• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[jesień 1968] My, Dzieci Kniei

[jesień 1968] My, Dzieci Kniei
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#1
28.07.2025, 13:09  ✶  

Kniejowe opowieści
Samuela i Helloise



Dawno, dawno temu — nim Knieję Godryka opanowały widma — byliśmy tylko my i las. Knieja była matką szczodrą, zapewniała nam wszystko, czego potrzebowaliśmy. Była matką wielu dzieci i wszystkie kochała równo. Tkała dzieci w łańcuch — jedne jadły wprost z jej łona, inne żywiły się sobą nawzajem, lecz to wciąż było tak, jakby nią się żywiły, bo wszystko pochodziło od matki. Co się od matki brało, należało prędzej czy później oddać — takie było prawo. Helloise nigdy więc nie patrzyła trwożnie czy zawistnie w stronę drapieżników, które ostrzyły sobie na nią zęby pochowane w czeluściach Kniei, bo wiedziała, że i ona kiedyś będzie Kniei bądź jej dzieciom oddana. Takie było prawo, szanowała je. Nie szanowała zaś tych, którzy przychodzili z zewnątrz, aby zaburzać ich leśną równowagę. Szanowała prastare moce drzemiące w lesie i jego niezgłębione sekrety pozszywane w gęstwiny — nie szanowała chaosu tworzonego przez tych, którzy próbowali krzewić tu obce energie.
Dawno, dawno temu, nawet gdy nad Knieją zapadała noc, ściana wody lała się z nieba z hukiem wodospadu — tak donośnym, że niemal zagłuszającym burzowe grzmoty — a z najczarniejszych leśnych czeluści wypełzały najbardziej złowieszcze istoty — nawet wtedy Knieja nie była tak niepokojąca, jak miała stać się pod władzą widm. Była w jesiennej burzy przerażająca i potężna — Helloise uwielbiała ją taką oglądać. Zarówno od wewnątrz, jak i z zewnątrz. Upajającym było znaleźć się w centrum gniewnego lasu podburzanego siłami natury; rozkosz ciepłej chaty smakowała po takim spacerze tym większą słodyczą.
Jasne włosy czarownicy wciąż pozbijane były w wilgotne strąki po kolejnej burzowej przechadzce, lecz trzaskający na wielkim palenisku ogień przyjemnie rozgrzewał jej plecy, co wynagradzało wszelki dyskomfort. Po szybach chatki na kurzej stopce spływały strugi lodowatej wody, lecz z wnętrza domku sączyła się oknami w noc aura ciepłego światła. Choć wiedźma o wiele lepiej czuła się, gdy dom wznosił się w przestworza, to teraz kurza łapka zgięła kolano przed potęgą żywiołu i domek stał nisko przy ziemi. Dzięki temu wichry nie miotały domkiem w tę i we w tę — bo to, co do snu było miłą kołysanką, bardzo utrudniało pracę, gdy warzyło się mikstury w kociołkach. Pomieszczenia chatki były dość ciasne, ale dzięki temu przytulniejsze — dla jednej czarownicy było tam aż nadto miejsca. W środku tliły się kadzidełka, na ogniu bulgotały eliksiry o ziołowych, aptecznych zapachach. Kończyła się jesień, więc szafki, kredensy, regały w spiżarni, stryszek — wszystko uginało się pod ciężarem słojów pełnych przetworów, toreb suszonych ziół, orzechów, skrzyń warzyw. Jak sprytna wiewióreczka Helloise zebrała zapasów na całą zimę, aby następne miesiące spędzić spokojnie na piecuszeniu się w chacie, a wycieczki ograniczyć do tych rekreacyjnych, z kaprysu, nie konieczności.
Czarownica odeszła na chwilę od ognia, aby spróbować przeniknąć spojrzeniem ścianę ciemności. Wyglądała z okien ku Kniei, lecz spomiędzy zacinających kropel deszczu niewiele dało się wychwycić.


dotknij trawy
przybłęda z lasu
The way to get started is to quit talking and begin doing.
Jasne jak zboże włosy, jasnobłękitne oczy. 183 cm wzrostu, szczupła ale dobrze zbudowana sylwetka. Ubiera się prosto, choć jego rysy zdradzają arystokratyczne pochodzenie. Ma spracowane ręce i co najmniej kilkudniowy zarost.

Samuel McGonagall
#2
28.07.2025, 23:53  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.08.2025, 16:16 przez Samuel McGonagall.)  
Ból.

Cwał.

Korzeń.

Więcej bólu.

Czerwień, lepka czerwień oblepiała pyk i futro.

Krew na języku.

Własna? Cudza?

Cwał.

Ból.

Grzmot.

Był skołowany.

Był przerażony.

Jego futro zlepione było wodą i krwią broczącą z licznych ran.

Te drobne zrobił sobie sam. Chyba. Nie był pewien. Nie pamiętał. Liczył się tylko...

...cwał.

Bezpieczne miejsce.

Głuche uderzenie w pień.

Śmierć?

...czy to ona? Czy to naprawdę ona? Czy słyszał nad sobą pisk krogulczego demona, który przed laty zawłaszczył sobie ciało jego ukochanej matki? Cień, cień przemknął na niebie skąpanym czerwienią. Musiał wstać, musiał dotrzeć do... musiał...

Dźwignął cielsko i zatoczył się wyciskając z niedźwiedziej piersi jęki skargi do samego siebie. Łapy... w ruch... łapy w

Cwał.

Ból.

Szum krwi zlewał się w jedno z szumem deszczu i wszystko było.

Mokre.

Ostatkiem sił wyminął drzewo, ostatnie drzewo, zaraz polana, zaraz dom, zaraz schronienie, zaraz.

Uderzył bokiem w drzewo, w to ostatnie drzewo, ciało odmówiło mu posłuszeństwa, ciało wymusiło na nim przeraźliwy ryk konającego potwora, zaszczutego zwierza.

Musiał uciec.

Nie pamiętał przed czym, ale instynkt rwał go ku światłu.

Mdlista łuna otaczała ją, otaczała matkę, która w chwili próby postanowiła wyciągnąć ku niemu dłonie. Postanowiła złamać klątwę. Dla niego.

By nie musiał być sam.

Sam?

Sforsował płotek pozostawiając za sobą krwawy ślad momentalnie spłukiwany ścianą deszczu.

Woda, woda, wszystko płynie, tak jak jego życie spływało wąskimi strużkami w ziemię otaczającą chatę.

Nie jego chatę.

Wytracony impet przeszedł w bełkotliwe kroki. Zachwiał się w końcu i upadł dwa kroki do celu.

– Mamo... – wyszeptał, na pograniczu jawy i snu, wyciągając ku niej łapę, wyciągając rękę, gdy magia opuszczała zwierzęcą formę przywracając tą, która była mu przydana urodzeniem. Ludzką. Kruchą. Śmiertelną.

Czerń podejmowała kolejne próby zaciśnięcia się na jego rozpalonym gorączką umyśle, półnagie ciało naznaczone cięciami cierni ale też głębokich ran od pazurów po minionej najwidoczniej walce trawił wrzątek, którego nie gasiło bynajmniej płaczące niebo. Takie było prawo, a on musiał je uszanować. Musiał je uszanować tak jak uczyła go matka...
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#3
12.08.2025, 20:34  ✶  
Było w Naturze prócz wrogości, ofiar oraz drapieżników, miejsce również na troskę i przyjaźń. Bez tego świat nie byłby pełnią, gdyby współczucia nie budził widok cierpiącej istoty i gdyby ręka wyciągnięta po pomoc spotykała zewsząd odtrącenie.
Widząc szarżującego przez podwórze niedźwiedzia, Helloise wybudziła się z sennej melancholii. Zapaliła świecę w niewielkim lampionie i z tym migotliwym światełkiem w ręce wyszła za próg, gdzie huczała burza. Z daleka mogła poznać, że zwierzę jest ranne, lecz nawet gdyby było w pełni sił i przychodziło do domu czarownicy, szczerząc kły, powitałaby je. W miarę tego jak zwierz zbliżał się do wejścia chaty, Helloise — choć stała nieruchomo, śledząc go wyłącznie wzrokiem — stawała się coraz czujniejsza na wypadek, gdyby nie zatrzymał się i musiała uskoczyć.
Lecz nie staranował jej. Czuła widmo jego gorącego oddechu na twarzy, a zapach mokrego futra i metalicznej krwi uderzył już nozdrza, lecz w ostatniej chwili niedźwiedź padł u jej stóp. W następnej chwili był już mężczyzną — młodym poranionym chłopakiem.
Hela przykucnęła, odstawiając lampion na deski tarasu.
— Nie tutaj, niedźwiadku — pochyliła się nad swoim gościem nisko, aby jej głos przebił się przez nawałnicę. Pogłaskała mokre włosy, zatrzymała rękę na rozgorączkowanym czole i powiodła wzrokiem po porwanym ciele. Rany były głębokie i Matka jedna raczyła wiedzieć, czy Helloise będzie w stanie coś na nie poradzić uzbrojona w swoją chałupniczą wiedzę o lecznictwie. Należało jednak trwać w wierze, wznosić modlitwy, zaakceptować wyroki, jakiekolwiek by nie były. — Nie tutaj. Jeszcze kilka kroków, chodź ze mną.
Spróbowała pomóc zamroczonemu mężczyźnie podźwignąć się, wesprzeć go na sobie i poprowadzić do ciepłego, zielonego wnętrza chaty, aby ułożyć go przy ogniu.


dotknij trawy
przybłęda z lasu
The way to get started is to quit talking and begin doing.
Jasne jak zboże włosy, jasnobłękitne oczy. 183 cm wzrostu, szczupła ale dobrze zbudowana sylwetka. Ubiera się prosto, choć jego rysy zdradzają arystokratyczne pochodzenie. Ma spracowane ręce i co najmniej kilkudniowy zarost.

Samuel McGonagall
#4
21.08.2025, 12:44  ✶  
Zatoka lasu zstępuje w rytmie górskich potoków, a jeśli chcesz znaleźć źródło, musisz iść do góry, pod prąd.

Nie dała mu przepaść, więc czołgał się za nią, czołgał się za jej sylwetką, za głosem, za wspomnieniem, za tęsknotą, która potrafiła rozerwać klatkę piersiową w zimowe noce.

Jego matka zawsze była niewrażliwa na takie mazgajstwo.

Hartuj się - usłyszałby prędzej niż jakiekolwiek słowa łagodnego współczucia, czy troski. Organizm musi być silny, jeśli jesteś prawdziwym dzieckiem Kniei. Knieja nie toleruje słabości. Przeżyjesz albo umrzesz. Tak mówi prawo.

Bezwzględny, karzący głos, tak inny od postaci skąpanej w zieleni, w cieple i miękkości leśnej polany, w kręcącym nos, słodkiej i mdlącej woni grzybni.

Przedzieraj się, szukaj, nie ustępuj, wiesz przecież, że ono musi tu gdzieś być - gdzie jesteś, źródło...?

Zimna dłoń, orzeźwienie, twarz w strumyku. Czołgał się, by zwilżyć usta, by chociaż wargi mogły dotknąć ożywczego źródła, dać ukojenie skołatanemu sercu, ciału pogrążonemu w gorączkę.

Nie miał pojęcia jak dostał się do wnętrza chaty, nie miał za bardzo pojęcia że w ogóle istnieje jakaś chata. Znękany umysł zachęcany głosem by nie znikał w nocnej otchłani karmił się halucynacjami, w których rozdzierający niedźwiedzi ryk okazał się jednak człowieczym skowytem, a półtora tonowe ciało straciło na masie pozbawione mięśni i futra.

Gdzie jesteś, źródło? Strumieniu, leśny strumieniu, odsłoń mi tajemnicę swego początku...

Dłoń zacisnęła się gwałtownie na framudze łóżka, druga wciąż kurczowo trzymała różdżkę. Surowa magia przepłynęła przez ciało, klątwa ziemi reaktywnie drżała wibracją, zaborczo domagając się władzy nad swym nosicielem. Nagie plecy gwałtownie pokrywły się sprcuhniałą korą, porosły mchem i rdzawymi kapeluszami łuskwiaków. Lewa ręka tymczasem pokryła się piórem, płowo-szarym, o wyraźnie ciemniejszych lotkach. Palce wydłużyły się, kościec dopasował, ale nie rozmiar, reszta ciała nie podążyła za mglistym orzkazem skołatanego umysłu. Z łoskotem wywrócony stolik, kolejne szarpnięcie bólu zmiotło nim podłogę. Nie był w stanie mówić, z gardła dobił się niedźwiedzi warkot, gdy każdy krok pozostawiał wijące się po klepisku pędy.

Pozwól mi wargi umoczyć w źródlanej wodzie... odczuć świeżość, ożywczą świeżość.

Smród własnej krwi, strachu, klątw wgryzających się pod skórę i... zapach ziół, wody, strumienia. Ból i ulga, mieszały się ze sobą jak zioła w moździerzu, jak flora i fauna wciśnięta w zbyt małe ludzkie ciało. Niedźwiedzie pazury orały drewniane meble. Przyniósł ze sobą chaos i agonalny skowyt. Przyniósł ze sobą rozpaczliwe błaganie.

Gdzie jesteś strumieniu
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#5
09.09.2025, 22:43  ✶  
Chłopiec przeżyje lub umrze. Nawet jeśli nie było mu pisane umierać w chacie na kurzej stopie, i tak umrze, ale gdzie indziej, kiedy indziej — to było coś, co należało zaakceptować. Nie oznaczało to jednakże, że był sens przedwcześnie przecinać tak piękną nić, która mogła wciąż snuć się po świecie.
Był piękny, gdy się przeistaczał na jej oczach: zwierzę-człowiek-roślina. Przekrój Natury zamnięty w jednej istocie — Książę Kniei. Pełnia.
Helloise była zachwycona. Nie cofała się, mimo że niedźwiedzie pazury pozostawiły na jej meblach dowód, że są ostre i mocne. Nie odstręczał jej ostry zapach jego krwi ani błoto, które rozchlapywał dookoła. Próbowała pokierować chłopaka na łóżko, położyć go tam, aby zająć się rannym.
W blasku świec rozpoznała tę twarz.

———

To spienione, wartkie źródło wybiło ze skał twardych i zdradliwie śliskich. Spływając przez las wśród kojącego szumu drzew, strumień łagodniał, lecz samo to źródło szumiało krystalicznie czystym, niepohamowanym gniewem wodospadu.
— Hela. — Zakrzywiony pazur pomarszczonej starczej dłoni zastukał w blat przed skupioną na kleceniu wianków dziewczyną. — Helloise.
Nastolatka zmarszczyła brwi. Warknęła, jak dzikie zwierzę próbujące ogonić się od natręta. Ostatecznie spojrzała na zgarbioną babuszkę.
— Zaraz wrócę. Popilnuj stoiska.
Babci Teofili odpowiedział tylko naburmuszony pomruk, po którym Helloise wróciła do swojego zajęcia. Stara mimo to odeszła w głąb magicznego bazaru, na którym wszelkiej maści wyrobnicy wpychali przechodniom do gardeł swoją jarmarczną tandetę, która miała wprowadzić ich w odpowiedni nastrój i przygotować na świętowanie sabatu Beltane roku 1957.
Tyle że Helloise Rowle nie była żadną pierdoloną jarmarczną przekupą. O odruch wymiotny przyprawiały ją te uśmiechnięte lale za ladami i chłopy-naganiacze, którzy w ciasnych alejkach wychylali się ze swoich straganów i wyciągali do przechodniów ręce. Wszystko, żeby trudniej było się od nich opędzić. Siedzenie za ladą przy jednym z tych kiczowatych stoisk było poniżej godności Helloise — bo godność miała, wbrew temu, o co oskarżali ją po ucieczce z domu… prawie wszyscy. Płaszczenie się przed byle kim, byleby wziął od ciebie nikomu niepotrzebnego śmiecia — na tym dopiero można było stracić godność. Spuszczała więc nisko głowę nad plecionym wianuszkiem i próbowała ukryć się za włosami, żeby nie rozpoznał jej przypadkiem ani nikt ze szkoły, ani żaden znajomy rodziców.
Babuszka Teofila trudniła się wszystkim i niczym — na jej stoisku obok słojów z przetworami i suszonymi ziołami oraz grzybami wisiały amulety, wieńce, kadzidła, kryształy. Z największym umiłowaniem jednak rzeźbiła w drewnie zabawki. Wymizerowana i blada jak upiór Helloise siedziała więc wśród wystawy pełnej drewnianych kukieł i pajacyków, pociągów ze skrzypiącymi kółkami, magicznych klocków, stosów figurek o wizerunkach rozmaitych zwierzątek leśnych i innego tego typu badziewia dla gówniarzy. Na twarz Rowle przybrała tak odpychający grymas, na jaki tylko było ją stać (a w strojeniu min miała nie byle jakie doświadczenie), lecz mimo to znalazła się w tłumie dziesięcioletnia dziewczynka, której nie zniechęciła zmanierowana osiemnastolatka za ladą.
— Dzień dobry — wyszczebiotała mała zza uśmiechu, który obnażył brak dwóch czy trzech najdalszych mleczaków.
Helloise nie podniosła nawet głowy znad wianka, w który wplatała pieczołowicie cienkie gałązki kwiatów jabłoni. Dziewczynka rozejrzała się po stosach zabawek, wśród których wypatrzyła drewnianą replikę Hogwarts Express. Uniosła ją zachwycona, po czym przejechała nią po na ladzie tuż przed nosem Heli. Magiczny mechanizm zabawki uruchomił się, a z komina lokomotywy popłynął czarny dym.
— Wooow. Mamo! — Odwróciła się do stojącej kilka stoisk dalej czarownicy. — Mamo, chcę pociąg!
Zajęta wybieraniem jakiegoś domowego badziewia mama pomachała dzieciakowi ręką, aby poczekał chwilę. Dziewczynka wróciła więc do eksplorowania asortymentu Teofili.
— Chcę też wianek — tym razem mała spróbowała ponownie odezwać się do Helloise, która to wciąż ignorowała ją w najlepsze.
Dziewczynka przeszła do wystawionych na stojakach wianków. Gdy Hela schyliła się pod ladę do kosza z kwiatami, małe rączki odnalazły jej wianek. Ledwie czarownica wyprostowała się z garścią świeżego zielska, dostrzegła to i wypuściła gniewnie powietrze nosem.
— Zostaw. To moje — wycedziła, chwytając z bolesną siłą drobną dziecięcą rączkę.
Wianek nie był najpiękniejszy. W tej kompozycji nic do siebie nie pasowało, Helloise włożyła w niego wszystko, co znalazła: bławatki, forsycje, folksy, drobne stokrotki i gęste kiście lilaków. Wyglądał koszmarnie, ale był jej.
— Tylko obejrzę — pisnęła dziewczynka, zaciskając paluszki mocniej na wianku.
Opór jedynie rozsierdził Rowle.
— Ty mała dziwko — syknęła jadowicie. Wyrzuciła wybrane chwilę wcześniej kwiaty i pociągnęła rozkapryszonego dzieciaka za włosy.
Dziewczynka straciła równowagę i z krzykiem poleciała na ladę, upuszczając wianek, który natychmiast przejęła jego właścicielka. Mała zapłakana buźka podniosła się, a jej szloch zaalarmował matkę, zwrócił uwagę kręcących się najbliżej czarodziejów, spomiędzy stoisk wygramoliła się również niedołężna babuszka Teofila. Wokół straganu rozpętał się chaos, a Helloise stała wśród niego nieruchoma, dysząc wściekle. Słuchała, jak jej opiekunka próbuje załagodzić sytuację. Dziecko, zaatakowała dziecko, nie, to nie jest tylko wybryk, mąż zaraz pójdzie po brygadę, ostrzegam, to nie obędzie się bez konsekwencji.
Ktoś szarpnął ją za ramię. Matka jebanego dzieciaka szarpnęła ją za ramię.
Helloise nie potrafiła odnaleźć w pamięci, jaką dokładnie wulgarną pyskówką odwinęła się tej babie. Może nie dosłyszała samej siebie w hałasie bazarowej burdy. Pamiętała, jak wyrwała się i uciekła w tłum. Jak szła gniewnie przez to zbiorowisko przekup i tępych wieśniaków. Każdy krok ślicznych beżowych balerinek dudnił jej w uszach głuchym tąpnięciem, ręką przytrzymywała wianek na odchylonej do tyłu głowie. W grawitacji szukała wsparcia, aby łzy nie popłynęły jej po policzkach.
Miała przejebane. Raz za razem. Znów i znów. Całe życie słuchała połajanek. Zawsze ktoś był na nią zły. A ona chciała tylko spokoju.
Wcisnęła się w szczelinę między straganami, aby oprzeć się plecami o tyły jednej z bud. Mrugała intensywnie, próbując rozpędzić łzy. Była zbyt dumna na płakanie.


dotknij trawy
przybłęda z lasu
The way to get started is to quit talking and begin doing.
Jasne jak zboże włosy, jasnobłękitne oczy. 183 cm wzrostu, szczupła ale dobrze zbudowana sylwetka. Ubiera się prosto, choć jego rysy zdradzają arystokratyczne pochodzenie. Ma spracowane ręce i co najmniej kilkudniowy zarost.

Samuel McGonagall
#6
08.10.2025, 16:09  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 08.10.2025, 16:10 przez Samuel McGonagall.)  
Inny czas. Inne miejsce.

Pierwszy raz.

Pierwszy raz.

Nie był jeszcze przydatny, jak miało to miejsce w kolejnych latach, gdy matka w ramach nauk pokazała mu niedźwiedzia brunatnego. Ale wciąż miał ręce i nogi, wciąż mógł pchać niewielki wózeczek przez wzgórki i korzenie Kniei Godryka. Mógł zbierać wypadające ze rzeczy - zioła i grzyby, surowce najtrudniej w Kniei dostępne, a możliwe do złapania za pośrednictwem rozlicznych talentów jego matki. Lot i bezwzględność, połączona z perfekcyjnym rozeznaniem we florze i faunie Kniei. To miało się we krwi, Samuelu. Jesteśmy dziećmi tego miejsca. Ty i ja – mówiła mu, choć nie potrafił tak jak ona zmienić się w ptaka na zawołanie. To przyjdzie – zapewniała go, gdy odważył się wyrazić przy niej swoje zmartwienie.

Targ z oczywistych powodów przytłoczył go. Zwyczajnie widywał tylko ciocię, która czasem dostarczała im do chatki różne rzeczy, których las im nie mógł przynieść, ale teraz jej tu nie było. Oczywiście, miał zasznurowane usta, jeżeli chodzi o tatę, o którym nikt nie mógł wiedzieć. Tata jest martwy dla świata i niech tak pozostanie mówiła matka, a żaden mężczyzna w ukrytej między drzewami i zaroślami leśniczówce nie odważał się nigdy jej sprzeciwić. Altair z resztą potem, gdy czujne oczy Beatrice nie patrzyły, mierzwił jasną czuprynę swojemu synowi i w kilku kojących słowach mówił, że tak jest dobrze. Więc było dobrze.

