• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[22.09.1972] jeszcze tej jednej nocy || Ambroise & Geraldine

[22.09.1972] jeszcze tej jednej nocy || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
03.10.2025, 02:27  ✶  
Nie musieli w żaden szczególny sposób ustalać przebiegu wieczoru. Nie potrzebowali tego wyjątkowo długo uzgadniać ze sobą nawzajem. Po prawdzie mówiąc, nie zajęło im to chyba nawet kwadransu, a gdyby którekolwiek z nich szczególnie mocno śledziło ruch wskazówek zegara (czego, rzecz jasna, nie robili, zajęci innymi sprawami), najpewniej doszliby do wniosku, że zrobili to nawet w znacznie mniej czasu. Poruszyli ten temat, spojrzeli sobie w oczy, kiwnęli głowami i tyle.
Po prostu mieli wyjątkową zgodność, czyż nie? Już parokrotnie to mieli okazję to powtórzyć, stanowczo zbyt wiele razy, aby utrzymał rachubę. Można byłoby wręcz rzec, że ostatnio niemal nadużywali tego słowa, ciągle jeszcze czerpiąc satysfakcję z jego brzmienia.
Przekornie rzucone dwa wyrazy poniekąd stały się prawdą. Tudzież może to prawda została nareszcie jasno ujęta w słowa. W końcu w przeszłości też nie byli aż tak bardzo rozbieżni w zdaniach, po prostu tego nie podkreślali, nie rozwodząc się za bardzo nad wzajemnym zrozumieniem, tylko je udowadniając. Może zatem powinni uznać obie te wersje na raz? To, że im częściej mówili tę prawdę objawioną na głos, tym mocniej wybrzmiewała ona w ich czynach?
Nieistotne. Najważniejsze, że ten wieczór mógł mieć tylko jeden konkretny przebieg i byli co do tego zgodni. Ten najwłaściwszy z perspektywy nadchodzącego ślubu, niezmiernie istotny w kontekście tego, co czekało ich następnego dnia. I to bez wątpienia już od białego rana, ponieważ...
...no, właśnie...
...swoją ostatnią noc na kocią łapę mieli spędzić już w rezydencji, w której miała następnie odbyć się cała ceremonia ślubna. Nie mogli zatem wybrać momentu, gdy pojawią się wśród reszty domowników i dołączą do ostatniej fazy przygotowań. Oj nie. Roise nawet nie próbował łudzić się, że ktokolwiek pozwoli im pospać. Mieli zostać zerwani z łóżka i porwani w wir wydarzeń.
Może nie dosłownie, bo najpewniej nikt nie zamierzał fizycznie wtargiwać do ich sypialni (raczej z dawna nauczono się, że żadna intencja nie była tego warta), ale istniały inne sposoby na to, aby ciepła pościel nie była dla nich już aż tak komfortowa. Znając obie kobiety stojące za ostatecznym sznytem wydarzenia, Greengrass doskonale wiedział, że każde posunięcie miało stać się dozwolone. Tylko po to, aby dopilnować jak najbardziej godnego przebiegu tego niezmiernie ważnego dnia. Mhm.
Tak. Gdyby to od niego zależało, godność nie byłaby określeniem, którego życzyłby sobie używać, przynajmniej nie w pierwszej kolejności. Nie w przypadku, w którym zdecydowanie bardziej wolałby, żeby ten dzień był przede wszystkim ich. Ich wspólny, prywatny, spędzony z ludźmi, z którymi chcieli łączyć te chwile.
Jasne, nie postępowałby całkowicie niezgodnie z tradycją i pozostałymi elementami, jakie niechybnie składały się na to, że coś było godne (szczególnie w oczach starszych dam z grona czystokrwistych, bo dla niego część z dylematów organizacyjnych nie miała żadnego znaczenia; kolory serwetek naprawdę go nie interesowały, dopóki nie były przesadzone). Jednakże bez dwóch zdań nie zdecydowałby się całkowicie przyklaskiwać starym zwyczajom. Nie. Oj, nie.
Mieliby swoją ostatnią noc przed ślubem, którą spędziliby w domku w Whitby, do późna siedząc na plaży i wpatrując się w księżyc albo we wzburzone fale. Pewnie nawet w którymś momencie weszliby nago do wody, ignorując pierwszy chłód i pozwalając sobie na tę ostatnią przyjemność przed nadejściem jesieni. Następnie wróciliby do ciepłego łóżka... ...a może i nie?... ...możliwe, że skończyłoby się na dywanie przy kominku lub na kanapie... ...potem umiarkowanie rano zjedliby lekkie śniadanie i odwiedziliby pobliski kowen. Nie jeden z największych, tylko ten kameralny, gdzie spędziliby dokładnie tyle czasu, ile byłoby potrzebne i ani zbędnej minuty dłużej.
A następnie zorganizowaliby obiad z ogniskiem. Wydarzenie trwające do białego rana, może nawet jeszcze przez wiele godzin następnego dnia, lecz pozbawione tej całej sztucznej i wydumanej otoczki. Mogli bowiem częściowo postawić na swoim, ale w przypadku przyjęcia w Snowdonii nie dało się pominąć części oprawy. Ona musiała być. Kropka. Koniec.
Było dobrze po dwudziestej, chwilę przed dziewiątą wieczorem, kiedy Ambroise pojawił się na progu rezydencji. Na zewnątrz padało, cały dzień był wyjątkowo wilgotny, choć przez część czasu unosiła się tylko delikatna mżawka. Niebo było jednak całkowicie zachmurzone, a wspomniane chmury około dziewiętnastej postanowiły pokazać to, przed czym ostrzegały.
Wiało i padało. Było też wyjątkowo chłodno, przynajmniej do momentu przekroczenia przez niego progu ciepłego domu wypełnionego jasnym światłem, gdzie został powitany przez skrzatkę. Nikt inny nie czaił się na jego przybycie. Całe szczęście, bo jak na ten dzień, wystarczyło mu niespodziewanych interakcji. Chciał tylko przemknąć się do sypialni, założyć suche ubrania i dopiero wtedy pojawić się w salonie, gdzie przewidywał, że jeszcze przesiadywała część towarzystwa.
Nie wiedział, kto już zjawił się w Snowdonii. Zdawał sobie sprawę z tego, że Geraldine spędzała tu Mabon z krewniakami. Tak jak on zrobił to w Dolinie. Prócz niej jednak tej nocy miały tu spać przeróżne osoby z ich grona. Yaxleyowie dysponowali bowiem całkiem sporą ilością wolnych pokoi. Tym razem sporą część z tych pomieszczeń mieli wypełnić ludzie stanowiący podporę Młodych.
Ambroise liczył więc na całkiem miłą późną herbatę, może nawet z rozgrzewającą wkładką, a potem? Może na partię jakiejś gry w karty? Lub szachów czarodziejów? W zależności od tego, kto rzeczywiście byłby razem z nim? Chciał zrelaksować się po sabacie (nigdy ich przecież nie lubił) i przed Tym Wielkim Dniem. Nie miał wygórowanych wymagań.
A jednak, gdy już narzucił na siebie nowe ciuchy, wycierając włosy ręcznikiem i znów pokonując schody, tylko tym razem w dół, nie usłyszał dźwięków, których mógłby się spodziewać. Zamiast tego zastał go niemalże pusty salon. Na pierwszy rzut oka pozbawiony czyjejkolwiek obecności, jednakże gdy tylko przekroczył próg, psy poderwały się zza kanapy stojącej plecami do drzwi. To oznaczało jedno.
- Gdzie wszystkich wywiało? - Rzucił, przechodząc przez dywan, żeby zbliżyć się do mebla i potwierdzić spostrzeżenie, że ten musiał być zajęty.
Nie sądził, aby już pochlali, nawet mimo Mabon, było ledwo po dwudziestej pierwszej. Ale mógł się mylić, nie? Z tym wnioskiem wbił pytające spojrzenie w oczy dziewczyny, aby nachylić się i skraść jej pocałunek, zanim zajmie miejsce na dywanie. Kanapa ewidentnie była jej. Całe szczęście, ciepło rozpalonego kominka sprawiało, że podłoga nie była złą opcją. Zdecydowanie gorszą był fotel, z którego musiałby ściągać kota. Albo ten drugi, dalszy.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
04.10.2025, 21:19  ✶  

Geraldine pojawiła się w Snowdonii dość wcześnie. Zbliżał się wielki dzień, poprzedzało go Mabon, wiedziała, że sabat wypada spędzać w odpowiednich okolicznościach, a że zebrała się tu spora część ich rodziny, to nie widziała innej możliwości, jak świętować właśnie z nimi. Była może nieco rozkojarzona, jednak całkiem zgrabnie udawało jej się potakiwać, gdy zadawano jej pytania, nieszczególnie się jednak na nich skupiała, robiła to raczej automatycznie, dla świętego spokoju, była dość mocno zmęczona tym napiętym czasem.

Czekała na swojego narzeczonego, tak właściwie to już praktycznie męża, jutro o tej porze, mieli być po ślubie. Nadal nie do końca mogła w to uwierzyć. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko, może to i lepiej, nie musieli się bowiem nad niczym zastanawiać, wszystko działo się samo, bardzo spontanicznie, aczkolwiek pod nadzorem cioci Uli i jej matki, co na pewno ratowało ich przed towarzyską katastrofą. Te dwie najwyraźniej znalazły wspólny język i bez mniejszego problemu się ze sobą dogadywały, co oczywiście cieszyło Yaxley. Pewnie nie powiedziałaby tego w głos, ale od jakiegoś czasu to raczej Ursula była jej wzorem do naśladowania, przynajmniej jeśli chodzi o ideał kobiecości. Geraldine imponowały bowiem panie, które wiedziały czego chciały, a przy tym troszczyły się o swoją rodzinę.

Nie miała pojęcia, gdzie się wszyscy podziali, ale skończyła sama, odpoczywając na sofie w salonie w towarzystwie ich zwierząt, nie zakładała, że w wieczór przed fetą będzie miała czas dla siebie, jak widać jednak życie lubiło zaskakiwać. Zmrużyła oczy, czekała na Roise, ale była nieco zmęczona, nie ułatwiał tego stan w jakim się znajdowała, miała wrażenie, że ostatnio zupełnie znienacka łapała ją senność, a do tego nie była do końca przyzwyczajona. Raczej borykała się z problemami związanymi z zasypianiem.

Usłyszała stukot stóp, może i była zmęczona, jednak jak zawsze pozostawała czujna, nawet w swoim własnym, rodzinnym domu. Nie ruszyła się jednak z miejsca, czekała, aż ten ktoś znajdzie się w pomieszczeniu. Im bardziej się zbliżał, a dźwięk chodu był głośniejszy, tym bardziej była pewna kto miał się tutaj pojawić. Oczywiście, że rozpoznawała Ambroise'a po tym jak się poruszał. Przeżyli razem wiele lat, to nie było nic nadzwyczajnego, do tego jej magiczny radar przecież informował ją o tym, kiedy ci wyjątkowi genetycznie czarodzieje znajdowali się blisko niej. Miał przesrane, trudno było mu ją zaskoczyć przez ten szósty zmysł Yaxleyów.

- Chciałabym wiedzieć, pewnie coś knują. - Już dawno wydawało jej się, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik, jednak kobiety ciągle znajdowały jakieś szczegóły, które wymagały dopracowania i angażowały w to wszystkich obecnych w rezydencji, jakimś cudem jednak zapomniały o samej Yaxley, Matka jednak miała ją w swojej opiece, czasami.

Psy się nie podniosły, gdy w pomieszczeniu pojawiła się kolejna osoba, najwyraźniej słodko spały, tak samo jak ich kotka, nie ma co, trafiło im się naprawdę leniwe towarzystwo. Nawet nie drgnęła, gdy Ambroise dotknął jej ust, no, może poza tym, że uśmiechnęła się delikatnie, kiedy zaś odsunął się od niej poruszyła nogami, chcąc zrobić mu miejsce na kanapie, ledwie to zrobiła, to usłyszała jednak, że wybrał dywan - w sumie nie najgorsze rozwiązanie.

- Jak Ci minął dzień? - Zapytała jeszcze, była ciekawa jak przebiegło spotkanie z rodziną, na które się wybrał.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
06.10.2025, 18:00  ✶  
Atmosfera panująca w salonie w Snowdonii była cicha i niemal senna, lecz nie usypiająca. Nie. Ani myślał tak po prostu kłaść się do łóżka, tracąc te ostatnie godziny przed wielkimi wydarzeniami mającymi mieć miejsce od następnego poranka. Sam ślub niby nie miał zbyt wiele zmienić (no, przynajmniej nie między nimi), ale nie dało się ukryć, że to były ostatnie godziny, jakie mogli spędzić bez znajdowania się na świeczniku masy ludzi.
Wymieniając przelotny pocałunek z dziewczyną, przycupnął na dywanie, aby zająć miejsce w pobliżu nóg Geraldine. Nie chciał jednak zmuszać jej do tego, by kurczyła je na kanapie. Zdecydowanie mógł zadowolić się podłogą, byleby tylko być w stanie patrzyć na Yaxleyównę, nie musząc wykonywać przy tym żadnych dziwnych akrobacji. 
Dziwił go brak innych osób w pomieszczeniu. Jednakże jednocześnie nie zamierzał zbyt wiele drążyć. Nie planował na siłę szukać towarzystwa. Zresztą. To najważniejsze już było przy nim. Miał Rinę, ich trzy psy i kota. To było całkiem spore grono. Z pewnością kompletne, nawet bez dodatkowej obecności jego przyszłych teściów, Ursuli, kolegów i ich osób towarzyszących, i tak dalej, i tak dalej. Zdecydowanie zadowolił się przypuszczeniami o knuciu, nawet jeśli z przyzwyczajenia zadał jeszcze to jedno pytanie.
- Jestem ostatni? Corio, Millie i reszta już przybyli? - Nie wymieniał Ursuli, bowiem ona z pewnością już była w rezydencji, konspirując z Jennifer, co do pozostałych, był jednak ciekawy.
Było całkiem późno, ale nie za późno, więc wszystko było możliwe. Szczególnie przy świętowaniu sabatu, które zwykło przeciągać się do późnych godzin wieczornych. Jeśli już o to natomiast chodziło...
- Dokładnie tak jak dało się przewidzieć - odparł w taki sposób, że sens idący za tym zdaniem był bardzo jasny.
Rodzinne biesiadowanie minęło mu pod znakiem prywatnej męki i stanowczo zbyt wielu rozmów.
- A tobie? Szybko ci odpuścili? - Poniekąd pytał o to, od jak dawna mogła cieszyć się panującą tu ciszą, poniekąd zaś o to, ile razy słyszała jakieś męczące pytania, bo w końcu ludzie lubili wiedzieć, co, jak i przede wszystkim dlaczego.
Nawet nie próbował ukryć tego, że uśmiechnął się szerzej i bardziej wymownie niż tylko pod nosem. W końcu Geraldine doskonale wiedziała, że niespecjalnie przepadał za sabatami. Czy to rodzinnymi, czy też nie. To nie miało dla niego aż tak wielkiego znaczenia. Liczyło się po prostu to, o czym niejednokrotnie rozmawiali. Sama konieczność stawienia się gdzieś, gdzie musiał się stawić. Brak tej właściwej osoby u boku, której obecność trochę ułatwiłaby mu sprawę także niczego mu nie ułatwiała.
Przez lata towarzyszyli sobie nawzajem w najróżniejszych okolicznościach. Całkiem skutecznie manewrowali pomiędzy dwoma rodowymi rezydencjami, układając sobie zgrabne grafiki wizyt. Czasami wystarczyło, aby odwiedzili któryś dom dzień przed lub dzień po oficjalnej dacie. Czasem po prostu byli u jednych na śniadaniu, u drugich zaś na kolacji, pośrodku odwiedzając świątynie i stragany. Konfiguracje były różne, ale odkąd postanowili iść razem przez życie, raczej nie spędzali sabatów osobno.
Zeszły rok był więc dla niego wyjątkowo trudny. Niespecjalnie chciał o tym zresztą rozmawiać, zwłaszcza o części wydarzeń mających wtedy miejsce. Jeśli chodziło o Mabon oraz większość świąt, starał się być wtedy w pracy. Naprawdę usiłował dyskretnie ustawić sobie grafik tak, aby nie musieć pojawiać się samotnie i znosić różnorakich spojrzeń. Czasami współczujących, czasem zaciekawionych, niektórych bardzo zadowolonych z obrotu sprawy.
W tym roku nie było inaczej. Szczególnie z początkiem wiosny, czuł się przytłoczony wspomnieniami i myślami. Zaszył się w Mungu. Był tam przy paru okazjach, gdy rozpętał się zamęt. To właśnie z pracy zajmował się skutkami wydarzeń. Dwudziesty drugi września miał być pierwszą datą, jakiej Greengrass nie spędzał w pracy, szczególnie biorąc pod uwagę branie przez nich ślubu dzień później.
Uroczystości ślubne. No właśnie. Być może to przez wzgląd na nie, obie rodziny tak bardzo uparły się na zagarnięciu dla siebie Młodych na niemal cały dzień. Nie było mowy o wspólnym przybyciu w oba miejsca na chwilę. Tegoroczne Mabon było najbardziej rodzinnym świętem, jakie kiedykolwiek przeżył Ambroise.
Rodzinnym, bowiem Geraldine też była dla niego rodziną. Uznawał ją za bliższą mu niż znaczną część krewnych, z którymi widywał się jedynie przy wyjątkowo rzadkich okazjach. W przeciągu kilkunastu godzin, mieli zostać małżeństwem. Później zaś rodzicami. Nic więc dziwnego, że po stokroć wolałby mieć ją u boku, nawet jeśli to oznaczałoby jeszcze bardziej napięty grafik.
Życie nie było jednak aż tak łaskawe. Zobaczyli się dopiero po dwudziestej pierwszej. Ale mieli dla siebie całą noc, nieprawdaż?
- Chcesz pomilczeć czy...? - Nie skończył, pozostawił ofertę otwartą, bo tak właściwie, mieli kilka opcji.
To była kwestia tego, czego mogła pragnąć. A po sabatowym dniu bywało różnie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
13.10.2025, 18:27  ✶  

Yaxley nie przywykła do takiego spokoju, nie w tym miejscu, jednak wyjątkowo wszyscy postanowili się gdzieś ulotnić. Było to całkiem miłe, zważając na to, iż ostatnie dwa tygodnie były naprawdę intensywne, miała świadomość skąd brało się jej nietypowe zmęczenie, jednak próbowała z nim walczyć, nie będzie jej ta mała pąkiel układała życia, skoro jeszcze się na nim nie pojawiła... ta, jasne, mogła sobie mówić swoje, jednak z pewnymi objawami nie była w stanie walczyć. Senność, zmęczenie, tak samo jak te okropne poranne mdłości (które okazały się nie być tylko poranne), towarzyszyły jej każdego dnia, w najmniej oczekiwanych momentach.

Nie narzekała więc na to, że została pozostawiona sama sobie, raczej doceniała ten krótki moment dany jej na odpoczynek. Mogła udawać, że jest w wyśmienitej formie, jednakże do czasu. Nawet ona w stanie jakim się znajdowała była nieco osłabiona mimo wyjątkowych warunków fizycznych jej ciała. Nie spodziewała się tego, że będzie jej dane znaleźć chwilę wolnego czasu, wydawało jej się raczej, że najbliżsi sami dostrzegli, że tego właśnie potrzebuje, dlatego też wycofali się, aby dokończyć sprawy nie cierpiące zwłoki. Była im za to wdzięczna, chociaż o to nie prosiła, znali ją jednak na tyle, by wiedzieć, czego potrzebowała w tej chwili. Na pewno wiedzieli również, że sama nie poprosi o chwilę wytchnienia, była na to zbyt dumna. Starała się nie okazywać słabości.

- Tak, wszyscy już są, gdzieś. - Nie wiedziała gdzie byli teraz, ale znajome twarzy już jej mignęły tego wieczoru, zamieniła z większością najbliższych po kilka słów. Nie był to bowiem odpowiedni moment na zbyt długie rozmowy i konwersacje, wszyscy mieli coś do dokończenia przed wielkim dniem. Każdy się gdzieś spieszył, nie, żeby ją to specjalnie dziwiła, chociaż miała wrażenie, że już dawno większość spraw została dopięta na ostatni guzik, przynajmniej w jej opinii. Wiadomo, że niektórzy, szczególnie jej matka i Ursula mogły mieć inne zdanie na ten temat, obie lubiły kiedy wszystko było bardzo idealne, widziały szczegóły, których ona nie dostrzegała pomimo wcale nie najgorszej percepcji. Po prostu Geraldine nie była aż tak bardzo uważna, jeśli chodzi o przygotowania związane z podobnymi wydarzeniami, wiele rzeczy nie miało dla niej najmniejszego znaczenia, było jej zupełnie obojętnymi.

- Tak, ale nieszczególnie mnie to martwi. - Nie zamierzała udawać, że jest inaczej. Mogli knuć, nawet coś związanego z jej osobą, tak, czy siak była im ogromnie wdzięczna za to, że dostała tę chwilę spokoju, mimo, że ta cisza była dość nietypowa, i raczej nie przywykła do tego, że towarzyszy jej w rodzinnej rezydencji.

- Nie było najgorzej, mam wrażenie, że byli wyjątkowo wyrozumiali, bo widzieli zmęczenie na mojej twarzy. - Nie zamierzała go nawet ukrywać, ba liczyła na to, że dzięki temu jej nieco odpuszczą. Rodzinne kolacje w tym miejscu potrafiły być naprawdę wyczerpujące, zwłaszcza gdy zbierało się tak wiele osób, jak dzisiaj. Każdy miał jakieś pytania, był ciekawy różnych spraw. Oczywiście nie ominęło jej to całkiem, jednak nikt nie zamierzał jej jakoś specjalnie ciągnąć za język, czy wypytywać jak mieli w zwyczaju o plany na przyszłość, bo były całkiem jasne - jutro miała wyjść za mąż, czy potrzeba było jeszcze jakichś dodatkowych informacji? No nie, była to naprawdę spora zmiana w jej życiu.

Sabaty. Nigdy nie były szczególnie istotne w jej życiu. Nie była człowiekiem wielkiej wiary, pojawiała się na wydarzeniach organizowanych przez kowen - bo tak wypadało, reprezentowała swoją rodzinę, nie wiązało się to jednak dla niej z jakimiś głębokimi doznaniami duchowymi. Mimo tego, że przez ostatnie półtora roku wolałaby spędzać je w domu, to tego nie robiła, miała świadomość, że istotne było, aby nie zapomnieli o ich rodzinie, więc spełniała swoje obowiązki pojawiając się tam w towarzystwie przyjaciół, czy reprezentując koło łowieckie. Nie sprawiało jej to wielkiej przyjemności, ale pogodziła się ze swoim losem, dużo większą przyjemność miała z tych wydarzeń gdy ona i Ambroise byli ze sobą. Zresztą z nim zawsze wszystko przychodziło łatwiej, bardzo dobrze o tym wiedziała.

Na szczęście to Mabon miało być ostatnim, które spędzą osobno. Zazwyczaj, gdy jeszcze byli razem przed tym półtora roku kiedy nie było ich w swoim życiu lawirowali między jedną, a drugą rodziną, to było całkiem rozsądnym rozwiązaniem - nikt nie czuł się pokrzywdzony brakiem ich obecności. Dzisiaj postanowili spędzić święto osobno, bo każda rodzina na pewno miała wiele pytań, jednak to już nigdy miało się nie powtórzyć, bo przecież już jutro stworzą zupełnie nową, własną rodzinę. To była naprawdę cudowna perspektywa.

- Jeśli dalej będę milczeć, to zasnę. - Nie zamierzała ukrywać przed Greengrassem tego, że ta chwila samotności wprowadziła ją w bardzo senny nastrój. - Możemy pójść na spacer, psy pewnie będą zachwycone, albo zobaczyć, co dzieje się w kuchni, jestem ciekawa, jak wyglądają przygotowania na jutro. - Nie miała szansy jeszcze dzisiaj zobaczyć tego miejsca, a podejrzewała, że działo się tam wiele, być może nawet uda im się ukraść coś pysznego.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
9 godzin(y) temu ✶  
Jeśli miał być szczery, on także raczej nie kojarzył tego miejsca z ciszą, a już zdecydowanie nie tak głęboką, jaka zastała go po przybyciu do rezydencji. Dom Yaxleyów zawsze kojarzył mu się z miejscem tętniącym tą specyficzną, nieco chaotyczną formą życia. Nawet wtedy, gdy było w nim względnie spokojnie, z pewnością nie było tu aż tak cicho, że dało się słyszeć szum wiatru uderzającego o ściany i bębnienie deszczu o parapety.
Co prawda, zdawało się, że ten ostatni na chwilę ustał, ale z pewnością miał powrócić wraz z upływem nocy. Wrzesień rządził się bowiem swoimi prawami, nawet jeśli pogoda w ostatnich miesiącach zaskakiwała ich bardziej niż kiedykolwiek, mając w sobie coś nienaturalnego.
Całe szczęście, wszystko wskazywało na to, że dzień po sabacie miało być względnie korzystnie. Może niezbyt słonecznie, ale też nie deszczowo. Odrobina chmur nie powinna im przeszkadzać, nawet jeśli wszystko miało dziać się na zewnątrz. Przy planach, jakie główne organizatorki na pewno dopięły na ostatni guzik oraz z użyciem magii, rozstawienie całej oprawy nie musiało dziać się wcześniej niż jutro rano. Mogli być zatem spokojni o wszystkie dekoracje, magiczne namioty i tak dalej. Nie musiały przetrwać zawieruchy, jaka próbowała rozpętać się nad Snowdonią.
- Kto by pomyślał, że będą tacy łaskawi, by dać ci się nudzić - stwierdził, nieznacznie wyginając kąciki ust. - Naprawdę są zachwyceni naszą decyzją - tak, były to dokładnie tak teatralnie wypowiedziane słowa, pełne tej wewnętrznej przekory, jak tylko powinny być.
Abstrahując od zmęczenia, jakie zdecydowanie pełniło główną rolę w zbiorowej decyzji, aby dać jego dziewczynie trochę zasłużonego spokoju. W końcu przyszła panna młoda musiała jak najlepiej wyglądać podczas swojego wielkiego dnia i nikt nie mógł podważać tego argumentu. Obie rodziny były raczej zdecydowanie zachwycone ich małżeństwem.
Nie dało się nie zauważyć, że najbliższym Ambroisa zdecydowanie to odpowiadało. Być może odrobinę kręcili nosem na tak bliską datę, jednak biorąc pod uwagę wszystko, co wydarzyło się w ostatnim czasie i co jeszcze miało lub mogło się wydarzyć...
...tak, dzień po Mabon nie był zły. Właściwie to był całkiem obiecujący. Tym bardziej, że z pomocą bliskich wszystko udało się załatwić na czas. Nawet jeśli jego macosze nie dano zbyt wiele możliwości do udziału w planowaniu ceremonii, co też raczyła mu wytknąć podczas dzisiejszego obiadu. On natomiast dogodnie zasłonił się jej stanem zdrowia i wczesną, ale już dosyć trudną ciążą, w której była. Oj tak, Evie miała swoje humory.
Tym bardziej doceniał więc spokój, jakim w tym momencie emanowała jego narzeczona, nawet jeżeli na wspomnienie o jej senności uśmiechnął się nieznacznie pod nosem.
- Grozisz czy obiecujesz? - No, niby powinien chcieć, żeby była wyspana i wypoczęta, ale jednocześnie to był ich ostatni dzień przed wielką snowdońską fetą, która z pewnością miała trochę potrwać, więc mogli znaleźć jeszcze trochę czasu dla siebie nawzajem.
Tylko dla nich dwojga, nie licząc psów i kota. Spacer po okolicy wydawał mu się całkiem niezłą opcją. Nie dało się ukryć, że ich pupile z pewnością byłyby zachwycone. Wręcz uwielbiały przechadzki, zwłaszcza na terenach, gdzie nie brakowało tropów innych zwierząt i możliwości swobodnego popędzenia w dowolnym kierunku.
Być może było już trochę ciemno, ale zazwyczaj nie przeszkadzało im to w wychodzeniu na zewnątrz. Odrobina deszczu również nie mogła im zaszkodzić. Co zaś tyczyło się samej Snowdonii i jego wcześniejszych wewnętrznych obaw, że od pamiętnego dnia będzie kojarzyć to miejsce wyłącznie z tamtą jedną dramatyczną sytuacją...
...no cóż. Być może nie zamierzał mówić tego na głos, ale chyba po prostu przesadzał z pierwotną reakcją. Gdy przybyli bowiem na pamiętne spotkanie z rodzicami Riny, choć nie mieli okazji przespacerować się po okolicznych lasach, doszedł do wniosku, że to miejsce miało dla niego zdecydowanie więcej znaczenia. Niosło ze sobą wiele innych znacznie lepszych wspomnień. Tamta jedna noc nie mogła walczyć z ich kolektywną siłą, nawet jeśli w dalszym ciągu usiłowała to robić w jego snach.
Tak, nadal je miewał. Nawet jeśli przy Geraldine jego bezsenność zawsze trochę się wyciszała. Chociaż nie było z nim tak źle jak jeszcze tego lata. Wciąż bywały te chwile, gdy budził się zlany zimnym potem, wspominając tamte zdarzenia i mając przed oczami bardzo żywe obrazy tego, co podsuwała mu wyobraźnia.
Zamrugał, oddalając od siebie zmęczenie i myśli o czymkolwiek, co nie było nimi.
- Skoro wszyscy wrócili - zaczął z lekkim nachyleniem się ku Geraldine i z tym specyficznym błyskiem w oczach - to znaczy, że twój ojciec też już wrócił - to była żelazna logika, czyż nie?
A więc zmierzał dalej.
- Czyli przywiózł dziczyznę z polowania - bardzo lekko kiwnął głową, po czym wbił jeszcze bardziej jednoznaczne spojrzenie w twarz dziewczyny. - Chcesz zobaczyć, ile tego upolował i co może nam teraz skapnąć? - Poniekąd zdawał sobie sprawę z tego, jaką usłyszy odpowiedź.
W końcu Yaxleyówna sama wyszła z tą opcją. Mimo to, uśmiechnął się do niej porozumiewawczo, unosząc kącik ust i poruszając brwiami. Gdzieś tam z tyłu głowy miał słowa, które ktoś mu kiedyś powiedział, a których aż do teraz nie uznawał za przydatne. To, że jutro zapewne nie będzie im dane zbyt mocno rozkoszować się przewidzianą ucztą, gdyż znajdując się tak bardzo na świeczniku, będą zbyt zajęci zabawianiem gości. Chcieli tego czy nie (odpowiedź była jasna).
Mogli zatem spróbować teraz skorzystać z okazji. Skrzaty domowe miały szczególną słabość do jego narzeczonej. Doskonale to wiedział i tym bardziej go to bawiło.
- Przy odrobinie szczęścia zgarniemy też coś dla tych tutaj - nieznacznie machnął głową w kierunku zwierzaków, które nadal nie drgnęły, najwyraźniej nie uznając jego oferty za dostatecznie ciekawą.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (1319), Ambroise Greengrass (2639)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa