Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Nazwanie tej sytuacji dosłownym déjà vu bez wątpienia byłoby czymś na kształt przesady czy co najmniej mocnej nadinterpretacji, jednak nie dało się ukryć, że Ambroise czuł już kiedyś bardzo podobne emocje, znajdując się w tym samym miejscu w rezydencji Yaxleyów oraz w bardzo podobnych okolicznościach. Tak jak wtedy, przed laty, nie został dosłownie wyproszony. O nie, to byłoby całkowicie niekulturalne i niezgodne z czyimkolwiek podejściem.
Bez wątpienia jednak wiedział, kiedy powinien uprzejmie opuścić jadalnię, udając się do biblioteki i pozostawiając Rinę sam na sam z rodzicami. Trudno byłoby nawet powiedzieć, że nie spodziewał się podobnego scenariusza, choć bez wątpienia nie pozostawiłby dziewczyny, gdyby nie uznał tego za najlepszą możliwość. Powinna mieć szansę na chwilę dialogu bez jego obecności, więc dokładnie to zrobił. Wyszedł. Niekoniecznie wyproszony, lecz bez wątpienia odprowadzony dosyć aprobującymi spojrzeniami.
Czuł zatem tę znaną sobie, bardzo specyficzną mieszankę zaciekawienia i rozbawienia, gdy oparł się o szeroki biblioteczny parapet, ten sam, co swego czasu, uchylając sobie okno, aby móc zapalić papierosa. Tym razem jednak nie usiadł, tylko wychylił się na zewnątrz, wypuszczając dym z ust i obserwując okolicę. Dzień był całkiem przyjemny, raczej nie zapowiadało się ani na deszcz, ani na coraz rzadsze burze. Niebo być może nie było krystalicznie niebieskie, nie było też jednak znacząco zachmurzone. Z zewnątrz do środka wpadały chłodne, ale nie zimne podmuchy wiatru a on...
...czekał. Całkiem spokojnie czekał na zakończenie tej części rozmowy, która nie była i nie powinna być jego sprawą. Wiedział zresztą, że cokolwiek miało paść pomiędzy tamtymi czterema ścianami prędzej niż później miało trafić również do jego uszu. Wszystkie rewelacje, z jakimi tu przybyli, zostały przyjęte bez zbytniego głębokiego szoku czy nadmiernie ekspresywnych reakcji, więc nie czuł się zestresowany. Wręcz przeciwnie, poczuł niespodziewaną ulgę, gdy wszystkie konieczne słowa i deklaracje padły w jadalni. Teraz mógł odstać swoje, nawet nie spoglądając przy tym na zegarek, bo i po co? Z pewnością to nie miało trwać długo.
Było już całkiem grubo po porze obiadowej, dzień zaczął zbliżać się ku końcowi, ale wciąż jeszcze mogli znaleźć pretekst, aby nie zostać w Snowdonii, nawet jeśli te szanse stopniowo topniały. Zaraz miało zrobić się ciemno, poza tym po przedstawionych wieściach raczej nie miano ich stąd tak łatwo wypuścić. Wewnętrznie nawet się z tym pogodził, czekając jednak na to, co powie jego narzeczona, gdy wreszcie do niego dołączy. Chwilowo był tu sam, jeśli nie liczyć dwóch ptaków na gałęzi pobliskiego drzewa, na które mimowolnie się zapatrzył, poruszając się dopiero wtedy, gdy usłyszał trzaśnięcie drzwi w korytarzu. Przeniósł wzrok na wejście do biblioteki, gasząc fajkę o zewnętrzny parapet.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down