A tu, na jarmarku nie było dobrze. Stanowczo za dużo ludzi. Za dużo dzieci. Za dużo znaków zapytania. Rozmów. Matka uczyła go, że każdy mógł być zagrożeniem, że ludzie czyhali na nią i na niego, więc im mniej rozmów tym lepiej. A teraz tych rozmów było tak wiele. Samuel bał się, ale też bał się bardziej okazać strach przed matką. Nienawidziła tego.

W tym całym zamieszaniu i rozgardiaszu, dostawał co jakiś czas polecenie. W końcu otrzymał zadanie przeważające każde inne. Mieszek z syklami i polecenie. Ciemiernik. Miał znaleźć ziarna najlepiej od magów mających ciemniejsze twarze - taką dostał dyspozycję, ale jemu się zdawało że wszyscy byli ciemniejsi od niego i od niej. I od ojca który był już martwy, chociaż nie. Skinął głową i czmychnął chcąc być pomocny.

Tylko było tak bardzo głośno...

Pierwszy raz.

Pierwszy.

Ukrył się za tylnymi ścianami straganów. Kamienny murek dawał wrażenie cichości i spokoju, czegokolwiek znajomego. Matka mówiła, że to próba, że jego charakter musi być silny. Musiał być twardy dla niej i dla ojca, stłumił więc w swoich ustach jakikolwiek strach. Otaczające go śmieci i pakunki zdawały się być bliższe jego upodobaniom niż ludzie, którym miał nie ufać. Przemieszczał się po nich jak małe kocie, może nie bezgłośnie, ale całkiem sprawnie zważywszy na swoje dziesięcioletnie rozmiary osoby odżywiającej się całe życie darami lasu.

Pierwszy.

Raz.

Nie płakała. Siedziała skulona, jakby coś ją bolało. Powinien ją ominąć, ale oznaczałoby to wyjście znów do ludzi, z którymi kontaktu chciał mieć jak najmniej. Była obca więc z oczywistych względów była podejrzana. Przekrzywił głowę, tak jak matka przekrzywiała głowę, gdy była zaintrygowana jakimś problemem. Ktoś z zewnątrz powiedziałby, że robiła to "ptasio", ale on poza nią i ojcem nie znał innych zachowań, szedł więc za wzorcem wyrytym w czaszce.

Konflikty wewnętrzne to coś, co dopiero miało się zacząć, wraz z wiekiem z dojrzewaniem, dziś jednak był raz. Pierwszy raz. Powinien przejść dalej, najlepiej po niej. Wspiąć się na murek i udawać, że nic nie widział. Nawet na moment zadarł głowę by ocenić swoje szanse, a był we wspinaniu się wcale niezgorszy, tak mu mówił ojciec. A może jednak... powinien dać jej coś żeby przestało boleć. Dostał od ojca na drogę niewielkie zawiniątko, które pozostało jeszcze z prezentu pani ciotki. Cukierek. Matka mówiła, że cukierki psują charakter, ale ojciec dawał mu je potajemnie za każdym razem gdy dzień był zbyt ciężki. Gdy miał swoje wielkie smutki, jak matka była niezadowolona. Dostał też teraz jeden na drogę, ale bał się, że ona zobaczy. Wsadził rękę do kieszeni i przez moment pomiędrolił foliowe opakowanie. Zacisnął usta w procesie decyzyjnym spalającym niemal cały jego dziesięcioletni umysł.

– Masz. Wtedy jest lepiej. – powiedział nagle z impetem wyciągając ku niej rękę z cukierkiem. Trochę był zasłonięty śmieciami zza których ją obserwował przez ten krótki moment, troche jego długie jasne jak proso włosy wystawały zza skrzyń i worków. Na otwartej dziecięcej dłoni leżał wymięty cukierek. Zwykła landrynka w biało czerwonym opakowaniu.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Samuel McGonagall (1422), Helloise (1650)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa