten zrobiłby to bez wahania. Wygarnąłby popiół, w który przeistoczył się niedokończony poemat, a potem posypałby nim głowę, nie w geście pokory, lecz adoracji. Zawsze z tym samym, "jesteś ze mnie dumny, ojcze?", wypisanym na twarzy jak wyzwanie. Armand tylko uśmiechnął się pod nosem, z podobnie wyzywającą manierą dmuchnąwszy papierosowym dymem w stronę Baldwina, gdy ten przysuwał krzesło, aby zasiąść u jego boku. Jak wiele razy siadywali tak razem?

Wyglądał na rozbawionego dziecięcą zachłannością, z jaką Baldwin zagarnął wiersz dla siebie. Jak ulicznik, który parzy palce, chwytając wyjętą prosto z pieca bułkę, i połyka wciąż lekko niedopieczoną, parującą, po tym jak przez kilka dni żył wyłącznie wspomnieniem ciepłej strawy. Armand patrzył jednak na syna z rozczuleniem, którego brakło spojrzeniu nokturńskiego piekarza, grożącego okradającej go dzieciarni rozżarzoną blachą. Bo jego syn nie musiał przecież kraść. Nie ze stołu, do którego zapraszał go ojciec, suto zastawionego poezją, którą obaj dzielili rękoma, jak chleb. Armand karmił go tym chlebem, sam zaś karmił się głodem, który widział na dnie jego oczu. Wielki był to głód, ucztował więc jak król. Wokół zaś ucztowało wygłodniałe królestwo. Eurydyka, z podłogą lepiącą się od rozlanego alkoholu i zapachem opium nieśmiało wyglądającym spomiędzy szczelin w zmurszałym kamieniu. Ze ścianami pokrytymi rozbryzgami fresków.

Tak jak często Baldwin lubił powtarzać, że Eurydyka jest jego, tak często zdawał się o tym zapominać. Nie, Baldwin nie zapominał, zadecydował beznamiętnie Armand, nie przestając bawić się papierosem, on wątpił. Wątpił, bo wierzył. Coś musiało więc zachwiać wiarą syna Marcusa. Nie syna Marcusa, Armand przechylił głowę jak gdyby w zamyśleniu, po czym sięgnął po ukrytą pod stosem papierzysk Biblię, którą starszy brat podarował mu na urodziny, będąc młodzieńcem jeszcze, jego syna. Nie odpowiedział od razu na pytanie Baldwina. Najpierw bez słowa położył starą, mocno podniszczoną księgę na blacie, ręką zgarnąwszy na bok kałamarz oraz okulary w drucianej oprawce, które musiał zdjąć, bo zbytnio gniotły go w nos. Niegdyś złote tłoczenia liter tworzących tytuł, przez lata ścierały się coraz bardziej, pozostawiając po sobie podniszczoną okładkę, z której Armand sam zerwał złocone okucia, zanim zrobili to złodzieje. Odarta z ozdób księga była bezwartościowa. Zeszyte ze sobą za pomocą grubej nici kartki, gramatura niezapleśniałego jeszcze papieru, jak i sposób, w jaki wykonano oprawę, sugerowały jednak, że w przeciwieństwie do reszty walających się po blacie książek, Biblia nie była wyłącznie jedną z wielu przypadkowych, rozpadających się w rękach lektur, którą Armandowi zwykli podrzucać przyjaciele. Zapomniane, zazwyczaj znalezione przypadkiem, pośród złodziejskich łupów, niechciane, bo kto by chciał poszarpane wydanie Troilusa i Cressidy Szekspira? W panującej pod ziemią wilgoci książki nie miały prawa żyć za długo, szybko zaczynały butwieć, jak Medytacje Marka Aureliusza. Leżącej pod nią Atali Chateaubrianda brakowało połowy stronnic, a zbioru opowiadań Dostojewskiego nie mógł przeczytać, bo były w całości po rosyjsku. Pod ziemią, Biblia zmuszona była dzielić nędzny los pozostałych książek, noszących na okładce ślady po podkładaniu jej pod nogi kulawych stołów, żeby nie chwiały się przy pisaniu. A jednak... Pamiętał, jak Marcus stwierdził, że mu się spodoba, dodając drwiąco, że pośród chrześcijańskich bluźnierstw z pewnością odnajdzie potrzebną inspirację. "Dla ciebie wszystko jest bluźnierstwem", westchnął nad bratem Armand. Westchnął nad Marcusem, który zawsze wolał patrzeć ku niebu, szukając swych bogów pośród chmur, aniżeli zwracać spojrzenie ku rozczarowująco przyziemnym bożkom młodszego brata. Kochany, święty głupiec. Zastanawiał się czasem, czy patrzy w górę, gdy modli się o pokój jego duszy, czy wymownie zerka w dół, w stronę piekielnych czeluści. Zastanawiał się czasem, czy jego brat potrafił się w ogóle modlić, czy jedynie odtwarza pełne namaszczenia ruchy rąk kapłanów, w odprawianej liturgii odnajdując dominium swej obsesji. Doskonalszą wersję świata, który wreszcie nie zdejmował go obrzydzeniem. Nie dlatego, że nie znał grzechu. Marcus nie chciał świata bez grzechu, tylko takiego, który wiedział, przed kim należy klękać.
Bo gdyby wskazać jedną rzecz, która łączyła wszystkich braci Malfoy – od Fortinbrasa począwszy, a na Armandzie skończywszy – byłoby to to, że żaden z nich niczego nie pragnął bardziej, niż patrzeć, jak świat pada przed nim na kolana.

Wsadziwszy wcześniej dogasającego papierosa między zęby, sięgnął po misę, która do tej pory służyła mu za popielniczkę, po czym ustawił ją na Biblii. Zdusił peta o ściankę zdobionej misy, sycąc ofiarą ogień, który pod wpływem zachęty Orfeusza zaczął pochłaniać rzucone tam wcześniej kawałki podartego pergaminu. To nie był zwyczajny ogień. Nie w jego dłoniach. Wiedział, jak nakarmić płomienie, jak zmusić je do posłuszeństwa zaklęciem... Wolał jednak wabić je głosem, uwodzić słowem.

– Bogowie nie są sprawiedliwi – odpowiedział spokojnie Armand – dlatego są bogami.

Baldwin patrzył jak blask żaru tańczył po popękanej emalii, czerniejącej tak od tytoniowej sadzy, tak i od wspomnień. Z początku języki ognia tylko lizały ściany naczynia, niespiesznie, leniwie wręcz, jak gdyby smakowały ślady pozostawione przez ojcowskie palce. Ogień nie ryknął. Nie buchnął. Wypełzł powoli, pełzający i chciwy, jakby nie był ogniem, lecz językiem czegoś większego. Czegoś, co miało gardło, i paszczę pełną zębów. Czegoś, co miało oddech. Baldwin czuł na sobie spojrzenie ojca, który nie przestawał mówić, cichym szeptem wydobywając drżące kontury obrazów spośród płomieni.

– Nie wystarcza im nigdy, żebyś wyrwał sobie serce z piersi. "Bierzcie i jedzcie, to jest ciało moje." Nienasycony jest ich głód. Nie, oni chcą żebyś złożył w ofierze jedynego syna, nieważne jak hołubionego, poderżnął mu gardło jak barankowi. Żebyś rozerżnął na ołtarzu córkę, którą przez lata chowałeś sobie tylko na pociechę, byleby zyskać ich przychylność. Żebyś niemo patrzył jak umiera kobieta, którą kochałeś, bo śmiałeś kochać ją bardziej, niż kochasz bogów. A gdy zostaniesz sam, zaczną kąsać i twoje ciało, jak gdyby chcieli rozszarpać je na sztuki, ale i to nie wystarczy.

Armand uniósł dłoń nad misą. Z każdym słowem, z każdym westchnieniem, płomienie przyjmowały coraz to nowe kształty, a Baldwin czuł, jak karmią się jego oddechem, jego spojrzeniem, wspomnieniem jego bólu. A jednak nie mógł przestać patrzeć, jak ogień pnie się ku górze, odmalowując kolejne sceny z opowieści ojca. Mógł myśleć tylko, że płomień miał w sobie poblask szmaragdów, które zdobiły krawędź misy.

Abraham nie był pomnikiem pobożności, lecz mężczyzną o twarzy, na której dewocja ścierała się z desperacją. Ale Izaak nie bał się, nie krzyczał: chłopięce ramiona skrępowane sznurem szarpnęły konwulsyjnie, ale nie ze strachu, nie, syn chciał uwolnić się z więzów po to tylko, aby pomóc sędziwemu ojcu poprowadzić nóż, ściskany w drżącym ręku. Cień anioła nie padał na wziesione przez starca ostrze, które drżało w rytmie płomieni, a może w rytmie obłędu, bo gdy ręka drżała nad gardłem dziecka, usta Abrahama drżały w modlitwie. Modlił się o łaskę, która nie miała nigdy nadejść. A potem czerwień przelała się przez zieleń, jak krew w szklance z absyntem. Obraz skręcił się w śmiertelnej konwulsji, ale już po chwili ciało zniknęło, pogrążone w nagłym rozbłysku płomieni, które przybrały nowe kształty.
Agamemnon. Brodaty, zmęczony, pachnący potem, kurzem i winą, zdjął pierścień z palca i położył go na ustach córki. Ifigenia posłusznie złożyła usta do pocałunku, jak gdyby nie wiedziała jeszcze, że zaraz przetnie ją ostrze. Jak mogła nie wiedzieć? Płomień malował jej nagie barki w kolorze kości słoniowej, ale wiatr zawiał już w przeciwną stronę, gnany potępiającą pieśnią greckiego chóru, który nigdy nie zrobił niczego, aby potępieńcom pomóc.

A potem ona. Zawsze ona.

Armand oderwał wreszcie wzrok od Baldwina, aby samemu spojrzeć w płomienie. Przechylił lekko głowę, a chociaż jego twarz pozostała doskonale obojętną, wyczuć można było, że coś zmieniło się w jego spojrzeniu.
W oczach Armanda mieszkał lód, i nawet ogień, w który się wpatrywał, nie był w stanie go roztopić. Było w nich coś bezwzględnego. Gdyby można było dotknąć zimnego żaru, tak by właśnie wyglądał: rozpalony do białości płomień był biały jak śnieg, gdy wirował wokół powieszonej na drzewie kobiety, przed którą klęczał mężczyzna. Przez chwilę po prostu wpatrywał się w jej martwą twarz, w jej umowny zarys stworzony ze słaniających się płomieni. Ogień pieścił ją leniwie, z czułością niemal, tańcząc, tak jak i ona tańczyła niegdyś dla niego. Wtedy jej stopy też wydawały unosić się nad ziemią. Tyle że tym razem nie mógł przyciągnąć jej do siebie ze śmiechem, tylko w milczeniu musiał ściągnąć pokryte szronem, sztywne ciało na ziemię i przeciąć wisielczy powróz. Zawsze znajdowała sposób na to, żeby przeniknąć z powrotem do jego wierszy. Zawsze wracała, a może to on wracał.

Armand włożył pożądliwie dłoń między płomienie.

Nie zrobiły mu krzywdy. Nie pokąsały ręki, która je stworzyła, bo były niczym więcej, jak iluzją płomieni: poznały jednak jej przyganę, pochłonęły więc nieproszony obraz, wykręcając się wokół dłoni swego stwórcy niczym psotny kot. Tak jak koty, iluzje zwykły chadzać własnymi drogami, wiedziały jednak, kto dokarmia je najlepszym jadłem, więc usłuchały. Niepomne na gwałtowność jego pieszczoty, rozproszyły się posłusznie pod dotykiem dłoni Armanda. Dłoni, na której mimo upływu lat, wciąż błyszczał rodowy pierścień Malfoyów.

Nagle ogień był znowu tylko ogniem. A Baldwin uświadomił sobie, że opowieść, która wydawała się ciągnąć w nieskończoność, trwała nie dłużej niż chwilę. Nie dłużej niż jedno drgnienie płomienia, który tańczył wciąż na dnie popielniczki.

– Znasz tego rzeźnika z jednym kosym okiem? – Armand jak gdyby nigdy nic zwrócił spojrzenie jasnoniebieskich oczu z powrotem na Baldwina. – Tego, którego zmusili do zaopatrywania Rose Noire w świeże świniaki, cieszące podniebienia burżujów, po tym jak nazwał któregoś z ludzi Dantego "wieprzem"? Mięso jest najsłodsze, gdy śmierć jest słodką, powiedział mi kiedyś. Musisz sprawić, aby zwierzę ci zaufało, zanim pójdzie na rzeź. Sprawić, aby poszło dobrowolnie. – Kpiący uśmiech zadrgał na ustach Armanda, który zdawał się jednak w pełni szczerze doceniać przemyślenie prostego człowieka, przywołując jego słowa z powagą, nabożnym szacunkiem wręcz. Jak gdyby przywoływał słowa wielkiego uczonego, a nie na wpół analfabety, który wiedział jedynie, jak sprawnie podrzynać gardła. Czasami poezja mieszkała pośród hołoty. Ręce miała umazane juchą, a jeden palec ucięty tasakiem. Przekleństw używała jak przecinków. Nie było nic pięknego w brutalnej twarzy rzeźnika, którego Dante zatrudnił potem do obdarcia kogoś ze skóry. Ale prawdziwa poezja rzadko bywała piękna. Armand znał wszystkie jej oblicza. Także to oskalpowane, i wywrócone na drugą stronę. – Tego właśnie chcą od nas bogowie.

Wystarczył jeden niespieszny gest różdżki uniesionej w poplamionej inkaustem dłoni, aby utkanie płomieni znowu uległo zmianie. Tym razem Baldwin nie odczuł hipnotyzującego wpływu zaklęcia. W pełni przytomny mógł patrzeć, jak ogniste języki, sycząc cicho, zaczynają splatać się ze sobą w szkielet szalkowej wagi... Oczywiście, jeżeli chciał patrzeć. Bo w tym samym czasie, Armand odłożył różdżkę, wyciągając opiekuńczo rękę w stronę syna.

– A ty dobrowolnie kładziesz swoje serce na szali, żeby zważyli je jak tuszę młodego prosiaka – wyszeptał tuż przy twarzy Baldwina, którego przygarnął do siebie ojcowskim gestem, zbliżywszy się do syna tak, że przez chwilę niemal stykali się czołami. Niczyj głos nie mógłby być tak zgubnym, niczyja wymowa tak przejmująca. Przez chwilę jedynym, co czuł Baldwin, był chłód ojcowskiego pierścienia na policzku, i ciepło jego oddechu, wionącego papierosowym dymem. Jeżeli Bóg powoływał do życia przez oddech, Bóg Baldwina oddychał razem z nim stęchłym powietrzem Podziemnych Ścieżek. A jednak, gdy go puścił, uśmiechnął się lekko, pogłaskawszy go po głowie, jak ojciec, który pociesza dziecko. – Oczywiście, że będzie cięższym od piórka! – powiedział czule. – Wtedy bogowie będą mogli je pożreć. Zacisnąwszy zęby na twoim sercu, przynajmniej na chwilę będą w stanie zaspokoić głód. Bo bogowie są głodni, Baldwinie, zawsze głodni, i zazdrośni. Zazdroszczą nam, bo w przeciwieństwie do nich, jesteśmy śmiertelni. Czujemy mocniej, pragniemy rozpaczliwiej. Żyjemy intensywniej, bo każda chwila może być naszą ostatnią. Wszystko zdaje się piękniejszym, gdy jesteś skazany na zagładę.

Szalki ognistej wagi wyrównały się ze skrzypieniem, który przypominał trzaskanie ognia.

– Pokaż mi swoje serce – zażądał chciwie Orfeusz, a w jego oczach odbił się ogień.


wiadomość pozafabularna
bard by Lorraine Malfoy
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Bard Beedle (3049), Baldwin Malfoy (680)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa