Teleportacja nie była ulubionym sposobem podróżowania Annie, co prawda przewyższała w swojej formie lot na miotle, nie mogła jednak równać się z łatwością przemieszania się przez sieć fiuu. Nie zawsze jednak mogła się przetransportować w ten sposób, tak i było w tym przypadku. Miała odbyć wizytę domową. Rzadko godziła się na takie usługi, jednak klient tym razem był skory uiścić stosowny dodatek za zrobienie wyjątku. Okazało się jednak ku jej irytacji, jego kominek aktualnie przechodził serwis, toteż został wyłączony z użytku, toteż musiała się do niego aportować, w myślach zmieniając cyfrę na rachunku na wyższą.
Trzymając więc swoją torbę z potrzebnymi przyrządami diagnostycznymi, stanęła w swoim gabinecie, a następnie obróciła się, w myśli mając salon domu, w którym miała zbadać pacjenta, licząc, że zaraz znajdzie się w ciepłym pomieszczeniu o stylowej tapecie i zdecydowanie nietanim dywanie. Jakie było więc jej zaskoczenie, że gdy otworzyła przymknięte wcześniej oczy, znalazła się cóż, sama nie była pewna gdzie.
Poczuła chłód na ramionach, ochranianych tylko przez grafitową marynarkę. Czerwona koszula, z kołnierzykiem przyozdobionym broszą z bordowym granatem, wcale nie pomagała chronić przed zimnem. Rozejrzała się, dostrzegając drzewa, mglę i wysoką trawę. Do jej nosa dotarł nieprzyjemny zapach, jej półbuty zaś zatopiły się w wilgotnym podłożu.
Skrzywiła się z niesmakiem, niezadowolona z obecnej sytuacji. Coś poszło nie tak przy teleportacji, co mocno jej się nie podobało. Nie wpadała jednak w panikę. Spróbowała się ponownie przenieść do domu pacjenta, nic jednak się nie stało. Zmarszczyła mocniej brwi, wyciągnęła różdżkę. Chiała chociaż nałożyć na siebie zaklęcie rozgrzewające, proste, przetestowane przez nią wiele razy, różdżka jednak pozostała głucha na jej działania. Nie ważne co chciała zrobić, żaden czar nie zadziałał, stała więc na środku jakiegoś przeklętego bagna, wymachując aktualnie bezużytecznym patykiem, czując, jak narasta w niej irytacja.
Wiedziała, że kiedyś się okaże, że Ollivanderowie przestali wykonywać wyroby na miarę ich renomy, nie wierzyła jednak, że potwierdzi się to w tak nieprzyjemny sposób.
W końcu co innego mogło się stać? Jej różdżka musiała się popsuć, a ona wylądowała nie wiadomo gdzie, nie wiedząc, co począć.
Może ktoś zacznie jej niedługo szukać? Cóż, wątpiła, w końcu wielokrotnie zdarzało jej się zostawać w gabinecie do późnej nocy. Domownicy więc nie podniosą alarmu. Pacjent mógł pomyśleć, że zapomniała o wizycie i tez nic sobie nie robić z jej nieobecności.
Zachmurzyła się. Nie wyglądało to w końcu za ciekawie. Nie mogła jednak przecież siedzieć w miejscu i czekać aż przemarznie lub zje ją jakieś zamieszkujące bagna stworzenie. Musiała się stąd wydostać. Co patrząc na jej wrodzoną chorobę, mogło okazać się trudne. Cóż, wiedziała, że schorzenie kiedyś ją wykończy, nie spodziewała się, że będzie to na jakichś zapomnianych przez ducha Merlina mokradłach.
Przeszła więc kawałek, przeklinając w myślach pecha i różdżkę, co chwilę dając sobie czas na odpoczynek i sprawdzenie zdradliwego gruntu, aż nagle nie dostrzegła sylwetki majaczącej w oddali.
Zatrzymała się gwałtownie, zamrugała oczami, po czym ostrożnie, dalej ściskając swoją torbę lekarską, podeszła jeszcze kilka kroków, oddychając już ciężko.
- Przepraszam? - rzuciła, biorąc do ręki swoją różdżkę, przez chwilę zapominając, że i tak nie zadziała. Nie wiedziała jednak z kim ma do czynienia. Byle nie z jakimś seryjnym mordercą. Jej ciało odnaleziono by pewnie za jakieś dziesięć lat, a to zdecydowaniu nie pomogłoby Vakelovi w ułożeniu sobie na nowo życia. Do tego jej rodzina miałaby spory problem z ustaleniem jej losów i aspektami prawnymi całej sytuacji. Za dużo kłopotów.
Trzymając więc swoją torbę z potrzebnymi przyrządami diagnostycznymi, stanęła w swoim gabinecie, a następnie obróciła się, w myśli mając salon domu, w którym miała zbadać pacjenta, licząc, że zaraz znajdzie się w ciepłym pomieszczeniu o stylowej tapecie i zdecydowanie nietanim dywanie. Jakie było więc jej zaskoczenie, że gdy otworzyła przymknięte wcześniej oczy, znalazła się cóż, sama nie była pewna gdzie.
Poczuła chłód na ramionach, ochranianych tylko przez grafitową marynarkę. Czerwona koszula, z kołnierzykiem przyozdobionym broszą z bordowym granatem, wcale nie pomagała chronić przed zimnem. Rozejrzała się, dostrzegając drzewa, mglę i wysoką trawę. Do jej nosa dotarł nieprzyjemny zapach, jej półbuty zaś zatopiły się w wilgotnym podłożu.
Skrzywiła się z niesmakiem, niezadowolona z obecnej sytuacji. Coś poszło nie tak przy teleportacji, co mocno jej się nie podobało. Nie wpadała jednak w panikę. Spróbowała się ponownie przenieść do domu pacjenta, nic jednak się nie stało. Zmarszczyła mocniej brwi, wyciągnęła różdżkę. Chiała chociaż nałożyć na siebie zaklęcie rozgrzewające, proste, przetestowane przez nią wiele razy, różdżka jednak pozostała głucha na jej działania. Nie ważne co chciała zrobić, żaden czar nie zadziałał, stała więc na środku jakiegoś przeklętego bagna, wymachując aktualnie bezużytecznym patykiem, czując, jak narasta w niej irytacja.
Wiedziała, że kiedyś się okaże, że Ollivanderowie przestali wykonywać wyroby na miarę ich renomy, nie wierzyła jednak, że potwierdzi się to w tak nieprzyjemny sposób.
W końcu co innego mogło się stać? Jej różdżka musiała się popsuć, a ona wylądowała nie wiadomo gdzie, nie wiedząc, co począć.
Może ktoś zacznie jej niedługo szukać? Cóż, wątpiła, w końcu wielokrotnie zdarzało jej się zostawać w gabinecie do późnej nocy. Domownicy więc nie podniosą alarmu. Pacjent mógł pomyśleć, że zapomniała o wizycie i tez nic sobie nie robić z jej nieobecności.
Zachmurzyła się. Nie wyglądało to w końcu za ciekawie. Nie mogła jednak przecież siedzieć w miejscu i czekać aż przemarznie lub zje ją jakieś zamieszkujące bagna stworzenie. Musiała się stąd wydostać. Co patrząc na jej wrodzoną chorobę, mogło okazać się trudne. Cóż, wiedziała, że schorzenie kiedyś ją wykończy, nie spodziewała się, że będzie to na jakichś zapomnianych przez ducha Merlina mokradłach.
Przeszła więc kawałek, przeklinając w myślach pecha i różdżkę, co chwilę dając sobie czas na odpoczynek i sprawdzenie zdradliwego gruntu, aż nagle nie dostrzegła sylwetki majaczącej w oddali.
Zatrzymała się gwałtownie, zamrugała oczami, po czym ostrożnie, dalej ściskając swoją torbę lekarską, podeszła jeszcze kilka kroków, oddychając już ciężko.
- Przepraszam? - rzuciła, biorąc do ręki swoją różdżkę, przez chwilę zapominając, że i tak nie zadziała. Nie wiedziała jednak z kim ma do czynienia. Byle nie z jakimś seryjnym mordercą. Jej ciało odnaleziono by pewnie za jakieś dziesięć lat, a to zdecydowaniu nie pomogłoby Vakelovi w ułożeniu sobie na nowo życia. Do tego jej rodzina miałaby spory problem z ustaleniem jej losów i aspektami prawnymi całej sytuacji. Za dużo kłopotów.