21.06.2024, 20:28 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.09.2024, 21:04 przez Lorraine Malfoy.)
Miesiąc miłości - Romeo i Julia
– Oddaj mi mój grzech – wyszeptała wcześniej Lorraine z ustami tuż przy uchu Maeve, słowo w słowo podążając za oryginalnym tekstem dramatu, nawet wtedy, kiedy rubaszna trawestacja Szekspira zaimprowizowana przez – w większości kompletnie pijaną – uliczną trupę artystów odchodziła od wskazówek scenicznych. Aktorzy, ku uciesze gawiedzi, wkładali w usta tragicznych bohaterów słowa pospolite, bluźniercze, na początku tylko zakrawające o wulgarność, ale wraz z eskalacją napięcia, ze sceny – utworzonej z trzech wielkich, naprędce zestawionych razem stołów – padały coraz to bardziej wymyślne przekleństwa. Na ustach Malfoy zaigrał pokrętny uśmiech. Zsunęła się z kolan ukochanej, okręciła się wokół siedzącej kobiety – jak w tańcu – i, niby to folgując swej kapryśności, pociągnęła Maeve w stronę pianina, które ktoś próbował wcześniej wyrzucić przez jedno z okien zrujnowanej sali balowej.
Od czasu Lithy, Lorraine trwała w dziwnym odrętwieniu, które zdawało się ustępować tylko w obecności Maeve. Była inna. Bardziej zdystansowana, bardziej obojętna, zimniejsza. Nie przestała się modlić, ale słowa modlitw wydawały się puste. Po cóż miała teraz wzywać imię Matki? Ta miała tylko trzy twarze, zaś Maeve dysponowała tysiącem. Dalece bardziej nadawała się na boginię. A Lorraine tak samo jak kochała być wielbioną, kochała ją wielbić. Teraz uderzyła pewnie w klawisze pianina – bezceremonialnie zastępując w roli muzykantki młodą dziewczynę, od dłuższej chwili przysypiającą nad instrumentem – a spod jej dłoni popłynęły dźwięki szybkiej, dosyć obscenicznej marynarskiej przyśpiewki, swego czasu popularnej w barach. Zarówno widownia, jak i aktorzy przywitali muzyczny przerywnik śmiechem, ale to nie na ich aprobacie zależało Lorraine. Ona patrzyła na Maeve – zawsze tylko na Maeve – a jej głodne oczy płonęły chorobliwym blaskiem.
Doskonale wiedziała, co robi, kiedy zaborczo przygarnęła bliżej siebie kobietę siedzącą obok niej na ławie od pianina: brodę wsparła o ramię Maeve, pozwalając, by owionął ją znajomy zapach palonego opium. Słodkie wyznania miłosne szeptane nad uchem przycichły, kiedy Lorraine skupiła się na grze. Słowa nie były teraz potrzebne. Zaintonowała kolejną piosenkę, więżąc na chwilę Maeve w swoich objęciach.
---
A wszystko zaczęło się od tego, że Edgar Clayton zniknął.
Biura rosnącego w siłę magnata finansowego świeciły pustkami, kiedy pracownicy sieci zakładów bukmacherskich i domów maklerskich stawili się rano w pracy. Zniszczono dokumenty, opróżniono sejfy, skradziono papiery wartościowe... Zaś wszystkie pieniądze zniknęły, tak samo jak Clayton, którego nikt nie potrafił odnaleźć pośród całego zamieszania.
Niektórzy stracili na jego zniknięciu – nie mogli odebrać obstawionych wygranych, stracili akcje i udziały w obiecujących inwestycjach na giełdzie – niektórzy zaś zyskali – nikt nie mógł im teraz udowodnić, że zadłużyli się u lichwiarzy kontrolowanych przez finansistę – wszyscy natomiast spotkali się pod domem Claytona, domagając się wyjaśnień, pieniędzy, i jego głowy, niekoniecznie w tej kolejności. Dzika tłuszcza wdarła się do wnętrza nowobogackiej kamienicy, wybijając okna i tratując drzwi. Rozwścieczony tłum dewastował przerażająco kiczowate wnętrze, plądrując przy tym co popadnie – a było co plądrować, bo Clayton chętnie otaczał się bogactwem – biżuteria, wytworne ubrania, meble, kolekcja antyków i wypchanych zwierząt z egzotycznych krain, obrazy, srebrna zastawa, alkohole z całego świata... Mieszkańcy Nokturnu przewrócili opustoszały dom do góry nogami, ale nawet w gnieździe luksusowego bezguścia nie znaleźli Edgara Claytona. Zniknął. Bez słowa, bez śladu, bez pożegnania.
Wszyscy wiedzieli, że służby wkrótce zainteresują się nagłym zniknięciem mężczyzny. W stosownym czasie pojawią się na Nokturnie – przeprowadzą dochodzenie, powołają świadków, zbadają dowody – a potem odejdą, nie znalazłszy żadnego tropu, tylko pusty dom, ofiarę zorganizowanego wandalizmu, który dawno już przestał się czymkolwiek wyróżniać na tle innych pustostanów w tej dzielnicy.
Ale dzisiaj, kamienica Edgara Claytona należała do Nokturnu. Dzisiaj wszyscy przyszli tu świętować.
Z ckliwej sceny pierwszego spotkania Romea i Julii, nieświadomych jeszcze ciążącego na nich fatum ("ruchasz się, czy trzeba z tobą chodzić?", zapiał falsetem tragiczny kochanek), nastąpiło zaraz płynne przejście do odstręczającej pantomimy kopulacji, wszystko w ironicznym akompaniamencie pianina oraz gwizdów i sugestywnych postękiwań starszyzny Montekich i Kapuletów. Szekspir byłby wniebowzięty, pomyślała Lorraine, wstając od pianina ze skruszonym uśmiechem na twarzy.
– Muszę tylko załatwić jedną rzecz, i jestem twoja – obiecała Maeve.
W tle rozgorzał akurat pojedynek między wystrojonym w fikuśną szatę z szafy Claytona Merkucjem a Tybaltem – "te, sufler, czy to nie Tybalt powinien wygrać?", spytał głupio zaskoczony Merkucjo, nieświadomy, że chwilę wcześniej aktor odgrywający Tybalta spadł ze sceny, to znaczy, stołu, i już spod niego nie wstał – i zaraz kolejny, pomiędzy zastępującym Tybalta Merkucjem a... kapłanem Laurentym? Ledwo Romeo i Julia zaczęli raczyć się we wspólnym grobie chardonnay ze swoich ust – wszystkie trunki znalezione w barkach Claytona szybko stały się własnością wspólną – na scenie rozgorzała kolejna bójka, tym razem całkowicie realna: poszło o karczmarkę o wdzięcznym imieniu Rozalina, którą podobno zdradzał sufler. Samą scenę zajął zaraz jakiś przedsiębiorczy złodziejaszek, który urządził licytację sreber skradzionych z piętra, inspirując do tego samego innych łowców nagród, którzy nie zdążyli jeszcze wynieść swych łupów z rezydencji, bo albo zdzierali stiuk ze ścian, albo zastanawiali się, jak przetransportować bez szkody kryształowy żyrandol zawieszony u sufitu. Inni kupcy rozstawili swoje stoiska bardziej na uboczu, by nie przeszkadzać snującym się po posiadłości maruderom, żerującym na ochłapach burżujskiego przepychu.
Lorraine minęła natrętnych handlarzy, głośnych awanturników, stręczycielki, czające się zmysłowo po kątach – wymieniała uśmiechy albo wesołe półsłówka ze znajomymi – tylko zerknęła w stronę prowizorycznego ringu, gdzie ochotnicy mogli walczyć na pięści, nieco dłużej zatrzymała się natomiast przy stolikach, gdzie grano w karty. Zawahała się, zanim podeszła do stolika, gdzie czekał na nią kontakt Oka. Lorraine uśmiechnęła się tylko, wchodząc do gry. Odeszła od stolika bogatsza w nowe znajomości i srebrny pierścionek z oczkiem. Przez chwilę rozglądała się po sali w poszukiwaniu Maeve, starając się zignorować pokusę zaniesienia się kaszlem, gdy zbyt mocno zaciagnęła się papierosem. Lorraine nie paliła, chyba, że potrzebowała ukryć zdenerwowanie znajomą manierą – precyzyjne ruchy maskujący nerwowość palców, kojący żar w piersi, dmuchnięcie dymem, pozwalające zyskać kilka cennych sekund zanim udzieli odpowiedzi – ojciec dobrze ją wyszkolił. Mężczyzna z Oka tylko odprowadził ją wzrokiem. Odchodząc, czuła na plecach jego ciężkie spojrzenie.
Miała dziś szczęście w interesach, ale czy szczęście w miłości także jej sprzyjało?
Przemierzała zdewastowaną salę balową wolnym krokiem, zastanawiając się, czy nie powinna wspiąć się na schody odarte z marmurowych płyt, by móc sięgnąć wzrokiem dalej, i tak też odszukać Maeve wśród gwarnego tłumu, ale wtem, jej wzrok padł na niedobitki aktorskiej trupy. Kierowana podszeptem intuicji, obróciła się na pięcie, i skierowała się w stronę dekoracyjnych balkonów wychodzących na ulicę.
---
Chciała wynagrodzić Maeve wczorajszą kłótnię w Głębinie i jej późniejsze reperkusje: dzisiaj bardzo starała się zachowywać w sposób, który zawsze zdawał się zadowalać ukochaną. Nie widziała w tym manipulacji – była szczera w swoich uczuciach – po prostu próbowała bardziej. Czuła się podle, kiedy złość ukochanej była wycelowana w jej stronę, choć dobrze wiedziała, że na nią zasługuje. Zachowała się jak paranoiczna suka, próbując zmanipulować wszystkich tak, by postąpili wedle jej życzeń. Najgorsze było to, że teraz postąpiłaby tak samo. Nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia – przynajmniej tak chciała myśleć – ale ogarniało ją żenująco wstydliwe poczucie krzywdy i wyobcowania, gdy nie widziała w oczach Chang czułości, do której tak przywykła. Lorraine nienawidziła tej emocjonalnej zależności – desperackiej potrzeby, by zadowolić Maeve ponad wszystko, jak gdyby miłość kobiety była współzawodnictwem, które musiała wygrać, by poczuć, że na nią w ogóle zasługuje – ale jeszcze bardziej nienawidziła przegrywać. A w tym przypadku przegrana oznaczała sprawienie zawodu Maeve, więc, oczywiście, nie wchodziła w grę. Matka zawsze powtarzała jej, że nienawiść wobec własnej rodziny jest nienawiścią wobec siebie samej. Ale wyrządzenie krzywdy Maeve było gorsze niż własna krzywda.
Szkoda, że Lorraine nie potrafiła nie ranić ludzi, na których jej zależało.
Echo głośnego trzasku zamykanych drzwi rozbijało się pośród jej myśli nawet teraz. Kiedyś był to jej ojciec, potem Anthony – nie jesteś moim ojcem, rzuciła mu wtedy w twarz, i zaraz tego pożałowała – teraz byli to Atreus i Maeve: wychodzili z jej życia, zamykając za sobą drzwi, a ona zostawała sama, zawsze sama.
Całe życie tkwiła po złej stronie tych przeklętych drzwi.
Wszyscy ludzie, których kochała, zostawiali ją, prędzej czy później. Zdążyła się do tego przyzwyczaić, nauczyła doceniać ulotność wspólnych chwil – w końcu była córką swojej matki, miała tragedię we krwi – poniekąd zaczęła wręcz tego oczekiwać: spokojna, absolutnie pogodzona z nieuchronnością przeznaczenia – i swojej miłości. Wszyscy ją zostawiali, tylko ona nigdy nie potrafiła odejść.
Poczuła zimną satysfakcję, widząc, że przeszklone drzwi prowadzące na balkon zostały wyrwane z zawiasów. Spróbuj nimi trzasnąć, najdroższa.
Lorraine wsunęła się zgrabnie między Maeve a ażurową barierkę na wpół zrujnowanego już balkonu, odwracając się plecami od tętniącej życiem ulicy poniżej. Świat dookoła nie przestał nagle istnieć, ale stał się dziwnie odrealniony, dziwnie odległy: świat Lorraine skurczył się teraz się do twarzy ukochanej. Lustrowała ją wnikliwie, delikatnie przymrużywszy oczy legilimentki – skoro ty jesteś moimi oczami, poprosiła kiedyś, pozwól mi być twoimi dłońmi – ważyła znaczenie każdej mikroekspresji, jak gdyby rozgrywała mecz szachowy, uważna, milcząca, pogrążona w cichej kontemplacji Maeve. Gdyby była bardziej szalona wzięłaby ją za rękę i zaprosiła do tańca na skraju balkonowej balustrady. Nie tańczyłyby do dźwięków pianina. Wystarczyłaby im nocna pieśń Nokturnu.
– Tak myślałam, że cię tutaj znajdę. "Ślepym w miłości ciemność jest najmilsza". – Czy też, jak to ujął jeden z aktorów: "jest ciemno, więc można się ruchać". – Tak do ciebie przemówili Romeo i Julia, kochanie?
Długie palce Lorraine zatrzepotały jak skrzydła spłoszonego ptaka, kiedy niby to niewinnie złożyła dłoń na ramieniu Maeve: próżno było jednak doszukiwać się w tym geście nieśmiałości. Była dziwna zażyłość w sposobie, w jaki obydwie kobiety reagowały na swoją obecność, poszukując byle pretekstu do dotyku. Posuwista nieuchronność, z jaką ręka wiły przesunęła się na kark Maeve, a potem opiekuńczo oparła o jej szyję – samymi tylko opuszkami palców muskając kruchą podstawę czaszki – sugerowała wszystko, tylko nie nieśmiałość: sugerowała potrzebę, którą mogła usatysfakcjonować dopiero bliskość ukochanej. Jak blisko byłoby wystarczająco blisko? Wątła smużka dymu unosiła się nad papierosem trzymanym przez wiłę – w odsuniętej dalej dłoni, którą oparła się wcześniej o chwiejną barierkę balkonu, aby dym nie gryzł w oczy – tak jak nad miastem wisiała nieruchomo chmura smogu, przysłaniająca niebo i gwiazdy: powietrze było duszne i równie lepkie, co spojrzenie Malfoy, kiedy zaplotła ostatecznie wolną dłoń we włosach ukochanej.
– W dobrą noc można stąd prawie dojrzeć gwiazdy. – Gdyby Lorraine nie widziała nigdy świateł tych gwiazd, być może potrafiłaby zadowolić się życiem w blasku chińskich lampionów, które zdobiły front palarni opium – życiem w ciemnościach podziemnych ścieżek, gdzie nie dochodziło światło dnia – wciąż jednak uparcie odwracała głowę ku niebu, jak gdyby spodziewała się tam znaleźć przyszłość, w której ona i Maeve mogłyby mieć to wszystko, i jeszcze więcej. – W gorszą... – nieśmiały uśmiech zadrgał na ustach wiły – ...zawsze można napluć na przechodniów.
Ale Lorraine strząsnęła tylko popiół z trzymanego w dłoni papierosa.