• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna Carkitt Market [20.06.1972] Sunset at the cemetery || Ambroise & Geraldine

[20.06.1972] Sunset at the cemetery || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#11
20.09.2024, 00:04  ✶  
- Zawsze twierdzisz, że mierzę nisko - skwitował z tą milszą dla ucha uszczypliwością.
Nie czuł wyrzutów sumienia, że zarzuca Geraldine daltonizm. To było ciut mniej zależne od niej niż czarnowidztwo i nagła wiara w nienaruszalne przeznaczenie. Nierozróżnianie kolorów było nieuleczalne, ale miało swoje solidne podstawy medyczne. Szaleństwo na punkcie losu było... ...no cóż... ...właśnie tym: szaleństwem. Nie chciał tego dla siedzącej obok kobiety. Tak właściwie to pokrętnie próbował ją uchronić przed czymś takim. Chciał, żeby była szczęśliwa i zdrowa jako najbardziej prawdziwa wersja siebie. Geraldine wierząca jasnowidzom taka nie była. To była jego domena. Teorie spiskowe i inne takie. U siebie uważał to za normalne. U niej to go niepokoiło. Zresztą nie jedynie.
- Mhm - odburknął bez przekonania.
Powtórzyła to, więc nie mógł liczyć, że się przesłyszał albo czegoś nie zrozumiał. To nie brzmiało jak metafora, choć chciałby. Zaczynał odnosić wrażenie, że naprawdę wierzyła w to, że ma brata bliźniaka a on nie wiedział, który scenariusz woli. Czy ten, w którym jakimś cudem nie skojarzył dodatkowego Yaxleya. Wtedy wychodził na jeszcze gorszego niedoszłego faceta Geraldine, który miał w dupie tak podstawowe informacje. Czy chodziło o ten, który byłby bardziej złowróżbny. Uderzyła się w głowę, dała się zmanipulować komuś na Nokturnie (jasnowidzowi?), została przeklęta, za dużo wypiła, wszystko na raz?
Na dodatek żądała od niego ujawnienia przekonań odnośnie tego, co mówiła.
Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.
Nie chciał tego spierdolić, bo czuł się odpowiedzialny za bezpieczne odprowadzenie jej do domu i zażegnanie kryzysu, jeśli jakiś był.
- Po prostu nie wiem, co się dzieje i jak mam sobie z tym poradzić, żeby nie wyjść na ignoranta - odpowiedział z wrażeniem, że takie wyjaśnienie było aż żenująco za proste względem tego, co odczuwał - a dobrze wiesz, jak mnie to wkurwia - natomiast wiedział, że nie było potrzeby wdawać się w głębię tego, co czuł.
Po pierwsze, kompletnie sobie nie radził z mówieniem o uczuciach. To było obrzydliwie niezgodne z charakterem Greengrassa. Zapętlał się, nie umiał dobrać właściwych słów, kończył jeszcze bardziej wplątany w kłótnię niż zaczynał. Próbując poruszać temat swojego światopoglądu i odbioru sytuacji, jednocześnie poruszał wszystkie niewłaściwe strony w rozmówcy. Szczególnie w Geraldine. Przypadkowo, niezupełnie celowo potrafił wbić szpilę tam, gdzie najbardziej boli. Nie chciał wykorzystywać tej przewagi, ale stres spowodowany mówieniem o trudnościach wywoływał w nim bardzo skomplikowane emocje. Często nie umiał nie być ofensywny ani nie był najlepszy w defensywie, kiedy w nią szedł. Czuł, że teraz też stąpa po kruchym lodzie.
- Właśnie o to się rozchodzi - skomentował z nutą rozgoryczenia, kiedy mu zaprzeczyła.
Miała dwóch braci. We wszystkich wspomnieniach, jakie przywołał. Nie jednego ani nie trzech. Dwóch braci. Starszego i młodszego. Mógł wyciągnąć z rękawa różne nietypowe informacje na ich temat. Mówiła mu wiele rzeczy. Prawdopodobnie niemal wszystko pamiętał. Bez wahania dałby przetestować swoją wiedzę o tych dwóch Yaxleyach. Przypisywał twarz do imienia a imię do twarzy. Do cholery! Mógłby przypomnieć sobie, który nie lubił jakiegoś składnika pokarmowego.
Za to trzeci brat? Ten, którego nazywała bliźniakiem? Za cholerę nie umiał nic powiedzieć. Zero. Albo to on oszalał, albo podważał istnienie takiego człowieka, który dla Yaxley wydawał się bardzo rzeczywisty. Mówiła o nim jak o kimś, kto nie był wyłącznie w jej głowie. Czaszka dymiła Greengrassowi, kiedy próbował dojść do tego, co tu się dzieje.
- Śmiem się nawet domyślać jakie - odmruknął pod nosem, ale całkiem słyszalnie, toteż swój komentarz skwitował wzruszeniem ramionami. - Nazwij mnie tym drugim jasnowidzem, ale odnoszę wrażenie, że nie chodzi wyłącznie o wątpliwości czy mu ufać, czy nie - bo im bardziej Ambroise się zastanawiał, tym bardziej odnosił wrażenie, że ten rzekomy brat bliźniak po prostu, kurwa, nie istnieje.
Nie chciał zarzucać Geraldine halucynacji. Powinna wiedzieć wszystko o swojej rodzinie a on nie powinien kwestionować tego, co mówiła, ale nie umiał. Przez cały czas starał się przywołać w pamięci te momenty, które potwierdziłyby, że był jakiś kolejny Yaxley. To było aż żenująco absurdalne. Nie co dzień wątpiło się w zdrowy rozsądek kogoś, kto może miał tendencje do impulsywnych zachowań, ale był poczytalny, kiedy się ostatnio widzieli.
Pamiętał tamten moment, ponieważ często wracał do niego we wspomnieniach. Wtedy było dobrze. Paradoksalnie, wszystko zaczęło się układać. Nie kłócili się ani nie spierali. Wydawało się, że będzie tylko coraz lepiej a jednak nie mógł pozbyć się przeświadczenia, że to cisza przed burzą. Przywykł do chaosu i nie odnajdywał się w nagłym spokoju. Jak toksyczne by to nie było, kompletnie nie umiał odsunąć złych przeczuć na margines. Jednocześnie nie chciał się nimi dzielić z Geraldine, ponieważ nie chciał przedwcześnie burzyć tej idylli. Chciał, żeby była tak szczęśliwa jak wtedy przez jak najdłuższy czas.
Może, gdyby podzielił się wątpliwościami i obawami, byliby w stanie porozmawiać i wspólnie dojść do tego, co je wywoływało. To byłoby całkiem dojrzałe i logiczne, ale on naprawdę nie umiał rozmawiać o uczuciach w taki sposób. Nie to, że nie próbował, ale za każdym razem nie wychodziło. Niewypowiedziane słowa kłębiły się w jego głowie aż wreszcie podjął decyzję. Jak sądził: najlepszą z możliwych. Żeby nie mierzyć się z kolejną burzą, zapobiegł jej, bo odszedł. Nie bez słowa. Zostawił tamten pokraczny list, ale odsunął się bez konkretnego powodu. Nie pokłócili się, nie mógł jej zarzucić nieprzytomności umysłu wtedy, ale nie rozumiał tej teraz.
- Z Cainem? Bletcheyem? Co zrobił z Cainem? - Starał się nadążać i nie być zirytowany o luki w historii oraz o to, że najwidoczniej nie trzymali się żadnej chronologii wydarzeń w skomplikowanym życiu Geraldine.
Pewnie mógłby wykazać się szybszym dodawaniem dwa do dwóch. Rozmawiali o wymazywaniu wspomnień, więc musiało chodzić o krzywdę związaną z tym. Natomiast w ustach kobiety to brzmiało tak, jakby Cain Bletchey doznał znacznie większej tragedii.
Rozumiał, że Geraldine była pijana i starała się wyjaśniać mu wszystko jak tylko umiała. Wątpił czy na trzeźwo przeprowadziliby tę rozmowę. Gdyby tak się stało forma na pewno byłaby łatwiejsza do zrozumienia, ale trzeźwa Yaxley niekoniecznie chciałaby z nim rozmawiać. Nie po tym wszystkim. Próbował zadowolić się tym, co mu wyjaśniała.
Tyle tylko, że...
...jej. Wyjaśnienia. Nie. Miały. Sensu.
I to nie tylko ze względu na alkohol. Gdyby tak było, to też by się napił i może nadążyłby za tokiem myślenia kobiety. Problem, że chodziło o coś nienaturalnego. Zaczynał snuć swoje teorie, oczywiście. Robił to niemal od samego początku. Ale nie chciał dla niej niczego, co podsuwał mu tok myślowy. Wszystkie kategorie były zbyt okrutne.
- Jeśli twoja racja okaże się być prawdziwą? - Powtórzył, drapiąc się wolną ręką po brodzie. - Nie okaże się - no i mógłby na tym zakończyć, gdyby nie to, że się naprawdę starał. Okay? - Wtedy będzie bardzo niemiło. Mogłabyś powiedzieć, że chuj cię to obchodzi, skoro planujesz być martwa, ale na to też mam gotową odpowiedź, jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, co by było gdyby- odrzekł, pytając ją spojrzeniem, jak bardzo chciała poznać tę głębię rozważeń na temat czegoś, co się nie miało wydarzyć. Bowiem, uwaga, miał rację.
- Musiałbym się zemścić za ciebie - powiedział poważnie, twardo.
Zdecydowanie bardziej ponuro niż zazwyczaj. Dużo wydarzyło się w ciągu ostatniego roku. Może nie dorównywało to chaosowi życia Geraldine, ale wpłynęło na niego na tyle zauważalnie, że ktoś tak bliski mógł swobodnie to dostrzec. Znała go od tej strony, od której nie znał go nawet nikt z rodziny. Widziała różne rzeczy. Wyłapywała subtelności. Wiedział, że mogła być pewna, że mówił to na serio. Nawet jeśli ona była pijana a on to zaraz sprowadził do machnięcia ręką:
- A potem byłbym niemiły dla twojego portretu, bo na pewno nie doceniłby tego, co zrobiłem - skwitował. - Nie zapomnisz, nie kwestionuj tego znowu. I nie obracam kota ogonem. Mogłabyś być bardziej kreatywna i dać tu choćby obracanie kuguara - dobór słów był jak najbardziej celowy.
Skoro już zaczęli rozmowę na temat pomarszczonych rodzynek to czuł się w obowiązku dorzucić coś seksistowskiego, trochę podwórkowego. Obracanie kuguara (a właściwie kuguarzycy) brzmiało idealnie. Nie, żeby w nich gustował. Już kiedyś ustalili za to, że starsze matrony miały do niego słabość. Gdyby chciał podążać tą drogą, pewnie nie miałby większego problemu. Wybór byłby całkiem szeroki.
- Nie nazwałem tego priorytetem - wybronił się gładko. Po czym wzruszył ramionami. - Nie powiesz mi, że nie byłabyś... ...jak to mówią... ...ikoniczna? Z fioletowym cieniem na pomarszczonych powiekach i bliznami wojennymi w zmarszczkach. Opowiadałabyś najlepsze historie, w które nikt by nie wierzył, bo twoje życie jest tak poplątane, że czasami mi trudno w nie wierzyć. A bywałem uczestnikiem wydarzeń - zaznaczył.
Teraz też nim był. Chcąc nie chcąc. Chcąc. Jednakże nadal próbując połapać się we wszystkim, co mówiła. Usiłował nie ziać irytacją. Naprawdę. Być z nią szczery, ale nie brutalny. To była wymagająca sztuka. Uważał, że idzie mu nieźle. Co najmniej przyzwoicie.
- Do domu - potwierdził mimo jej wątpliwości, znowu ściskając ją za rękę. Jakimś cudem nie wywrócił oczami. - Przecież to nie dzieciak. Nic się nie stanie, jeśli zobaczy cię w stanie upojenia. Sam też sobie poradzi podczas twojej krótkiej drzemki. Chyba nie jest aż takim potworem, żeby czegoś od ciebie chcieć z chwilą, kiedy wrócisz - nie sądził, że źle to interpretował.
Prawdę mówiąc sytuacja z bratem Geraldine całkiem go ominęła. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co kryło się za słowami o opiece i potworze. To była kolejna nowość, na którą nie był przygotowany, choć jeszcze o tym nie wiedział. Dla niego sprawa była całkiem prosta, dlatego przytaknął.
- Cichutko i szybciutko. W razie czego na pewno go miniemy - zapewnił.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#12
20.09.2024, 10:03  ✶  

- Nie zawsze, wcale nie zawsze. - Tylko czasami i to kiedy chciała go trochę zirytować, wiele razy robiła to specjalnie, bo tak uroczo wyglądał gdy się złościł. Stop. Nie powinna myśleć, że jest uroczy, nigdy, przecież to już było za nimi, chociaż może nie do końca, może nie aż tak jak się jej wydawało. Była pijana, tak, to na pewno wina alkoholu, wtedy wszyscy wydawali się być dużo bardziej atrakcyjni.

Zauważył jej zmianę związaną z podejściem do przewidywania przyszłości. Cóż, była bardzo wyraźna. Wiele razy powtarzała, że to tylko i wyłącznie farmazony, które nie mają żadnego sensu. Yaxleyówna skupiała się na tym, co działo się tu i teraz, na czynach, zazwyczaj mówiła, że ma swój los we własnych rękach, że tylko ona jest odpowiedzialna za to, co się wydarzy. Mogło się wydawać więc to dość niepokojące, przynajmniej dla tych, którzy znali jej dotychczasowe podejście. Nigdy nie brała na poważnie sugerowanych wydarzeń, nigdy się tym nie przejmowała, coś się jednak zmieniło. Ona tak łatwo nie zmieniała podejścia, warto więc było się zastanowić nad tym, co takiego mogło się stać, że patrzyła na to inaczej.

Cóż, spotkała się już z różnymi reakcjami. Niektórzy kojarzyli jej brata bliźniaka, inni jak jej ojciec twierdzili, że nigdy go nie miała. Ambroise najwyraźniej należał do tej drugiej grupy. Oby nie sugerował jej szaleństwa, tylko nie on. Odetchnęła ciężko, bo wiedziała, że czeka ją spora przeprawa. Nie najlepiej wychodziło jej ubieranie myśli w słowa, wypity alkohol jeszcze bardziej to utrudniał, chociaż dzięki niemu w ogóle zdecydowała się mu o tym wszystkim opowiedzieć. Gdyby nie to, pewnie nie podzieliłaby się z mężczyzną tymi opowieściami. Jutro na pewno będzie żałowała, że to zrobiła, ale to był problem Geraldine z przyszłości, nie tej teraz.

- Ja też nie wiem co się dzieje. - Nie miała pojęcia, o co chodziło w tej sprawie. Dlaczego niektórzy kojarzyli jej bliźniaka, inni nie, dlaczego potrafiła znaleźć odpowiedzi. Sprawa była dosyć świeża, ostatnio zauważyła, że coś jest nie tak i okropnie irytowało ją, że nie mogła jej rozwiązać.

- i nie przejmuj się, przecież to tylko ja, nie wyjdziesz na ignoranta. - Siedział tu przecież, drążył temat, próbował pociągnąć ją za język, żeby sprawdzić, co się dzieje. Nie był ignorantem, nie tym razem.

Byli siebie warci. Ger jak i on miała tendencje do nieodpowiedniego wybierania słów, argumentów. Potrafiła zrazić do siebie wszystkich, szczególnie tych, na których jej najbardziej zależało przez to nieumiejętne pokazywanie uczuć. Pewnie byłoby im prościej, gdyby chociaż jedno z nich potrafiło nazywać rzeczy po imieniu, ale nikt nie mówił, że będzie prosto, prawda?

- Z tego co rozumiem, należysz do tej grupy osób, która nie słyszała o Thoranie? - Wywnioskowała to z jego zachowania, ton jej głosu sugerował, jakby nie było w tym wcale nic dziwnego. Najwyraźniej nie był pierwszy, już spotkała się z podobnymi reakcjami. To nie było nic nowego. - Nie jesteś jedyny, Roise, i to jest właśnie w tym najdziwniejsze, niektórzy go kojarzą, a inni nie. - Mówiła powoli, starała się, aby zrozumiał jak najwięcej z tego, co mówiła, chociaż zaczęła pewnie od nieodpowiedniej strony. Zbyt dużo tego było, nie do końca wiedziała, w jaki sposób mu wszystko wyjaśnić, żeby nabrało to sensu, ale chciała, aby to zrozumiał.

- Thoran ostatnio zachowywał się dziwnie, trochę go ponosiło, oddalił się od całej rodziny, tylko dla mnie był miły, bo byłam jego ukochaną siostrzyczką, mówił, że jestem dla niego najważniejsza. - Nie brzmiało to szczególnie dobrze, zważając na to, że właśnie kwestionowali jego istnienie. - Ale nie mogę mu ufać, jestem tego pewna, nie po tym, co ostatnio się wydarzyło. - Przypomniała sobie zdjęcia z wycieczki do Egiptu, które znajdowały się w ich rodzinnym domu. Nie było na nich Thorana, był tylko Astaroth, wykręcał się, że podczas tej podróży z Longbottomami zachorował, tyle, że ona nie potrafiła sobie tego przypomnieć, na pewno by pamiętała o takiej sytuacji.

- On wie, że zaczęłam wątpić, wie, że zauważyłam, że coś się nie zgadza. - Póki co jednak nie wiedziała dokładnie co. To, co się ostatnio działo w jej życiu świadczyło o tym, że był jakiś problem, że mógł nie być tym za kogo się podawał. Z początku nie chciała w to wierzyć, im bardziej jednak interesowała się sprawą, tym była pewniejsza, że to nie jest prawdziwe, coś było nie tak.

- Thoran jest prawdziwy, widziałam się z nim ostatnio kilka razy, nie sama, Astaroth też go widział, ale oni się nie lubią, bardzo. Był o mnie strasznie zazdrosny, mam wrażenie, że teraz nie podoba mu się to, że mieszkamy razem. Mam tylko wrażenie, że to nie jest mój prawdziwy brat, że jakoś nas omamił, przynajmniej niektórych. - Bardzo chciała zrozumieć na jakiej zasadzie to działało, ale nie spotkała się jeszcze z tak silną magią. Kto bowiem mógł mieszać w głowach, aż tylu osób? Miała nadzieję, że Greengrass nie wyśmieje jej przez tę teorię, był pierwszą osobą z którą się nią dzieliła.

Miała świadomość, że Ambroise widywał ją w różnych stanach. Tych lepszych i tych gorszych, nigdy jednak nie traktował jej jak wariatki, teraz trochę tak brzmiała. Przerażało jej to, że mówiła akurat mu o tym wszystkim, nie powinien tego wiedzieć, nie powinien się przejmować jej stanem. Odszedł od niej, nie chciał mieć z nią nic wspólnego, to nie mógł być jego problem. Nigdy nie zrozumiała dlaczego wtedy zostawił jej list i zniknął. Zaakceptowała ten wybór, chociaz nie potrafiła się z nim pogodzić. Wydawało jej się, że zmierzali w dobrym kierunku, najwyraźniej jednak to nie było to, czego chciał. Najwyraźniej nie była dla niego wystarczająca, musiała się z tym pogodzić, chociaż nie było to takie proste. Nie znosiła odnosić porażek, myślała, że wreszcie znalazła kogoś, do kogo będzie mogła wracać, kto będzie na nią czekał, on chyba jednak pragnął czegoś innego. Nie mogła mieć mu tego za złe, zdawała sobie sprawę, że jest trudna w obyciu, trochę jak dzikie zwierzę, którego nie dało się oswoić.

- Poprosiłam Caina, aby go zahipnotyzował, zrobił to, tyle, że nic nie poszło po naszej myśli. Dostał jakiegoś dziwnego ataku, stracił przytomność, Thoran siedział obok jakby nigdy nic, nie działała na niego hipnoza. Cain gdy się wybudził był strasznie zdenerwowany, powiedział, że to nie jest już mój brat, że ma czarną aurę i że powinnam go zabić. - Odetchnęła ciężko, cała ta rozmowa zmierzała właśnie do tego, że miała zniszczyć swojego brata. Miała nadzieję, że nic nie pomieszała, ale nadal nie do końca umiała się skupić.

- To nie jest takie pewne, Roise, naprawdę, wiesz, że nie mam w zwyczaju panikować, kurwa, nigdy. - Próbowała mu udowodnić, że tym razem faktycznie jest źle. Nieco uniosła swój głos, jakby to miało pomóc jej do niego dotrzeć. Nie podobało jej się to, co mówił. Nie chciała, żeby się w to mieszał, nie chciała, żeby i on ryzykował. - Nie możesz, nie możesz tego zrobić, nie możesz się w to mieszać. Musisz mi to obiecać. - Najwyraźniej faktycznie się przestraszyła tego, że mógłby się w to zaangażować. Nie chciała, żeby stała mu się krzywda, z racji na to, co ich łączyło, co mogli razem mieć, nadal miała do niego sentyment, nie zniosłaby świadomości, że również przez nią coś mogło mu się stać. Nie słyszała u niego nigdy jeszcze takiej determinacji w głosie, co tylko jeszcze bardziej ją przerażało, bo brzmiał bardzo poważnie.

- W ogóle miałbyś mój portret? - Nie wiedzieć czemu, to wydało jej się być najciekawszą częścią tej wypowiedzi. Nie sądziła, że chciałby na nią patrzeć, kiedy już zniknie z tego świata. - Nigdy nie byłam specjalnie kreatywna. - Wzruszyła jedynie ramionami, może faktycznie powinna zacząć, jeśli tego od niej oczekiwał?

- i polowałabym na młodych chłopców, żeby sprowadzać ich na złą drogę, może faktycznie taka przyszłość nie jest najgorsza z możliwych. Rozważę zostanie rodzynką. - Gdy tak o tym mówił, to nie wydawało się być, aż takie straszne.

- Nie chodzi o upojenie, jestem słaba, nie powinnam być słaba. - Próbowała wyjaśnić, o co konkretnie jej chodzi. Ostatnio dźwigała na barkach naprawdę wiele, opiekowała się wszystkimi, tylko nie była w stanie zająć się samą sobą, to był ten moment, w którym pękła i wolałaby, aby nikt tego nie widział, na co zresztą i tak było już zbyt późno, bo Ambroise został świadkiem jej upadku.

- To zależy, muszę go pilnować, żeby nikogo nie skrzywdził, nie mogę pozwolić, żeby się w tym wszystkim zatracił. - Nadal nie wspomniała o konkretach, nadal nie podzieliła się najważniejszą informacją, może sądziła, że to oczywiste.

- On nie śpi wiesz, na pewno nas usłyszy, chociaż jest wieczór, wieczorami może wychodzić z domu. - Liczyła na to, że faktycznie brat postanowił akurat gdzieś wyjść, tak byłoby bezpieczniej. - Dobrze, możemy iść. - Zgodziła się, bo wiedziała, że nie jest z nią najlepiej i faktycznie bezpieczniej byłoby się znaleźć w domu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#13
20.09.2024, 17:12  ✶  
- Ależ zawsze - parsknął z rozbawieniem, bo tak, to było pomówienie i przerysowanie.
Zrobił to celowo. Trochę, żeby rozluźnić atmosferę, trochę z nostalgii. Może tak łatwo tego nie okazywał, ale wspomnienia nie raz i nie dwa próbowały przejąć nad nim władzę. Próbował nad tym panować, żeby nie powiedzieć czegoś, co skrzywdziłoby ich oboje. Na pewne rzeczy było zbyt późno, niektóre powinny zostać niewypowiedziane.
- Och. Przy tobie zawsze wychodzę na największego ignoranta - roześmiał się krótko, szczekliwie.
Nie raz i nie dwa wytykali sobie najróżniejsze tematy. Nie czuł się przy niej niebezpiecznie. Nic z tych rzeczy. Mimo to nie chciał okazywać pewnych słabości. Chciał być oparciem, którego tu teraz potrzebowała.
- Nie wiem nic o żadnej grupie, która nie wie nic o Thoranie - przytaknął bez entuzjazmu. W gruncie rzeczy to się zgadzało. - Czyli pewnie tak - jak dla niego, niewiele to wyjaśniało, ale najwidoczniej Geraldine nie po raz pierwszy spotkała się z tym, że ktoś zachowywał się podobnie do niego.
Nie był kompletnym ignorantem ani samotnym wariatem najwidoczniej. Ktoś jeszcze czuł się równie skonfundowany tym, że Yaxleyowie dorobili się kolejnego dziecka w nie wiadomo jakim momencie i to nie noworodka a dorosłego faceta. Może czasami sam przed sobą był w stanie przyznać, że brakowało mu którejś klepki, ale nie tym razem. Przynosiło mu to cień ulgi, nawet jeśli ta sytuacja się nie zmieniała.
- Bez urazy, Rina, ale mam wrażenie, że Astaroth nikogo nie lubi - nie mógł tego nie powiedzieć, bo choć jego relacja z bratem Geraldine była względnie neutralna to przypatrzył się trochę mu, kiedy młodzieniec był w fazie buntu.
Za to nie doczekał wyjścia z niej, toteż Astaroth Yaxley nieodmiennie kojarzył mu się z tamtym nieokrzesanym młodzieńcem. Nie trudno było domyślić się, że brat Geraldine nie lubiący kogoś nie był dla Ambroisa jeszcze powodem do twierdzenia, że ta druga osoba to na pewno bestia. Prawdę mówiąc to było także równoznaczne z tym, czemu nie od razu założył, że kobieta nie przesadzała, kiedy mówiła o najmłodszym bracie jako o potworze. Nie uznał tego za dosłowność, ponieważ kojarzył Astarotha z byciem młodocianym impulsywnym niemalże potworem.
- Ale to też nie świadczy o tym, że nie może mieć właściwych przeczuć - zaznaczył. - Poza tym, jakie rodzeństwo mówi takie rzeczy? - To może był pewnego rodzaju żart, ale Ambroise coś wiedział o relacjach między rodzeństwem. Nawet najbardziej kochające się rodzeństwo nie mówiło o tym aż tak otwarcie. Dokazywało sobie nawzajem. Było upierdliwe. Pomagało sobie w kryzysach. Mówienie o miłości i trosce bez potrzeby? O byciu najważniejszym? Ależ nie.
- Umówmy się, Rina, nie jesteś najbardziej zamkniętą księgą w bibliotece - zawyrokował.
Nie chciał jej urazić. Mówił wyłącznie szczerą prawdę. Odnosił wrażenie, że jeśli znało się ją choć trochę lepiej to zyskiwała równie wiele co traciła. Gdzieś tam rozmywała się ta aura tajemniczości. Może to przez to, co ze sobą przeszli albo jak podobni byli do siebie, ale nie kwestionował tego, że byłby z niej w stanie czytać jak z otwartej książki. No. Może w trochę innym dialekcie niż jego rodzimy, ale wystarczyło, żeby się zmóżdżył i rozumiał. Jeśli jej potencjalny wróg był podobny to nie wyglądało zachęcająco i korzystnie dla Geraldine.
- Jeśli on jest - ciężko mu to przechodziło przez usta w obliczu zmieszania i irytacji - no. Fizyczny. To możemy go sprawdzić. Jeżeli tego potrzebujesz, możemy coś zrobić, żebyś wiedziała czy musisz się go obawiać, czy to zwykły dupek z teatrzykiem - rozważał wiele możliwości.
Istniały różnorodne teorie na to, co mówiła. Starał się nadążać i jednocześnie sięgać pamięcią do wszystkiego, co brzmiało, jakby mogło być podobne do tej sytuacji. Wciąż miał wiele luk w uzyskanej wiedzy, ale nie spodziewał się, że nietrzeźwa i roztrzęsiona kobieta mu je wypełni tak od ręki. Na ten moment przyjął sobie za cel, żeby doprowadzić ją do stanu, w którym mogliby porządnie porozmawiać. Chciał, żeby zrozumiała te działa, jakie mógłby wytoczyć i założenia, które cisnęły się mu na usta.
W końcu był teoretykiem dziwnego. Jeżeli faktycznie wszystko dobrze odbierał, ta sytuacja nie mogła być jednostkowa. Ludzie od lat mówili o czymś w tym stylu. Na pewno nie była pierwszą osobą zagubioną w tym, co było prawdą a co nie. Słyszał przedtem o widmowych ludziach, podrzutkach i odmieńcach. Sobowtórach i zwidach. Do cholery! Jeśli z kimś mogłaby sobie podyskutować na temat człekokształtnych i kosmitów to był odpowiednią osobą na właściwym miejscu. Choć to mógł być też na przykład metamorfomag, ale czy to by wyjaśniało wątpliwości co do jego istnienia albo fałszywe wspomnienia? Stosował sztuki wpływania na umysł? Czarną magię? Substancje odurzające i otumaniające?
Tego nie można było wyłącznie wyrokować. W obliczu zagrożenia, to należało sprawdzić.
- Naprawdę sądzisz, że możesz mnie o to prosić? - Spytał bez irytacji, a jedynie z dużą rezerwą do tego, co mówiła. - Nie mów mi, co mam, kurwa, robić. Znasz to? To takie proste. Poza tym skoro ja go nie znam to on nie zna mnie. Nie będzie nic podejrzewał - skwitował, obdarzając ją zdecydowanym spojrzeniem.
Jego standardowa śpiewka wcale się nie zmieniła mimo upływu lat. Nie chciał się z nią teraz kłócić, ale mówienie mu, że miał czegoś nie robić działało wręcz przeciwnie. Tym bardziej, że był w to wszystko zaangażowany nie od dziś ani nawet nie od wczoraj. Pewne decyzje cofały się o wiele lat wstecz. Ta, odkąd zaczęła się ich relacja. Podnoszenie na niego głosu działało wyłącznie tak, że jego brwi podnosiły się coraz bardziej.
- Nie chcesz się dzielić swoim bagnem? No to, kurwa, za późno - wzruszył ramionami, odpowiadając jej całkiem spokojnie jak na to, że nie znosił, kiedy ktoś próbował nim sterować.
To była jego świadoma decyzja, żeby w tym zostać. Był dorosłym facetem. Nie miał małych jajeczek i nie zamierzał chować się pod spódnicami ani uciekać z miejsca, w którym ewidentnie go potrzebowano. Paradoks, czyż nie? Najwyraźniej uciekał tylko ze strefy komfortu i od spokoju, wybierając znany chaos i brak stabilności. Radził sobie z większością gównianych problemów. Za to nie umiał się odnajdywać pod puchową kołderką. Ironiczne. 
Umiał rozwalać i niszczyć, ale nie budować.
- Skądś bym go skombinował - nie zastanawiał się nad tym zanim roztoczył całą wizję przed Geraldine, bo tak jak mówił był pewien swojej racji.
To oznaczało, że nie przewidywał potrzeby zdobywania jej portretu ani chodzenia do posiadłości jej rodziny, żeby pogadać z obrazami. Nie chciał się na nikim mścić, bo nie planował oglądać jej śmierci. To było jasne i przejrzyste. Był tu, żeby ją wesprzeć. I choć z początku nie spodziewał się, że skończy się na czymś więcej niż poskładaniu kobiety do kupy i odprowadzeniu jej do domu. To najwidoczniej sytuacja była dużo bardziej skomplikowana i nie mógł tego tak po prostu zostawić. Nie pozwalała mu na to przyjęta odpowiedzialność. No i spora dawka narastającej irytacji. Mimo to usiłował robić dobrą minę do złej gry, przynajmniej teraz.
- Byłabyś pierwszą starzejącą się wampirzycą. Jeszcze większą legendą dla wszystkich plotkarzy - zapewnił w dalszym ciągu roztaczając przed nią wizję, która miała ją trochę uspokoić i przywrócić na właściwe tory.
Geraldine musiała być bardziej opanowana, jeśli miała mu wszystko ponownie wyjaśnić. Tym razem ze wszystkimi koniecznymi szczegółami. Inaczej do niczego nie dochodzili. Czuł się pozbawiony wszelkich koniecznych informacji.
- Nie jesteś słaba - zaprzeczył niemal bezwiednie.
To było najgłupsze, co dziś usłyszał a usłyszał już bardzo wiele. Kolejna rysa na charakterze Geraldine i tym, przy czym zawsze się upierała. Nigdy nie sądził, że usłyszy coś takiego z jej ust. To do niej nie pasowało. Nie chciał widzieć czegoś takiego. Nie przez to, że nie umiał sobie radzić z jej słabością czy nią gardził. Wręcz przeciwnie. Nie rozumiał, co się dokładnie działo, irytowało go to, wybijało go z rytmu, zbijało go z tropu. Czuł się bezsilny wobec tego, z czym mierzył się tego dnia. Chciał być jej wsparciem w tych chwilach, ale nie umiał pocieszać nawet tych najbliższych ludzi a nie mógł złapać jej za ramiona i potrząsnąć.
- Nie wiem, co bierze twój młodszy brat, ale w razie czego mu coś podam i jakoś to będzie - zapewnił bez specjalnego przejęcia. W jego oczach to było takie banalne. Proste, prościutkie. - Nie zapominaj, że jestem uzdrowicielem. Umiem sobie poradzić z ćp... ...uzależnionymi - mimo wszystko nie chciał tego nazywać po imieniu.
Wiedział, że kobieta jest bardzo związana z młodszym bratem. Mógł być dosadny w innych kwestiach, ale ten temat był ewidentnie drażliwy. Nie chciał otwarcie wyrokować, dopóki nie upewnił się, co targało Astarothem. Później prawdopodobnie nie zamierzał być tak miły. Miał słabość do Geraldine, nawet jeśli usiłował, żeby tak nie było. Osoby sprawiające jej kłopoty nie miały u niego taryfy ulgowej. Jeśli miał potrzebować wyjaśnić coś Yaxleyowi to nie czuł się z tego powodu ani speszony, ani specjalnie zestresowany. Takie konfrontacje zjadał na śniadanie a przynajmniej tak mu się wydawało. Wciąż nie wiedział przecież, o co tak właściwie chodzi.
- A więc chodźmy - puścił jej dłoń tylko po to, żeby wstać i wyciągnąć ramię, na którym mogłaby się oprzeć.
Jednocześnie spojrzał na barmana, bezgłośnie dając mu do zrozumienia, żeby uznał rachunek za uregulowany. Znali się. Ambroise miał tu wrócić tak szybko jak tylko odprowadzi pijaną kobietę i zapłacić za wszystko z nawiązką.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#14
21.09.2024, 11:38  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.09.2024, 12:17 przez Geraldine Yaxley.)  

Przewróciła oczami na jego komentarz, mogliby się tak spierać godzinami, odbijać piłeczkę, żadne by nie odpuściło. Schemat zawsze wyglądał tak samo. Nie był to jednak odpowiedni moment na kontynuowanie, nie miała dzisiaj swojej zwyczajnej energii, która nie pozwalała jej odpuścić. Może z wiekiem też nieco złagodniała? Kto ją tam właściwie wiedział.

- Ja tego nie powiedziałam, żeby nie było. - Nie uważała go za ignoranta, może bywał czasem bardzo pewny swoich racji, ciężko mu było pokazać drugą stronę medalu, ale nie było to niemożliwe. Właściwie musiała się przy nim nauczyć trochę cierpliwości bo też nie należała do osób, które odpuszczały i były mistrzami negocjacji.

- Znaczy, może w ogóle nie powinnam o tym mówić, bo to brzmi dziwnie, ale część osób go kojarzy, a część nie. Mniejsza o to, to nie jest istotne. - Będzie musiała zastanowić się na trzeźwo na jakiej zasadzie w ogóle coś takiego mogło działać. Teraz nie miała do tego głowy, była pijana, ledwie udawało jej się ubierać myśli w słowa. Nie był to dobry czas na skomplikowane zastanawianie się nad tym, w jaki sposób mogło do tego dojść. Nie było to na pewno normalne.

Dalej czuła, że trochę wariowała, ale to, że inni też kojarzyli Thorana, pamiętali go trochę ją pocieszało. Nie była z tym sama, więc nie chodziło tylko i wyłącznie o jej psychikę. Nie uroiła sobie tego, to musiało być coś więcej, nie miała pojęcia dlaczego coś chciało namieszać akurat w jej życiu, wzięło ją sobie na cel. Yaxleyowie przez lata wykończyli wiele magicznych istot i sworzeń, pewnie to mógł być jeden z powodów.

- Wcale, że nie, lubi tą swoją Kim, są jak papużki nierozłączki, no i mnie, to są już dwie osoby. Nie jest z nim aż tak źle. Zresztą ona też u mnie mieszka, ten dom ostatnio jest trochę jak hotel. - Męczyło ją to okropnie, bo nie była przyzwyczajona do tego, że ktoś plątał jej się pod nogami. Odkąd tylko skończyła edukację mieszkała sama, robiła to na co miała ochotę, teraz musiała trochę się ograniczać. Wiedziała, że bratu może nie spodobać się to, jak żyje, nie mógł tego komentować, bo wcześniej tylko spekulował, teraz zaczynały pojawiać się namacalne dowody. Nie mogła jednak go wyrzucić, bo musiała się nim opiekować, obiecała sobie, że się nim zajmie. Miał spore ograniczenia ze względu na swoją przypadłość, szkoda by było, żeby utknął na stałe w Wali pośrodku niczego. To mogło go jeszcze bardziej załamać. Rodzina była jedną z nielicznych wartości, które miały dla panny Yaxley znaczenie, mogło się wydawać, że jest inaczej, ale byłaby w stanie wydrapać oczy wszystkim, którzy zamierzali ich skrzywdzić.

- Wiesz, bliźnięta mają specyficzną więź, z tego co pamiętam my z Thoranem zawsze sobie o tym mówiliśmy. - Zapewne namieszał jej w głowie, żeby tak uważała, w ten sposób mógł ją oddalić od całej reszty. Nikt nie lubił być ignorowany, ona zawsze broniła Thorana, pozwalała mu na wiele, tłumaczyła jego durne zachowania, wybrał bardzo dobrą osobę na wsparcie. Gerry potrafiła przenosić góry, gdy jej na kimś zależało.

Prychnęła dosyć głośno na jego kolejne słowa. - Cóż, to może być i wada i zaleta. - Nie wiedziała, czy chciał jej to wytknąć, czy po prostu stwierdzić. Faktycznie działała prosto, bez zastanowienia, można było od razu wyczytać jej intencje, bo nie znosiła, gdy coś trwało zbyt długo. Nie miała cierpliwości, przez co nie byłą w stanie prowadzić jakichś dłuższych gierek. Czasem żałowała, że nie potrafi inaczej, ale dzięki temu mogła dostawać to czego chciała od razu, albo od razu wszystko stracić. Przynajmniej miała świadomość na czym stoi.

- Do tego zmierzam, on próbował mnie skrzywdzić we śnie, Florence powiedziała, że to nie był tylko sen, i że faktycznie chce mnie zranić, to jest pewne. Ja wiem, że jasnowidzowie są różnie odbierani, ale jej wierzę, ona by mnie nie okłamała. - Przez to panikowała, Bulstrode nie widziała nic dobrego w jej losie. To ją wystraszyło, gdyby ktoś inny to stwierdził zapewne by się tym nie przejęła, ale Flo była jej bliska, widziała jak zareagowała kiedy spojrzała na Thorana, jeszcze nigdy nie widziała jej w takim stanie, takiej zdenerwowanej, a miała ku temu wiele okazji.

- Nie będę mogła sobie zarzucić, że nie próbowałam. - Nie zdziwiła ją jego stanowczość, wiedziała, że jak coś sobie ujebie, to trudno będzie go odwieść od tego, żeby zmienił zdanie. W tym przypadku byli do siebie bardzo podobni. Nie mogła jednak nie spróbować, nie chciała, żeby angażował się w tę sprawę, nie chciała, żeby ryzykował, bo przecież nie miał ku temu podstaw. Nie powinno mu już na niej zależeć, dlaczego więc tutaj siedział i wysłuchiwał tego wszystkiego, a teraz nagle postanowił z nią planować rozwiązanie jej problemu?

- Po prostu nie uważam, żebyś musiał to robić, sama powinnam sobie ze wszystkim poradzić, zawsze wszystko robię sama. - Tutaj był pies pogrzebany. Nie znosiła mieszać innych w swoje problemy, nie znosiła, kiedy ktoś angażował się w jej sprawy. Nie była do tego przyzwyczajona, wiedziała, że ta cała sytuacja nie jest łatwa, na pewno przyda się jej wsparcie, ale wydawało jej się, że przez to inni będą ją widzieli jako nieudolną, taką która nie jest w stanie ogarnąć swojego własnego bałaganu.

- Oczywiście zrobisz jak chcesz, jak zawsze, więc czuję, że problem stał się naszym wspólnym. - Będzie musiała się z tym pogodzić, ona pewnie zapomni o większości tych rzeczy, które mu powiedziała, ale Ambroise nie wypił ani kropli alkoholu, będzie pamiętał wszystko. Teraz pewnie nie odpuści, jak zawsze.

- Jesteś dobry w skombinowaniu, więc pewnie by ci się to udało. - Nawet bawiła ją ta jego wizja gadania do jej obrazu. Nigdy nie zastanawiała się na jakiej zasadzie one działają, może to był odpowiedni moment, aby zacząć. Mogłaby mu taki sprawić, żeby go drażnić przez resztę jego życia, jak to jej się zakończy, to całkiem śmieszna perspektywa.

Nadal nie zauważała jego irytacji, może nie chciała jej widzieć. Łatwiej jej było myśleć, że raczej lekko przyjąłby informację o jej śmierci, to nie powodowało komplikacji. Wolałaby wierzyć w to, że mu na niej nie zależy. Nie mogła pozwolić na to, żeby się znowu do siebie zbliżyli, a aktualnie wszystko zmierzało ku temu. Obawiała się, że po raz kolejny spotka ich nieszczęśliwe zakończenie, taką już mieli tendencję, chociaż naprawdę próbowała robić co mogła, aby było inaczej. Czasem warto jest przeżyć kilka przyjemnych chwil i później pocierpieć, mogła do nich wracać, kiedy sypało jej się życie.

- Nie będę się z tobą kłócić. - W jej mniemaniu samo to, że powiedziała mu o wszystkim pokazywało jej słabość. Gdyby nie była słaba, to byłaby w stanie zdusić to w sobie, zamknąć gdzieś głęboko i udawać, że wszystko jest w porządku. To zawsze się sprawdzało, tym razem faktycznie odczuwała strach, namacalny, czuła oddech zbliżającej się do niej śmierci na plecach. Nie spodziewała się nigdy, że zareaguje na to w ten sposób, że będzie się mazać.

Kolejne słowa, które powiedział spowodowały u niej wybuch śmiechu, nie mogła go opanować. Naprawdę myślał, że Astaroth jest ćpunem. Gdyby to było takie proste, to zamknęłaby go po prostu w pokoju i bardzo szybko doprowadziła do porządku. No, może zajęło by to jej kilka miesięcy. Jej aktualnej przypadłości niestety nikt nie mógł uleczyć. - Jestem w stanie sama mu dać tego, czego potrzebuje, chociaż nigdy nie chciał mnie ugryźć, nie wiem dlaczego. - Nadal nie przeszła do konkretów, jakby było jej trudno wprost powiedzieć o tym, że Astaroth jest wampirem.

Skorzystała z wyciągniętego ramienia, bo czuła, że sama pewnie zachwiałaby się przy pierwszej próbie podniesienia tyłka. Była pijana, ale nie na tyle mocno, żeby nie zdawać sobie sprawy o tym, w jakim stanie była. Zaoferował jej pomoc, to z niej skorzystała.

Wyszli więc razem z tego baru, trzymała się kurczowo Greengrassa pod ręką, żeby się nie potknąć, miała szczęście, że był jej wzrostu i nie było to dla niego problemem. Droga zajęła im pewnie o połowę dłużej niż normalnie, ale w końcu dotarli do kamienicy, która nie znajdowała się daleko od Carkitt Market.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#15
21.09.2024, 16:43  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.09.2024, 17:27 przez Ambroise Greengrass.)  
- No. Nie dzisiaj - przyznał jej rację, chociaż w rzeczywistości to wcale nie było grzeczne przytaknięcie.
Zresztą nie mogłaby się takiego spodziewać. Nie po nim. To, że nie protestował ani nie zaprzeczał tylko pokiwał głową o niczym nie świadczyło. Kompletnie. Liczyło się to drobne słówko. Malutkie zaznaczenie, że owszem, dzisiaj mu tego nie powiedziała. Świadczyło o tym, że usłyszał to wielokrotnie wcześniej. Nie musiała mu dziś mówić, że jest ignorantem. Zapewniła go o tym tysiące razy na zapas, podczas gdy się kłócili. Gdyby to były zdrapki, miałby jeszcze solidny plik do wykorzystania. Teraz by jedną taką zdrapał.
- Wszystko jest ważne. Tym bardziej, że nie dajesz mi zbyt wielu szczegółów. Gdybyś nie zaczęła o tym mówić - namyślił się przez chwilę - to i tak niewiele by dało. Musiałbym to z ciebie wyciągać. Po drodze pewnie zrobiłoby się niemiło. Naobrażałabyś mnie w imię swojej prywatności zanim doszlibyśmy do tego samego. Zobacz jak łatwo nam poszło - roztoczył przed nią wizję, o której cieszył się, że się nie spełniła.
Tak naprawdę nigdy nie mógł mieć pewności, co miało wyjść z ich dyskusji. Alkohol bywał sprzymierzeńcem w rozwiązywaniu ust, bo ułatwiał mówienie o trudnościach. Jednocześnie czasami sprawiał, że nazbyt łatwo przechodzili w tryb obrony i ataku. Przeskakując bez trudu z jednego w drugie w miarę wewnętrznej potrzeby. Raz to była "twoja wina, bo traktowałeś mnie jak nieodpowiedzialne, niesamodzielne dziecko i nie dałeś mi pomóc" a raz "twoja wina, bo uważałeś, że mogę wziąć wszystko na siebie i udźwignę cały ciężar, kiedy ty będziesz olewać problemy". Raz było źle, raz było jeszcze gorzej. Czasami miał wrażenie, że nieważne co zrobił, rozchodziło się o oddychanie w niewłaściwy sposób i sam fakt istnienia.
Nie wybielał się przy tym. Był równie trudny. Jego lont czasami wręcz nie istniał. Szczególnie w przypadku tak skomplikowanych relacji jak ta. Co było bardziej problematyczne, jego charakter był uporczywie stabilny. Upierdliwie jednorodnie stawiał na swoim. Alkohol poza rozwiązywaniem języka nie działał na to, że był łatwiejszy czy trudniejszy w obyciu. A jedynie sprawiał, że czasami na trzeźwo nie pamiętał niektórych rzuconych słów. Choć w tym także nie panowały konkretne reguły, bo na trzeźwo bywał bardzo pamiętliwy. Po alkoholu to samo. Pewne rzeczy zapominał wybiórczo, inne przywoływał z zatrważająco naturalną trafnością. Wytykał ich rozmowom nieprzewidywalność, bo była przewidywalna po obu stronach.
- Założyłaś ochronkę dla dzieci? Nie poznaję cię coraz bardziej, Rina - skwitował z niedowierzaniem, przypatrując się Geraldine, jakby co najmniej oznajmiła mu, że zaczęła zakładać swój mieszkaniowy kult.
Ta osoba, którą znał raczej nie sprowadziłaby sobie na głowę tylu współlokatorów. Jasne. Wiedział, że relacje rodzinne są dla niej niemalże wszystkim. Szczególnie w przypadku Astarotha (tego drugiego rzekomego bliźniaka w to nie mieszał, bo nadal próbował go ulokować w historii). Natomiast był pełen zdziwienia, że dała dziewczynie Astarotha zamieszkać pod wspólnym dachem. Tym bardziej, że jej rodzina miała wystarczająco dużo pieniędzy, żeby kupić coś tej parce w innej lokalizacji. Nagła skłonność kobiety do towarzystwa brzmiała bardzo niecodziennie. Jeszcze raz uważnie się jej przypatrzył.
- Wracając. Poza samym sobą... ...choć to tu bym może kwestionował po naszych mdłych kontaktach... ...no... ...może już się lubi, okres buntu i tak dalej... ...poza samym sobą, lubi aż dwie osoby. Z czego jedna to jego siostra a druga dziewczyna. To niezwykłe osiągnięcie. Naprawdę - ironizował.
Oczywiście, dało się wyczuć, że nie miał na celu jechać po bracie Yaxleyówny. A jedynie wyrażał swoją opinię odnośnie tego, że był to bardzo specyficzny człowiek, z którym sam Ambroise nie do końca wiedział, jakie ma relacje. Zawsze gdzieś tam podskórnie odnosił wrażenie, że Astaroth mógłby mu podać jego własne struny głosowe na tacy, gdyby wmieszał się w jego kłótnię z Geraldine. Z drugiej strony nigdy nie wdali się w prywatny konflikt. Niespecjalnie mieli o czym rozmawiać, więc tego też nie robili. Byli bardzo neutralni. Tak się przynajmniej wydawało.
- Bliźnięta - westchnął, przecierając policzek wolną ręką i próbując nie zabrzmieć, jakby wątpił w otaczającą ich rzeczywistość. - Geraldine, kurwa, ty nawet nie jesteś z czerwca a ten człowiek... ...no... ...nie wiem, okay? Sama mówisz, że on istnieje i nie istnieje. Nie widziałem go ani razu a twój bliźniak powinien rzucić wszystko i być przy tobie chociażby wtedy, kiedy sama wiesz - skwitował ostatecznie.
Po wypadku wszyscy wariowali. Widział wysyłane sowy. Słyszał rozmowy o przekazaniu informacji. Nie wszyscy członkowie rodziny mogli się pojawić i być. Jasne. Natomiast to była następna rysa na szkle. Może już nawet raczej pęknięcie. Jeśli miała bliźniaka, którego to on nie pamiętał, bo dawał dupy ze zbieraniem o niej informacji. To ten człowiek powinien być pierwszym, który czatowałby pod drzwiami. Mówiła o trosce i o więzi, ale ani razu go nie widział. Ani tam wtedy. Ani nigdy. Nie przedstawili się sobie. To nie grało. To chyba było właśnie to. Oświecenie.
- Czy pamiętasz, żebym chociaż raz dostał od niego w mordę? - Spytał niespodziewanie. To był ten komentarz, który zawierał w sobie wszystkie wątpliwości i od cholery prawd. - Rina, pamiętasz, żeby mi chociaż groził? Nie? - Prowokował ją w tym momencie do pomyślenia o czymś, co brzmiało, jakby musiało mieć miejsce. - Nie tylko nie obił mi ryja... ...a sama przyznasz, że kurewsko bym się o to prosił i to nie raz a za całokształt tego, co ci robiłem - przyznał i bardzo dyskretnie pominął ten element, który nagiął dla celu pokazania jej dziury w całym. To, że wielokrotnie robili sobie to wszystko razem. I zazwyczaj miał problem z braniem na siebie całej winy.
- No właśnie. Ja nawet go nie znam ani on mnie - dokończył mocno akcentując ostatnie słowa.
Nie był masochistą. Nie prosił się o bęcki. Potrafił prowokować bijatyki i na ogół wcale nie unikał rozwiązań siłowych. Gdyby trzeba było to pewnie skonfrontowałby się z tym człowiekiem. Problem w tym, że tamten nigdy nie wyraził chęci bronienia siostry, która miałaby być oczkiem w głowie. Sprowokowany brat bliźniak nie powinien trzymać się na uboczu. Gdyby ktoś odstawił choć jedną trzecią cyrków, które kiedyś były między nim a Geraldine integralną częścią tygodnia (coś jak lista zakupów na sobotę, przynajmniej jedna spina na zakończenie albo rozpoczęcie tygodnia) własnej siostrze Greengrassa to Ambroise dosłownie wykopałby go razem z drzwiami. Nieważne jak bardzo protestowałaby Roo. A nie zwykł zapewniać Roselyn, że jest jego oczkiem w głowie i będzie ją bronić. To było niewypowiedziane, ale bardzo naturalne.
No i nieważne co by się stało, nie skrzywdziłby własnej siostry a o czymś takim mówiła Geraldine. O ataku tego człowieka, jej rzekomego brata na nią. Dochodziło do tego trochę niejasności. Nadal mu wiele nie wyjaśniła. Dawała mu bardzo, bardzo połowiczne informacje. Usiłował się nie irytować, ale przeskakiwanie z faktu do nowego faktu było męczące. Mimo to, cholera, to była Geraldine i to pijana, więc próbował dawać jej trochę więcej cierpliwości.
- Florence nie ostrzegła cię przed tym jak to się stało tylko po fakcie? - Spytał.
Pomijając fakt, co sądził o takim jasnowidzeniu wstecznym, jego brwi się uniosły, ale próbował nie być zbyt oceniający. Naprawdę niewiele wiedział o tej całej sytuacji. Szczątkowe informacje nie składały się w jedną całość. A przynajmniej nie w taką logiczną, której by chciał. Mimo to był zobowiązany, żeby się nie wycofać tylko spróbować wszystko poskładać do kupy. W końcu był uzdrowicielem i to robił, prawda? Jego fachem było składanie do kupy na podstawie szczątkowych informacji o stanie pacjenta.
- Nie będziesz mieć sobie nic do zarzucenia - zapewnił, jakby to on był tym jasnowidzem i właśnie widział przyszłość. - Jeśli za radzenie sobie uznajesz chlanie na umór w barze to muszę ci przyznać, że dobrze to robisz, ale wszystko inne zdecydowanie ci nie wychodzi, więc zachowaj te uwagi dla siebie a ja zachowam swoje. Rozkurwimy ten problem, skoro jest już także mój. A jest. Potem mnie znowu nie zobaczysz, okay? Nie będę oczekiwać nic w zamian.
Był z tym bardzo poważny. Mogła o nim powiedzieć wiele, ale niemalże zawsze dotrzymywał słowa. Było to dla niego istotne. Jeśli musiał złamać obietnicę to musiał mieć ku temu bardzo istotny powód. Rzucanie słów na wiatr nie było w jego stylu. Wszelkie zapewnienia były przemyślane i przekalkulowane.
- Bo ma więcej niż pięć lat? - Zamrugał na słowa Geraldine odnośnie Astarotha i tego, że miałby próbować ją gryźć.
Rozumiał, że ćpuny bywały różne. Do Munga trafiały naprawdę skrajne przypadki, ale po bracie kobiety spodziewałby się jakiegoś opamiętania. Gryzienie ludzi nie było normalne, nawet podczas odwyku. No, chyba że wiązała mu wtedy ręce i nogi, więc zęby były jedyną bronią, ale Ambroise nie zamierzał tego wszystkiego kwestionować. Nie o to chodziło.
Zresztą założył sobie, że kiedy wyjdą z baru i dojdą do mieszkania Geraldine, wtedy zapewne sam na własnej skórze przekonać się, jak źle się działo w królestwie Yaxleyów. Nie chciał wierzyć, że pozwoliła zamienić swoje mieszkanie w menelnię. Choć kto ją tam wiedział. Tego dnia nie zachowywała się jak ona. Miał nadzieję, że uda mu się spokojnie odprowadzić ją do domu. Potem chciał myśleć dalej.
Toteż kiedy skorzystała z podpory, podtrzymał ją i powolutku ruszyli we właściwym kierunku. Do baru miał wrócić później, aby opłacić rachunek. Zawsze wyrównywał rachunki.

koniec wątku

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 3 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (7320), Ambroise Greengrass (8756)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa