• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka Knieja Godryka v
1 2 Dalej »
[14.09] O czym milczy twoja knieja?

[14.09] O czym milczy twoja knieja?
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#11
17.08.2025, 01:29  ✶  
Nie znali się — to fakt. Tym bardziej nierozsądne było dać obcej czarownicy aż tyle: powiąząć swoją twarz z terroryzmem, rozbroić się, odsłonić sekret Zimnego, słabość, a na koniec strach. Wiele mogło pójść nie tak. Czy to było pokierowane przeczuciem godnym trzeciego oka? Czy aż tak ufał w to, że Leviathan nie wprowadził między nich byle kogo? Zlekceważył ją jako nieszkodliwą babę czy był do tego stopnia zmęczony i zdesperowany? A może metagaming?
Tak czy inaczej Louvain obstawił trafnie, że Helloise wcale nie planowała zagłady Śmierciożerców ani nie miała na tyle wiedzy, aby ocenić Lestrange’a za cokolwiek więcej niż to, co sam jej pokazał. Wzięła jego ufny gest i obeszła się z nim bez okrucieństwa. Więcej zadowolenia znajdowała w tym, że oszczędziła mu krzywdy, na którą mogła się zdecydować, niż mogłaby znaleźć w wykorzystaniu sytuacji na jego niekorzyść. Jak Bogini rozdająca wyroki, wybrała dla niego łaskę i pławiła się we własnej wspaniałomyślności, patrząc na te zamknięte oczy i słysząc bezbronne westchnienie. Zwiedzanie cudzej duszy i posiadanie jej na wyciągnięcie ręki było doświadczeniem bliskim boskości samej Matki Stworzycielki. Uleczyć duszę i zawładnąć nią — oto kolejny stopień ku Niej. Tańczyło w Helloise na granicy zuchwałości, aby dalej poić Louvaina swoim ciepłem, uzależnić go jeszcze bardziej. Ciepło wpadało jednak w Lestrange’a jak w lodowatą czarną dziurę, a ona miała tego tyle tylko, aby ogrzewać własne istnienie. Zimny mógłby brać w nieskończoność i pozostać niezmiennie nienasycony. Choćby i chciała go karmić ze szczodrością Bogini, nie była Nią — przejadłby ją, doszedł do jej kresu i odkrył tam człowieczeństwo. Samo już pozwolenie, aby rozsmakował się w jej cieple, groziło zastawieniem na siebie pułapki — tyle potrafiła wywnioskować.
Zapewne powinna zatem być wdzięczna widmom z Kniei, że nie pozwoliły temu trwać, rozerwały moment i pchnęły oboje do szaleńczej ucieczki. Daleko jednakże było jej w tym paraliżującym przerażeniu do doceniania czegokolwiek.
A więc Louvain wpadł za nią do chaty. Gdy czarownica spojrzała na niego tym razem, nie była już tak otwarta i zapraszająca, jak jeszcze niedawno na drzewie czy nawet wtedy, gdy zdemaskował się jako Śmierciożerca. Teraz wiedząc, że mężczyzna nosi w sobie upiorne Zimno, zerkała na niego dziko zza kurtyny rozczochranych włosów, wycofana i nieufna, jakby miał owym plugastwem zburkać jej dom poprzez samo przebywanie w nim.
Chatkę oprócz zwyczajowego aromatu ziół wypełniał intensywny zapach świeżego drewna — to wstawione niedawno nowe okna z całymi framugami i parapetami. Rośliny w doniczkach podwieszanych pod sufitem i upchniętych w każdym wolnym kącie tworzyły gęstą zieloną dżunglę, w której spomiędzy liści i pędów wyglądały ręcznie rzeźbione maski o obliczach pradawnych bóstw. Helloise była tu u siebie i pasowała do tego krajobrazu, po Louvainie od razu widać było, że stanowi obcy element. Pobazgrany w bezsensowne tatuaże, zbuntowany i pogubiony miejski paniczyk, w tamtej chwili na domiar złego przerażony. W innej sytuacji Helloise wzięłaby go jako wyzwanie i swoim celem ustanowiła zasianie w obcym podczas pobytu w jej gościnie ziarenka refleksji nad przyrodą, uczynienie czarodzieja nieco bliższym temu, co i jej było bliskie.
Do Zimnego jednak nie chciała się już ponownie zbliżać. Walczyła z pokusą wyrzucenia go za drzwi, lecz budził w niej pewne współczucie, szczególnie mocno zaś współodczuwała jego strach. Nie chciała wystawiać go po tym szaleństwie na zewnątrz samego i… sama bała się w takiej chwili zostać bez żywego ducha w chacie pod lasem, który przed chwilą ostrzył na nich zęby.
Niech zostanie.
Wciąż ciężko oddychając, Helloise wyprostowała się i w milczeniu zakrzątnęła niezgrabnie po izbie. Nastroszona jak nieoswojony kot co chwilę odwracała się podejrzliwie do Lestrange’a, jakby to sam diabeł zasiadł pod jej drzwiami i knuł... choć trzeba przyznać, że lichy był z Louvaina w tym stanie czart. Układając bezgłośne na języku litanie do Bogini Matki, kobieta zamknęła wszystkie okiennice, aby nie widzieć lasu. Chata pogrążyła się w zupełnych ciemnościach, a gospodyni wzięła naręcze drewna, aby rozpalić na kuchennym palenisku, nad którym wisiały puste obecnie kociołki. Skupiona na wykrzesaniu iskry z różdżki w drżącej dłoni, nie zauważyła, kiedy ze stosu stoczyło się drewienko i uderzyło o podłogę. Nawet tak błahy dźwięk sprawił, że drgnęła nerwowo, po czym wydała z siebie kracący pomruk, zagniewana na własną strachliwość.
W końcu na palenisku zatrzaskał krzepiący ogień. Czarownica wyjęła z kredensu butelkę wina — prawdziwego wina, z winiarni Anthony’ego Shafiqa, nie byle eksperyment z domowego gąsiorka. Było to smocze wino, którego twarzą — oprócz Anthony’ego Shafiqa — był walijski zielony smok. Smok po etykietce na butelce Helloise hasał samotnie, ponieważ słynnego polityka kobieta zeskrobała wcześniej scyzorykiem. Choć wino było czerwone, zaklinali je w shafiqowym przybytku tak, aby błyszczało zielonymi refleksami przypominającymi umaszczenie jaszczura. W kontraście do tej alkoholowej fanaberii Hella wyjęła najprostsze szklanki. Nalała sobie do pełna, po czym przyciągnęła stojącą dalej na blacie nieoznakowaną karafkę z nalewką z opium i doprawiła na oko. Wypiła na raz, napełniła swoją szklankę od nowa. Wzięła butelkę oraz puste szkło, a po namyśle również karafkę, i postawiła je na podłodze przed Louvainem, unikając patrzenia mu w oczy.
— Kropelki na uspokojenie. Jeśli chcesz — mruknęła cicho.
Zabrała swoją szklankę i poszła pod palenisko. Na drewnianej podłodze wciąż czerniała plama po krwi rannego Śmierciożercy, którego opatrywała u siebie na początku Spalonej Nocy. Na co dzień Helloise nie zwracała na nią uwagi, teraz skrzywiła się i stopą przyciągnęła pod palenisko kolorowy dywanik, aby zasłonić ślad, nim zasiadła na owym dywanie plecami do ognia. Dłuższą chwilę patrzyła nieruchomo na Lestrange’a, aż w końcu westchnęła i odezwała się:
— Było warto? Ty chcesz tego, co wzięło cię od środka?


dotknij trawy
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#12
05.09.2025, 01:18  ✶  

Rozsądek rzadko gościł swoją obecnością jego wokabularz. Traktował taką postawę jak narzędzie w swoim partykularnym interesie. Z rozsądku powinien poświęcić się pracy w Ministerstwie i ożenić się z nieinteresującą, ale przynajmniej właściwą. Z rozsądku powinien umrzeć staro i na starość właśnie. Bez podbijania stawek, najlepiej schować się w bezpiecznym domu, bo najbezpieczniej było z niego nie wychodzić będąc przecież tak przystojnym. Bo on dla rozsądku mógłby co najwyżej zwrócić treści żołądkowe. Bo rozsądek to nie wzburzone fale. Rozsądek to nawet nie skały, o które roztrzaskasz swoją łódź rybaku. Rozsądek to latarnia wyznaczająca swoim światłem kierunek, wam, wszystkim maleńkim ćmom. A czarne pionki kochały swój mrok, tak jak Louvain kochał podłość. Ale zastanówmy się na moment. Czy bardziej nierozsądne było przyznawać się do zbrodni? Czy może jednak zbrodniarza własnych krzywd wpuszczać pod swój dach? A może jednak metagaming?

Śmierciożercy nosili w sobie wieczny głód. Pragnienie wejścia w konfrontacje z cudzą duszą, uformowania jej wedle własnego obrazu, wyciśnięcia z niej triumfu oraz rozkoszy patrząc bezradności prosto w oczy. I może dobrze, że Louvain miał zamknięte swoje własne, kiedy Gospodyni karmiła go swoim ciepłem. Bo gdyby je otworzył nie dostrzegłby kojącego aspektu Bogini w postaci Helloise. Dostrzegłby wyłącznie rozczarowanie. W miejscu, gdzie stykały się ich ciała powinno stanąć odpryśnięte lustro, w którym dostrzegłby własną duszę, tylko z drugiego końca spektrum zepsucia. Może nie kosztowała krzywdzie jak czarny pionek, ale dostrzegłby zachłanność podszytą przekonaniem o własnej wyższości godną przywdziania trupiej maski. Nie igrała z jego bólem - igrała z bezbronnością. Zachowywała się jakby to nie Matka tylko ona trzymała w dłoniach wyrok nad jego duchem. Chełpiąc się jakby jednym skinieniem mogła ofiarować mu zbawienie lub strącić w zatracenie. Rozkoszowała się własną łaską, jak inni rozkoszują się władzą lub dominacją. To nie byłą dobroć, lecz pycha przebrana w szaty duchowości. Inne maski, ten sam spektakl.

Lecz niewidomy na rozczarowującą rzeczywistość, pozostał w swoim przekonaniu przy micie Gospodyni-Dobrodziejki. Oniemiały na leczące promienie ciepła, nie potrafił złożyć nawet zdania w języku dobroci. Drążące palce i nadgarstki, bo kiedy na moment otworzył wnętrze do serca, własnej duszy, do skrywanego przed światem Zimna, coś jeszcze gorszego od zła zajrzało przez uchylone drzwi. Ciągle czuł czyiś wzrok na sobie. Z każdej ściany i dokoła. Nie myliło go przeczucie, bo drewniane oblicza bezimiennych bożków spoglądały na niego, na nich. I chociaż myślał, że trafił do świątyni, bo podążył za krokami kapłanki objawionej w Zimnie, to w rzeczywistości trafił do teatru. Dlaczego je tu powiesiła? Żeby wszyscy starzy bogowie patrzyli tylko na nią? A może w swoim zuchwalstwie pragnęła patrzeć na świat ich oczami? Maski. Zawsze te cholerne maski. W końcu poczuł coś znajomego. Coś na co uruchomiały się instynkty silniejsze w nim niż strach przed śmiercią. Lęk. Ten cudzy. Krzepił podłe instynkty w zgnitej duszy bardziej niż niejeden eliksir. Na widok nerwowo krzątającej się lok perliczki, drżenia ustały. Rozluźniły się mięśnie i gardło. Gdyby bała się po prostu, może i by nie zauważył, ale w swoim strachu ukradkiem spoglądała w jego stronę. Czarne pionki mają swój niezaspokojone pragnienia, a aromat ich potrawy zawsze pachnie jak strach.

Chwycił ją za nadgarstek, kiedy nachylała się nad nim z butelką i szkłem. Podciągnął się na niej do góry, prostując się w końcu w ludzkiej, wyprostowanej pozie. Nie był zwierzęciem by stawiać mu miskę z poczęstunkiem na ziemi. Nie takim zwierzęciem i nie jej zwierzęciem. I kiedy szybkim ruchem wspiął się po niej, zaciągnął płuca pełne jej zapachu, bo strach mówił o czarodziejach więcej, niż słowa spadające z języków. Puścił ją momentalnie przesuwając ręce, na rzeczy które chciała mu podać, bo wciąż jednak nie miał złych zamiarów. Wobec niej. W tym momencie zwyczajowo na usta wkradał mu się cyniczny uśmiech, tylko od samej woni cudzego lęku. Ale jej? Nie smakował mu wcale. Nie smakował, bo wcale go nie pragnął. Jak mógłby być łakomy jej obaw nim, kiedy w rękach miała lek na jego ranę. Nawet jemu ciężko ugryź rękę która leczy. Zanim jeszcze trzymała w niej wino i kropelki z opium. Czy już nawet własnym instynktom nie można ufać pod tym lasem?

- Czasem w służbie czemuś większemu musimy poświęcić cząstkę siebie. Odpowiedział po krótkiej chwili namysłu. Wpatrując się z rozdrapaną etykietę ze znajomą mordą, chociaż nawet tej tu nie było, poruszył ustami rozbawiony. Nie taka znowu to pustelnia, skoro nawet tutaj docierały artefakty magicznego konsumpcjonizmu. Z zasady nie pijał win z konkurencyjnej kadzi Shafiqów, bo to obraza na paryskie serce. Jednak zszarpane nerwy, nawet otulone w zasłony obojętności, potrzebowały tego bardziej niż duma z pochodzenia. Na osłodę gorzkiego odstępna od normy z zadowoleniem wpatrywał się jak, przynajmniej na etykiecie, Anthony został zdeformowany. Potem przechylił ostrożnie do szklanki karafkę z opium dodając swojej szklance właściwego serum. Podniósł naczynie kręcąc w koło płynem zawartym w nim, by wyuczonym gestem przepróbować degustowane wino. Potem uniósł je nieco wyżej, ale bardziej w kierunku źródła światła, próbując przyjrzeć się kolorowi wina, chociaż wiedział o nim wszystko co potrzebował za nim je wypił. - Rób to co kochasz. I pozwól, żeby cię zabiło. Może powiedział to do niej. Może do siebie, patrząc we własne odbicie we szklance ciemnego wina. Nie mówił wprost. Nie dawał odpowiedzi, bo nie ufał jej na tyle by odznaczać się szczerością własnych uczuć. A może nie dawał odpowiedzi, bo zwyczajnie ich nie miał, nie na te konkretne odpowiedzi. Mógł wydusić na bezdechu bezwarunkową afirmację tego, że wszystko u boku Voldemorta było warte i byłaby to prawda. Jego prawda albo przynajmniej konfabulacja. Jednak miał wrażenie, że po to wpuszczała go do siebie, żeby słuchać tego co uznałaby za tanią propagandę dla straceńców. A on nie po to tutaj za nią przybiegł, żeby utrwalać się w czymś czego pewniejszy już nie potrafił nawet być.

- Jedyne czego chcę to oddać magii co magiczne. Odbił od rozgrzebywania własnych trzewi. Nie robił tego na co dzień, nie zrobi tego, kiedy ledwo uszli z życiem. Popił kolejnym łykiem, a zaraz po nim jeszcze jednym. Nie za szybko jednak, bo miał coś jeszcze do przedstawienia. W tylną kieszeń spodni stuknął swoją różdżką lekko rozwiązując zaklęcie zmniejszająco–zwiększające. Potem czarem translokacji wyciągnął z niego srebrne pudło, które zabezpieczało zawierający pośrodku niego pojemnik z odrobiną cieczy. Położył je na stole i machnął na zawiasy pudła, te otworzyły się, a dostęp do pojemnika był już wolny. - Po prośbie już próbowali. Bezskutecznie. Teraz w końcu cień cynicznego uśmieszku zaiskrzył w kąciku jego ust. - To z rogu Buchorożca. Potrafisz z tego zrobić coś dla czarnego pionka?


szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#13
10.09.2025, 15:46  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 10.09.2025, 20:09 przez Helloise.)  
Jasne, zastanówmy się na moment, czy to rozsądne wpuszczać do swojego domu zbrodniarza. Chwila… wpuścił się sam. Nie wyprosiła go, ale — zakładając oczywiście, że mamy do czynienia z istotą racjonalną — jaki był wybór? Poznała jego twarz i poznała jego śmierciożerczy sekret. Z tą wiedzą stanęła przed wyborem: być mu przyjacielem czy być mu kimś wybitnie niewygodnym. Być kimś niewygodnym zbrodniarzowi — niezbyt rozsądna droga, co? twoja stara metagaming
Chwała niech jednak będzie człowiekowi nieracjonalnemu! Człowiekowi, którego ciekawość przekracza granice tego, co obrzydliwe i przerażające. Helloise nie miała jeszcze czasu pomyśleć o tym, czy morderca przypadkiem nie postanowi z niej uczynić ofiary kolejnej swojej zbrodni, mimo że jakiś czas wcześniej przechwalał się tym, jakież to niecne występki mógłby wobec niej przedsięwziąć. Czuła strach po wdychaniu mroźnych oparów kniejowej grozy, czuła odrazę do bluźnierczo zimnego ciała — a jednocześnie to nieznane, niebezpieczne terytorium pociągało ją do zrobienia jeszcze kilku kroków w głąb makabrycznie fascynującej krainy mroku i diabłów.
Nie była przecież zła — umiała utrzymać równowagę pomiędzy złem a dobrem… tak? Taki był przywilej bogów, aby obdzielać sprawiedliwie karą i nagrodą. W rękach człowieka być może nazywa się to zepsucie, być może obłęd. Oto dwie twarze jednego bóstwa — strach i miłosierdzie. Przed jedną błagało się o litość, przed drugą błagało się o łaski. Jedna twarz, która przemocą wyrywała z człowieka słabości, i druga twarz, przed którą człowiek wywlekał je z siebie dobrowolnie. Helloise nie miała predyspozycji do roli podłego skurwysyna, który terroryzuje ulice przemocą, a na którego widok żołądek wykręca się ze strachu na lewą stronę. Ani nie imponowała posturą, ani nie była zbyt zdolna w magii ofensywnej. Jeśli chciała aspirować do karykaturalnie ułomnej, ludzkiej gry w boskość, musiała sprawić, aby odsłonienie się przed nią kusiło obietnicą słodkiej nagrody. Podobno cnoty są przebranymi przywarami, podobno człowiek słucha jednego popędu: egoizmu, ale po cóż by niszczyć w ten sposób tak piękny wizerunek dobrodziejki, odsłaniając jej rogi i zakamuflowany polnym zielem swąd smoczej siarki?
Gdy Louvain złapał ją, w pierwszym odruchu szarpnęła się, w drugim: pozwoliła mu na to. Nie podobało jej się, jak blisko znalazł się w niekontrolowany sposób; że nie siedział grzecznie pod tymi drzwiami skulony jak wypłoszony kundel, którego mogła sobie pogłaskać. Zamiast tego zakosztował jej własnego strachu, który od razu spróbowała przypudrować złością — złość była godniejsza od strachu i najłatwiej ze wszystkich emocji się przez niego przebijała. Złość na twarzy czarownicy pozostała wymownie niema. Ledwie Louvain odebrał od niej wino, Helloise schowała ręce za plecami.
— Ty oddałeś bardzo dużą część, nie cząstkę, jeśli mnie zapytasz — mruknęła oschle, po czym podniosła własną szklankę, w której błyskały zielone refleksy. Patrzyła, jak Lestrange napawa się widokiem zmaltretowanej postaci na etykiecie. W kącikach jej własnych ust zaplamionych na sinobordowo od wypitego wcześniej wina zatańczył niemrawy uśmiech, który urósł do rozbawionego parsknięcia, gdy czarownica poczęstowana została kolejnym wyświechtanym aforyzmem. — Śmierć dla romantyków. — Napiła się tuż za nim, niby pieczętując niewypowiedziany toast. — To nie jest coś, na co się pozwala. O taką śmierć warto się modlić.
Może i potrzebowała taniej propagandy dla straceńców. Całe jej życie było hymnem pochwalnym na cześć straceńców, którzy żyli tym, co kochali. Bez szkoły, bez porządnej pracy, bez pozycji, bez ładnego domu, ładnego męża, ładnych dzieci. Mogła mieć to wszystko bez trudu; nie była brzydka, a z nazwiskiem wystarczyłoby tej urody do jakiegoś przyzwoitego, bezpiecznego małżeństwa. W przypływie niepohamowanej nastoletniej zuchwałości odrzuciła opcję takiego życia, podeptała gniewnie swoje szanse na karierę czystokrwistej damy i wymieniła komforty na rozciągnięcie do granic możliwości swojej osobistej swobody, którą nosiła z dumą większą niż nosiłaby ministeriale tytuły czy nazwisko jakiegokolwiek męża. Żyła z dnia na dzień, dla samej siebie. Znikała i pojawiała się, kiedy sobie zamarzyła. Nie dzieliła z nikim na stałe przestrzeni, na nikogo się nie oglądała. Cieszyła się sama i sama cierpiała. Słodko-gorzki sen straceńca.
Wyciągnięta przez Louvaina różdżka wzbudziła w Helloise więcej zainteresowania niż to, co miał jej do pokazania. Pozbierała i odsunęła na bok strach, gniew oraz zmęczenie, skupiła całą uwagę na tym narzędziu, przez które przepływała wszelka magiczna siła Lestrange’a. Oglądając jego różdżkę, mogła dowiedzieć się nieco więcej o nim, bez zbliżania się do zimnej kreatury, jaką się stał. Tym razem to ona naruszyła jego przestrzeń osobistą — gdy zgasło ostatnie zaklęcie, zahaczyła palcem o różdżkę i uniosła ją nieco wyżej, aby zidentyfikować drewno.
— Hikora. Nieugięty. Wytrwały. Może jednak lojalny sługa… — W zamyśleniu przeciągnęła palcami po różdżce, próbując spojrzeniem wwiercić się pod dłoń czarodzieja skrywającą rzeźbioną rączkę. Chciała zapamiętać tę różdżkę na wypadek, gdyby kiedyś zobaczyła ją przy którymś z zamaskowanych sług Czarnego Pana, podczas kolejnego ataku czy przy kolejnej prośbie. Helloise lubiła wiedzieć, z kim ma do czynienia, a śmierciożercze kostiumy irytująco skutecznie kryły tożsamości. — Zależy od tego, czego chcesz… co chcesz z tym buchorożcem zrobić… pionku. — Wyjątkowo ubawiona jego samoidentyfikacją, trąciła zaczepnie czubek różdżki, zanim zajrzała do podstawionej jej skrzyneczki. Nie ona użyła tego słowa: pionek. Nazwała go jedynie figurką, nie przypisała mu roli na szachownicy. Tę wybrał sobie sam. — Mordować ludzi? — Wyjęła fiolkę i obejrzała ją pod światło, jak wcześniej on oceniał wino. — Na polu walki czy w zamachu? A może chcesz sforsować mury jakiejś twierdzy? — Nie wydawała się szczególnie zaangażowana emocjonalnie w to, że pytał ją o stworzenie czegoś, co mogło mieć tylko jedną funkcję: niszczyć. Czy życia, czy domy, czy infrastrukturę. Bez znaczenia.


dotknij trawy
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#14
22.09.2025, 00:10  ✶  

To jeszcze autoironia, czy już pełna metodologia? Nieracjonalność intencjonalna. Najbardziej funkcjonalne narzędzie dla fanatyka takiego jak on. Koiła resztki sumienia jakie jeszcze posiadał. Chociaż może żyłoby mu się łatwiej odtrącając na bok wszystkie zbędne skrupuły. Jednak dzięki nim wciąż pozostawał w pozycji do knucia. W jaki jeszcze bardziej podstępny sposób uporać się z gangreną Ministerstwa. Z jednej strony terrorysta, z drugiej zaś selekcjoner nikczemności. I to kołowanie nad obiema postawami męczyło duszę najbardziej. Pozostać wciąż zwykłą, czującą istotą, by nadal potrafić ocenić, jak to jest dalej czuć. Tylko tak mógł precyzyjnie oceniać szanse i okazje, nie mylić odwagi z odważnikiem. A kiedy wymagała tego sytuacja wyciągnąć z głębi spaczonego serca swoje najgorsze zamiary. Infernalna wściekłość nie mająca w sobie nic z człowieka. Kluczenie między skrajnościami, a w efekcie powolna i bolesna defragmentacja. A to wszytko dla nadziei.

Jaki był więc przepis na tą równowagę między złem, a dobrem? Na jeden eliksir podarowany w śmierciożercze łapska, posadzone trzy nowe brzózki? Żarty. Miała nie być tą złą, a na zło działała jak magnes. Przyciągała chłopców z plamą smoły zamiast serca, prawie tak mocno jak ich bydlęce oznakowania na przedramionach. Chwalmy jednak nieracjonalnych ludzi, bo bez nich biedna Helloise byłaby najbardziej samotną przepiórką w Kniei. Niech sobie będzie boginią-dobrodziejką, z miłą chęcią dołączy do jej kultu jeśli taki był plan. Tu, w świątyni straceńców, najwidoczniej, skoro można było wchodzić bez zaproszenia. Nawet kiedy próbowała niezbyt zręcznie zakryć plamę na podłodze. Kiedyś był w podobnym miejscu, w Petersburgu. Tam mugole na plamach krwi również wnosili sobory, a ze ścian patrzyły lica tych świętych, których prawie nikt już nie brał na poważnie. - Mhmmm... Przytaknął, mrucząc niemalże na jej ocenę poświęcenia jakim się wykazał. - Nie cząstkę, mówisz... A może to, co dałem, waży więcej niż całość, którą ignorujesz? Cynizmu nigdy nie skąpił, chociaż w swoim oddaniu był szczery zabójczo. Lojalny sługa, nie wstydzący się już przed nią własnego oddania. Bo z każdą chwilą czuł się jakby właśnie spotkała się dwójka akolitów, choć pod różnym wezwaniem. Jedni się modlą, drudzy planują się wysadzić. A to wszystko dla wyższego celu.

Choć dumna, sama sobie odmawiała walecznych zdolności. Jak nazwać smoka, który nie chce zionąć na wrogów? Zwykłym gadem? Niepoważne. Bo było w jej próbie zatuszowania przed nim strachu swoją złością, zacięcie które zachęcało go do dalszej eksploracji jej granic. Odcień nieustępliwości, który widział tylko u czystej krwi. To już drugi raz, kiedy widział jak się złości, a spodobał mu się ten jej grymas jak za pierwszym. I najwidoczniej nie mylił się w jej ocenie, bo od strachu, przez złość, szybko przeszła do zainteresowania. Pozwolił jej na bliższą ingerencje we własną różdżkę. Jeśli chciała obejrzeć początek całej sprawczości jego “modlitw” w imię Czarnego Pana, mogła podchodzić tak blisko jak tylko chciała. Coraz rzadziej ktokolwiek, kiedykolwiek zwracał uwagę na różdżki i co mogło to mówić o ich właścicielu. Powędrował za ruchem jej palca, oddając kierunek swojej różdżce pod jej zamysł. Uśmiechnął się szeroko, przytakując jej raz jeszcze każdy epitet, niczym na wyczekiwaną pochwałę, z którą nie sposób się nie zgodzić. - I to wszystko z nienawiści. Podsumował z ironicznym uśmieszkiem w kącikach ust. Potem odbił ruchem nadgarstka od jej dłoni, która nieprzyzwoicie wędrowała po jego różdżce. Tym razem wycelował w nasadę jej podbródka, lekko wbijając się w jej skórę. - Strach pomyśleć do czego byłbym zdolny z namiętności. Raz jeszcze kąśliwy uśmiech wymalował jego twarz. Odstąpił jednak szybko od zadziornych zagrywek. Jako pionek na własnej szachownicy musiał przeć do przodu. Tylko ignorant albo niewiele znający się na grze czułby się urażony porównywaniem jego osoby do roli pionka. Piony miały kolosalny wpływ na każde rozdanie. To one definiowały możliwości w jakich może pójść rozgrywka. Pierwsze wychodziły do boju, a jeśli były wystarczająco wytrwałe na końcu swojej drogi mogły stać się kimkolwiek tylko chciały. Dzisiejszy pion, to jutrzejsza królowa.

- Chcę dostać się do miejsca, którego wejście nie imają się zwykłe zaklęcia. Odpowiedział najbardziej w sedno jak potrafił bez podawania zbyt niepotrzebnych jej szczegółów.



szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#15
28.09.2025, 23:13  ✶  
Helloise nie była w tak ekstremalnej moralnie sytuacji jak Louvain. Jej przepis na równowagę między dobrem a złem był zatem prosty, nie wymagał dbałości o zachowanie spójności czy konsekwencji, nie wymagał myślenia, które gubiło filozofów próbujących odnaleźć uniwersalną miarę do osądzenia każdego czynu. Jej moralność była instynktem. Widziała cierpiącą kobietę — zaatakowała jej oprawców. Ufała Leviathanowi — odpowiedziała na jego prośbę o pomoc. Nie czuła wyrzutów sumienia za pomaganie Śmierciożercom, nikt też nie ukarał jej za to — nie roztrząsała więc konsekwencji w dalszej perspektywie. Prosty kompas, dziecięco naiwny. Helloise nie interesowały systemy etyczne, tradycyjne czy progresywne hierarchie wartości. Chodziło o jedno: miała czuć się z decyzjami dobrze, a więc wierzyć w słuszność tego, co robi.
Louvain spijał tymczasem słowa z jej ust z entuzjazmem, którego nie oczekiwała. Dopiero wtedy, spojrzawszy wstecz, zauważyła, że od samego początku robił wszystko, żeby go dostrzegła. Czyżby Czarny Pan zapominał dopieszczać swoje piekielne ogary? Nie sięgał wzrokiem przez stalową maskę, do oczu sługi, którego pod nią zamknął, i nie szeptał mu słodko:
— Och, nie ignoruję twojej całości.
Było w Lestrange’u tyle dumy i przechwałki. I jakże przykro, że nie mógł ich zaspokoić, uwięziony pod skorupą czarnych szat i bezcharakternych masek. Był tylko cel, dla którego się poświęcał w zamian za okruchy pochwał mistrza równie chłodne, co zagnieżdżone głęboko w Louvainie licho z Limbo.
O nazewnictwo niesfornych smoków zaś najlepiej zapewne było pytać ojca bądź brata Helloise. Rozczarowanie, upokorzenie czy porażka, zwał jak zwał. Wrogowie rodu nie byli dla niej nigdy priorytetem. Po co walczyć o świat, w którym nic się nie zmieni prócz człowieka przy władzy? Cóż jej po tej ich władzy, gdy ona wciąż będzie musiała spełniać oczekiwania i życzenia? Samo to, że wykarmiono ją w maleńkości konserwatywną ideologią, nie rozbudziło w niej gorącego zapału do walki.
Wyczekiwała jedynie momentu, gdy Śmierciożerca pozbędzie się jej ręki, więc nawet nie drgnęła, gdy ją odbił. Różdżka wbita w podbródek zmusiła Helloise do nieplanowanego podniesienia głowy, lecz gdy spojrzała w twarz czarodzieja, ona również się uśmiechała. Nie kąśliwie, nie ironicznie. To nie była kpina, zawziętość czy wyzwanie. Była zadowolona — jakby Louvain poprawnie wykonał sztuczkę, na którą ona wydała komendę.
— Podejrzewam, że do tego samego. Potencjał pozostaje zwykle ten sam — stwierdziła, po czym uniosła otrąconą dłoń i ostentacyjnie powoli po raz ostatni zsunęła palec w dół różdżki Lestrange'a, lekko dociskając paznokieć do lakieru. Zamierzała mieć swoje ostatnie słowo.

Czarownica odłożyła ostrożnie oglądaną fiolkę, po czym w milczeniu usiadła na rozklekotanym krześle przy blacie. Piła w namyśle swoje wino, w przeciwieństwie do Louvaina nie bacząc na to, czy będzie lada chwila pijana i naćpana.
Przez wodniste tęczówki prawie dało się dojrzeć, jak w jej głowie brzęczą myśli. Bynajmniej nie o recepturze środka dla Śmierciożercy.
Szukając jej, Lestrange szukał kogoś, kto nie był nadmiernie ciekawy i nie zadawał wielu pytań. Cóż, Helloise właśnie stała się ciekawa, choć słusznie założył, że nie zamierzała wynosić tej ciekawości spomiędzy nich.
Jako pierwsze powróciło do niej echo słów Leviathana.
Trzeba by zburzyć cały Departament Tajemnic…
— Nie imają się zwykłe zaklęcia? Wchodzicie do Ministerstwa Magii?
… żeby ci oddał ukochaną Knieję.
Rzeczywiście, to marzenie należało do niej, nie do nich. Oni nie musieli wchodzić do Ministerstwa Magii ani nawet Departamentu Tajemnic siłą. Wiedziała teraz, że mają tam Alexandra. Po cóż byłaby im bomba, gdy on mógł wynieść dla Czarnego Pana dowolną tajemnicę. Takich Alexandrów mieli zapewne w całym Ministerstwie. Nie trzeba było tam niczego wysadzać.
Czarownica patrzyła znów badawczo na Louvaina, choć darowała sobie jego oczy i te ironiczne grymasy. Błądziła po labiryncie tatuaży na jego ciele, jakby miała tam zaleźć zapisaną wskazówkę. Nie cieszył się z tego Zimna.
Jeśli chcesz odpowiedzi, będziemy musieli sobie nawzajem pomóc. Jedyne, czego chcę, to oddać magii co magiczne.
Ona mówiła o twierdzy, on o miejscu. Miejscu, w którym nie wystarczą zwykłe zaklęcia. Zmarszczyła brwi, wydając z siebie cichy pomruk. To, co chodziło jej po głowie, było nie tylko zbyt głupie, lecz i zbyt obrazoburcze, aby potrafiła się do tego przekonać. Nie, to nie mogło mieć związku z Limbo. W rozmyślaniach zapadła się w bazgroły czarnego tuszu tak głęboko, że straciła je z oczu i teraz wędrowała czarnymi ścieżkami Kniei. Czy było tam coś, co mogliby chcieć wysadzić? Czy nie szkodziła aby własnej sprawie?
Otrząsnęła się, gdy napotkała dno szklanki. Odstawiła ją, po czym odchyliła się razem z krzesłem do tyłu. Jedną ręką przytrzymywała się blatu, drugą otworzyła kuchenną szafkę i wytrąciła z niej duży worek z obrazkiem wesołego kurczaczka. Wór przewrócił się, a na podłogę sypnęło z niego nieco białoszarego pyłu.
Helloise spojrzała na Louvaina, próbując na powrót się rozpogodzić, choć wyszło jej tym razem byle jak. Była na mężczyźnie coraz mniej skoncentrowana.
— Obsypujesz tym kurnik… żeby ptaki nie miały pasożytów. Można dodać też do obiadu. Robi im dobrze na trawienie. Mają zdrowe kości i piórka. — Poruszyła ramionami, jakby sama stroszyła śliczne, zdrowe pierze, choć po wydarzeniach tego dnia daleko było jej wizerunkowi do zdrowego i ślicznego. — W tym, w ziemi okrzemkowej, powinno udać się ustabilizować twojego buchorożca. W pewnym skrócie. — Machnęła ręką, dając znać, że pozostałe szczegóły są drugorzędne. — Co dalej? Jaki powinien być efekt na końcu? — Założyła nogę na nogę. — Możesz bezpiecznie podejść do tego… miejsca, odpalić to, zostawić i czekać? Czy chcesz, żeby… czy ja wiem… wybuchało przy zderzeniu z celem?


dotknij trawy
evil twink
Sup ladies? My name's Slim Shady
I'm the lead singer of Kromlech
Zimna cera i jeszcze chłodniejsze spojrzenie. Kruczoczarne włosy i onyksowe tęczówki bardzo wyraźnie kontrastują ze skórą bladą jak kreda. Buta oraz wyższość wylewa się z każdego gestu i słowa. Mierzy 187 centymetrów o szczupłej sylwetce, która coś jeszcze pamięta ze sportowych czasów. W godzinach pracy zawsze ubrany elegancko, zaczesany, a swoje tatuaże ukrywa pod zaklęciami transmutacji. Po godzinach najczęściej nosi się w skórzanych kurtkach i ciężkich butach.

Louvain Lestrange
#16
29.09.2025, 10:24  ✶  

Proste rozwiązania na skomplikowane problemy dla prostych ludzi o nieskomplikowanych umysłach. Aż chciałby pozazdrościć jej tej błogości ducha i prozaicznego życia. Sypnąć kurkom ziaren, pozbierać nieco wiechci, raz tych miłych dla oczu, raz tych użytecznych. Bajeczny sposób na spędzenie życia. Tak długo, aż ktoś nie zakłóci twojego leśnego miru. Mógł tylko zgadywać co było dla niej bardziej bolesne; obdarcie jej matecznika z dziewiczej niewinności czy zorientowanie się jak znikomy miała impakt na własną rzeczywistość? Knieja która była dla wszystkich, ale była też jej własna, ale w gruncie rzeczy dość otwarta, jednak bez przesady, knieja z tych bardziej mojsza, niż twojsza. I w środku tej knieje zamieszkały demony do cna przesiąknięte złem, sprawiając, że biedna Helloise przestała być nawet gospodynią we własnym domu. Louvain mógł się w myślach z niej naigrywać do woli, ale gdyby w jego domu zamieszkało pierwotne zło, pewnie byłby zagubiony bardziej, niż to dziecko we mgle. Zamiast tego zamieszkało w nim, w środku. No ale cóż, w końcu przyrzekał na własne życie, lepsza śmierć od mitycznego Zimna, niż od rykoszetu zbłąkanego czaru rzuconego przez podrzędnego brygadzistę. Były zgony żałosne, ale były też te romantyczne. Na szczęście w jego domu mieszkał tylko on sam.

Może gdyby wiedział, że tak naprawdę ta chatka i ten las to nie jej własny, lecz przysposobiony dom, o wiele mniej chętnie raczyłby się porcjami jej wymieszanych pochlebstw na wpół z szyderstwami. Czar który roztaczała był bardziej kuszący, niż godna wzgardzenia prawda o porzuceniu rodowego dziedzictwa na rzecz bajek z mchu i paproci. Leśna nimfa, Świtezianka znad Polany Ognisk, Efemeryda w obłokach mglistej śreżogi. Był tu całym sobą, bez maski i dymiących szat, bo skłoniła go ciekawość sprawdzenia, ile w tej historyjce o niej było prawdy, a ile męskiej fantazji. Skąd u kogoś pozycjonującego się tak na bardzo na uboczu tej magicznej wojny, ten polityczny mariaż z śmierciożercami. Był tu całym sobą, a kolejne porcje wina z kropelkami opium tylko uwypuklały elementy jego próżnej osobowości chcącej naruszać kolejne granice. Louvain spijał jej słowa z ust tak, jak spija się pierwszą kroplę opiumowej nalewki w dniu spotkania wygłodniałej śmierci - z zachłannością, intensywnie. Ale im dłużej w tym trwał, tym wyraźniej zdawał się dostrzegać, że nie tylko jej głos kryje w sobie truciznę. Kapłanka z własną świątynią, lecz bez dogmatów. Jedną ręką wodząca po jego różdżkę, a drugą dobijałaby targu by sprzedać go w cenie za swoją knieje. Ale tamto zło było o wiele głodniejsze niż jego spojrzenie, nie najedzą się jednym, bladym Lestrangem. Myślami i wzrokiem podążał za jej gestami, jakby każde drganie dłoni sączyło kolejną kroplę, jakby linia obojczyka mogła stać się rantem kielicha, z którego pił. Był tutaj całym sobą, nie musiał przed nią niczego udawać. Jego hikora jeszcze nosiła w sobie ostatnie nuty spaczenia wszystkich czarno magicznych zaklęć jakie popełnił parę nocy temu. Chociaż gdyby spotkali się znowu pierwszy raz, w innym sadzie w innym lesie... Jego drewno miałoby aromat tego miejsca w Kniei, gdzie trawa przestała rosnąc. Roślinność wypalona tak bardzo, że smród wszystkich ich bezeceńskich czynów do dzisiaj pali w nozdrza w swoich oparach nad ziemią.

- Ministerstwo? - powtórzył za nią, unosząc brwi w lekkim zdumieniu jakby właśnie usłyszał od dziecka jakąś bardzo niepoważną historyjkę - Oni wierzą, że drzwi i zamek chronią sekrety. My nie potrzebujemy do nich nawet kluczy. Przechwałki wypływały z jego oczu strumieniami. Ciężko było mu odpowiedzieć mniej ironicznie, kiedy pytała o rzeczy, które nie powinny ją zupełnie interesować. Chyba nie sądziła, że przedłoży jej swoje plany, nie mając przed nosem nawet prototypu tego o co się do niej zwrócił. Słusznie myślała, że do użytkowania zasobów Ministerstwa mieli swoje wtyczki. Do bezpośredniej konfrontacji dopiero co doszło, wymierzanie im kolejnych ciosów nie leżało w jego interesie. Gdyby potrzebował spenetrować Departamenty, było już ku temu odpowiednia okazja.

Rozrzucał ziarno niepewności. Pozwalał kiełkować w jej głowie domysły, tak jak pozwalał jej przyglądać się mapie myśli na jego skórze. Większość impulsywnych, zrobionych pod wpływem silnych emocji, bez głębokich alegorii do wschodnich filozofii, choć niosące w sobie Prana jednak z Louvainową charakterystyką. Te pyszałkowate jak podwójne “T.D.K.”. Jedno nad paskiem, bo to co pod nim Tylko Dla Kobiet, a drugie pod szyją, bo to co nad nim Tylko Dla Kata. Niektóre zaś pozostawały nawet nie skończone, bo przeżywał zbyt szybko, by wracać do wszystkich chwil. Były też te do których przyznawał się tylko przed samym sobą, bo to co w nim najsilniejsze zawsze potrzebowało się uzewnętrznić. Jak maleńki Dagalaz w białym tuszu nad skronią, tusz przy oczach. W końcu jednak zaczęła działać. Bo ciężko było nazwać ten proces pracą. Ta chaotyczna burza kreatywności i pomysłów, była daleka od tego do czego przywykł widząc Lestrangów przy alchemicznej pracy. Dorinda potrafiła wykręcać swoim wnukom nadgarstki za każdy nieprzemyślany i nieprecyzyjny ruch nad roboczym blatem. Nic dziwnego, stara szkoła przodka Flamela doprowadziła warzenie eliksirów do perfekcji, żaden składnik nie miał prawa się zmarnować. Tym razem nie miał tego przywileju, by posiłkować się rodzinnymi sposobami, a z niego samego był żaden alchemik. Tym bardziej nie zamierzał kręcić nosem, nad metodami Helloise. Wsłuchiwał się w jej opowiastki o pielęgnacji kur, ukrywając swój sarkastyczny uśmiech za kolejnymi porcjami wina. Przytakiwał, jakby drób obchodził go bardziej, niż to foie gras podawane mu na srebrnym talerzu. Stanął nad nią, zerkając jej przez ramię na pracujące dłonie. - Precyzyjny ładunek, odpalany z bezpiecznej odległości. Podał kolejne wymagania, jakby właśnie zamawiał w domu mody coś skrojonego na własną sylwetkę, na swoje własne potrzeby. Z tą różnicą, że to on dolewał wina, a nie jemu, skrapiając oba szkła kolejnymi kroplami tak przyjemnego dla zmysłów opium.


« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Eutierria (243), Louvain Lestrange (7486), Helloise (6196)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa