21.06.2025, 23:44 ✶
Świt był jeszcze tylko bladą, chorobliwą obietnicą na wschodnim horyzoncie, a jego światło z trudem przebijało się przez gęstą, czarną kołdrę dymu, która okryła Londyn. Powietrze było ciężkie, lepkie od pyłu i sadzy, a każdy oddech smakował popiołem i czymś znacznie gorszym – słodkawą wonią spalonej magii i śmierci, zapachem, który Cynthia znała aż za dobrze ze swojej pracy. Ale nigdy, przenigdy na taką skalę. Nigdy w takich okolicznościach. Przemierzała ruiny ulicy, która jeszcze wczoraj tętniła życiem, a teraz przypominała krajobraz po apokaliptycznej bitwie. Pod jej stopami chrzęściło potłuczone szkło i fragmenty gruzu. Iskry wciąż unosiły się z dopalających się belek wystających z poczerniałych szkieletów budynków, rzucając na jej twarz drgające, pomarańczowe refleksy. Była brudna. Czerń jej roboczych szat była teraz matowa od pyłu i brudna od krwi — nie wiedziała nawet, czy wśród plam nie było jej własnej, a na policzku widniała długa, ciemna smuga sadzy. Kilka kosmyków włosów wymknęło się z jej ciasnego upięcia, przyklejając się do spoconego czoła. Czuła ostre pieczenie na przedramieniu, gdzie gorący odłamek rozdarł materiał i zostawił płytkie, ale bolesne oparzenie. Nie miała czasu rzucić na nie nawet najprostszego zaklęcia leczniczego, podobnie jak na zadrapania i oparzenia na rękach. Była zmęczona i wciąż miała powtarzające się zawroty głowy. Zmęczona do szpiku kości, tak że każdy krok wymagał świadomej decyzji. Nie mogła się zatrzymać. Zatrzymanie się oznaczało myślenie, a myślenie było luksusem, na który nie mogła sobie pozwolić. Nie teraz. Nie miała pojęcia, ile razy tej nocy korzystała z nekromancji, aby komuś pomóc, wymieszanej z zaklęciami uzdrawiającymi i eliksirami, których w torbie było ciągle za mało.
Skręciła, ruszając w głąb ulicy, gdzie zdawało się jej, słyszała kolejne jęki lub krzyki wzywające pomocy, ale mogło to być tylko urojeniem. Poprawiła torbę na ramieniu, starając się uważnie rozglądać, zwłaszcza po zgliszczach, gdzie wciąż mógł być ktoś żywy. Makabryczna była myśl, że spaleni ludzie nie wytrzeszczali na nią oczu, gdy ich widziała tej nocy, nawet jeśli ciała miały nienaturalne, pełne cierpienia pozycje. Jasna iskra w całym tym chaosie, która pomagała odpędzić poczucie winy na bok. Wciąż tliła się w niej obawa, że wśród zwłok znajdzie się kogoś, kogo bardzo nie chciałaby identyfikować lub też dowie się za kilka godzin w Ministerstwie, że złapali Śmierciożerce, który okaże się tym i tym czarodziejem. Dostrzegła spaloną rękę wystającą spomiędzy kilku desek, a mocna woń palonego ciała uderzyła do jej nozdrzy z taką siłą, że żołądek zawinął się w supeł i znów musiała przyśpieszyć kroku, aby skręcić w lewo — w jedną z przynależących do Horyzontalnej Alejek. Powietrze było tu gęstsze, a dźwięki z głównej ulicy bardziej stłumione, co tworzyło złudzenie chwilowego spokoju. Złudzenie, które prysło w momencie, gdy z cienia na drugim końcu alejki wyłoniła się postać. Poczuła, jak napina się jej ciało, a palce mocniej zaciskają się na pokrytej sadzą, jasnej różdżce. Czarna, długa szata, kaptur i maska, która w migotliwym świetle wyglądała jak upiorna, pozbawiona wyrazu twarz — nie był to z pewnością pracownik Ministerstwa, nie była to ofiara, nie był to zagubiony w chaosie i nieszczęściu mieszkaniec. Zacisnęła wargi, nie mogąc jednak ruszyć się z miejsca — jakim cudem mogła mieć jednej nocy tyle wątpliwego szczęścia, aby wpadać na Śmierciożerców? Czekała na atak. Na błysk zielonego lub czerwonego światła, na inkantację, która miała zakończyć jej życie lub sprowadzić na nią niewyobrażalny ból. Czekała, aż stanie się kolejną ofiarą tej nocy, którą będzie musiał zbadać ktoś inny. I nie wydawało się jej to wcale takie złe.
Ale nic się nie stało.
Postać stała nieruchomo, nie podnosząc różdżki. I właśnie ten brak agresji, ta nienaturalna pasywność w samym sercu piekła, sprawiła, że analityczny umysł Cynthii zaczął pracować, odsuwając na bok pierwotny strach. Zaczęła dostrzegać szczegóły.
Nie wymierzał w nią różdżką. Trzymał ją opuszczoną wzdłuż boku, niemal niedbale. Jego postawa nie była postawą drapieżnika gotowego do skoku, a raczej kogoś, kto czeka. Obserwuje. Odetchnęła bezgłośnie, rozluźniając się i przymknęła oczy, tłumiąc uderzenia serca. I wtedy dotarło do niej, jak słodko-gorzkie to było spotkanie. Rozejrzała się nerwowo, ruszając w jego stronę z miną, która nie zwiastowała niczego dobrego, ale była też pewna, że Borgin nie oszczędzi jej monologu o braku odpowiedzialności.
- Ciesze się, że widzę Cię całego, ale na Merlina, upadłeś na głowę?! Czy Ty wiesz, jakie to niebezpieczne, jeśli ktoś zobaczy, że mnie nie atakujesz i że ja Ciebie nie atakuje? Skończymy w najlepszym wypadku w Azkabanie. A co, jeśli zobaczy to ON? - mówiła cicho, tak, aby tylko on mógł ją usłyszeć. Nie mogła też niczego poradzić na to, że jej spojrzenie przesunęło się po masce, a później szacie mężczyzny, szukając jakichkolwiek ślad ran lub obrażeń, którym mogłaby zaradzić. - Cśśś, bo ktoś jeszcze usłyszy, a ja nie chciałabym Cię mieć na sumieniu. Dzisiejszej nocy mam je naprawdę ciężkie... - dodała, unosząc dłoń i przesuwając brudnymi palcami po szyi, odkleiła od niej umazane sadzą, jasne włosy. Cofnęła się dwa kroki, a potem sięgnęła do torby szukając czego. Ciągle się rozglądała, starała się być ostrożna, a ostatecznie, rzuciła w niego małą fiolką eliksiru, który miał dodać mu nieco energii i jasności umysłu. Wiedziała, że ta noc nie była również lekka dla Stanleya. - Weź to i zabieraj się stąd, spotkamy się za dnia. Gdy będzie bezpiecznie.
Skręciła, ruszając w głąb ulicy, gdzie zdawało się jej, słyszała kolejne jęki lub krzyki wzywające pomocy, ale mogło to być tylko urojeniem. Poprawiła torbę na ramieniu, starając się uważnie rozglądać, zwłaszcza po zgliszczach, gdzie wciąż mógł być ktoś żywy. Makabryczna była myśl, że spaleni ludzie nie wytrzeszczali na nią oczu, gdy ich widziała tej nocy, nawet jeśli ciała miały nienaturalne, pełne cierpienia pozycje. Jasna iskra w całym tym chaosie, która pomagała odpędzić poczucie winy na bok. Wciąż tliła się w niej obawa, że wśród zwłok znajdzie się kogoś, kogo bardzo nie chciałaby identyfikować lub też dowie się za kilka godzin w Ministerstwie, że złapali Śmierciożerce, który okaże się tym i tym czarodziejem. Dostrzegła spaloną rękę wystającą spomiędzy kilku desek, a mocna woń palonego ciała uderzyła do jej nozdrzy z taką siłą, że żołądek zawinął się w supeł i znów musiała przyśpieszyć kroku, aby skręcić w lewo — w jedną z przynależących do Horyzontalnej Alejek. Powietrze było tu gęstsze, a dźwięki z głównej ulicy bardziej stłumione, co tworzyło złudzenie chwilowego spokoju. Złudzenie, które prysło w momencie, gdy z cienia na drugim końcu alejki wyłoniła się postać. Poczuła, jak napina się jej ciało, a palce mocniej zaciskają się na pokrytej sadzą, jasnej różdżce. Czarna, długa szata, kaptur i maska, która w migotliwym świetle wyglądała jak upiorna, pozbawiona wyrazu twarz — nie był to z pewnością pracownik Ministerstwa, nie była to ofiara, nie był to zagubiony w chaosie i nieszczęściu mieszkaniec. Zacisnęła wargi, nie mogąc jednak ruszyć się z miejsca — jakim cudem mogła mieć jednej nocy tyle wątpliwego szczęścia, aby wpadać na Śmierciożerców? Czekała na atak. Na błysk zielonego lub czerwonego światła, na inkantację, która miała zakończyć jej życie lub sprowadzić na nią niewyobrażalny ból. Czekała, aż stanie się kolejną ofiarą tej nocy, którą będzie musiał zbadać ktoś inny. I nie wydawało się jej to wcale takie złe.
Ale nic się nie stało.
Postać stała nieruchomo, nie podnosząc różdżki. I właśnie ten brak agresji, ta nienaturalna pasywność w samym sercu piekła, sprawiła, że analityczny umysł Cynthii zaczął pracować, odsuwając na bok pierwotny strach. Zaczęła dostrzegać szczegóły.
Nie wymierzał w nią różdżką. Trzymał ją opuszczoną wzdłuż boku, niemal niedbale. Jego postawa nie była postawą drapieżnika gotowego do skoku, a raczej kogoś, kto czeka. Obserwuje. Odetchnęła bezgłośnie, rozluźniając się i przymknęła oczy, tłumiąc uderzenia serca. I wtedy dotarło do niej, jak słodko-gorzkie to było spotkanie. Rozejrzała się nerwowo, ruszając w jego stronę z miną, która nie zwiastowała niczego dobrego, ale była też pewna, że Borgin nie oszczędzi jej monologu o braku odpowiedzialności.
- Ciesze się, że widzę Cię całego, ale na Merlina, upadłeś na głowę?! Czy Ty wiesz, jakie to niebezpieczne, jeśli ktoś zobaczy, że mnie nie atakujesz i że ja Ciebie nie atakuje? Skończymy w najlepszym wypadku w Azkabanie. A co, jeśli zobaczy to ON? - mówiła cicho, tak, aby tylko on mógł ją usłyszeć. Nie mogła też niczego poradzić na to, że jej spojrzenie przesunęło się po masce, a później szacie mężczyzny, szukając jakichkolwiek ślad ran lub obrażeń, którym mogłaby zaradzić. - Cśśś, bo ktoś jeszcze usłyszy, a ja nie chciałabym Cię mieć na sumieniu. Dzisiejszej nocy mam je naprawdę ciężkie... - dodała, unosząc dłoń i przesuwając brudnymi palcami po szyi, odkleiła od niej umazane sadzą, jasne włosy. Cofnęła się dwa kroki, a potem sięgnęła do torby szukając czego. Ciągle się rozglądała, starała się być ostrożna, a ostatecznie, rzuciła w niego małą fiolką eliksiru, który miał dodać mu nieco energii i jasności umysłu. Wiedziała, że ta noc nie była również lekka dla Stanleya. - Weź to i zabieraj się stąd, spotkamy się za dnia. Gdy będzie bezpiecznie.