11.08.2025, 20:43 ✶
A więc urok osobisty, nie wiedza nie doświadczenie, nieobycie w docelowym miejscu czy choćby pieprzona hipnoza. Mógł sobie z tym poradzić, nie był to przecież argument pozbawiony sensu. Tylko ten Londyn, ten przeklęty Londyn… Były takie chwile, że marzył o jego pożarze bardziej niż o własnym samospaleniu. On albo ja — zdawało się krzyczeć poranione wnętrze, a przecież Gabriel znał odpowiedź. I ona teraz chciała go tam zabrać mimo wszystko, mimo wszystkich jego nieprzespanych nocy, mimo niemego krzyku, mimo płatków popiołu, którymi chciał się stać.
Spojrzała na niego, utrzymała jego stwierdzenie pełne goryczy wobec faktów, które splotły ich ścieżki ponownie. Jego brwi ściągnięte były jeszcze przez chwilę, po czym stopniowo, w czasie ulepionym z kauczukowej gumy, rozluźnił swoje oblicze, przyjmują prawdę, która mu ofiarowała. Jego powieki opadły, powoli, w nieregularnym pulsie, a usta rozchyliły się, jakby miał coś powiedzieć, lecz Lucy nawet przy mizernej znajomości swojego rozmówcy wiedziała, że pod tą twarzą kłębią się myśli i oto już jest ich wynik. Oto zapadła decyzja.
Gabriel jednak uparcie milczał, odchyliwszy swoją głowę w tył, nie zamierzał udawać, że jej słowa go nie zabolały, choć w tym ciężkim żałobnym granacie znajdowało się jeszcze coś, co bez wyjaśnienia umykało rozpoznaniu.
Szelest, który wybrzmiał w zdewastowanym salonie zdawał się być głośniejszy niż trzask pioruna. Zsunął nogi na ziemię, po czym już nie patrząc w jej stronę, dźwignął się niechętnie. Przeszedł kilka kroków, tym razem bezgłośnie podchodząc do niej. Wstał, by przysiąść tuż obok siedzącej postaci, na ziemi, plecami niemalże opierając się o ukryte pod materią sukni łydki i sięgnął po jedną z białych wampirzych dłoni.
Oniryczna duchota mieszała się z pozostałym popiołem spalonych kwiatów, gdy ujął jej smukłą dłoń z troskliwością, której zapewne żadne się za bardzo nie spodziewało. Tęsknił za swoimi kwiatami, lecz tęsknota ta już przebrzmiała wobec róży zakwitłej wśród popiołów. Kiedy się poznawali, była pąkiem, ale minęło 200 lat, by mogła w pełnej krasie rozchylić swoje płatki, ale też by korzeniami sięgnęła źródeł wampirzego znoju i rozczarowania. Przemijalności świata wobec niezmienności samego siebie. Jakże byłby rozbawiony, gdyby dowiedział się jakie nazwisko zdecydowała się przyjąć, teraz gdy siedział u jej stóp, czując się, jakby nie dotykał skóry, a miękką łodyżkę toczoną chorobę.
On mógł chcieć umrzeć. Lecz było w jej stwierdzeniu coś, co nim wstrząsnęło i nie była to pusta złość starszego, który poświęcił wygodne życie akolity przedwiecznego boga na to, by dwieście lat później jego ofiara życzyła sobie śmierci. Nie była to gorycz istoty, która nim dokonała czegokolwiek już została osądzona za mord na niej, za zgniecenie tej, którą tamtej nocy uratował wbrew rozkazom i własnemu krwawemu uzależnieniu w ostatnim akcie heroizmu nim zapadł mrok.
Przyłożył gałązki jej palców do własnych warg.
– Kto Cię skrzywdził? – zapytał rzeczowo, w swoim pytaniu zawierając groźbę wymierzoną w stronę złoczyńcy. Mogła być niezłomna, mogła być miła kiedy chciała. Mogła gardzić jego troską, ale była Różą, a on był ogrodnikiem. Ogrodnikiem, który wiedział, jak radzić sobie z robactwem.
Spojrzała na niego, utrzymała jego stwierdzenie pełne goryczy wobec faktów, które splotły ich ścieżki ponownie. Jego brwi ściągnięte były jeszcze przez chwilę, po czym stopniowo, w czasie ulepionym z kauczukowej gumy, rozluźnił swoje oblicze, przyjmują prawdę, która mu ofiarowała. Jego powieki opadły, powoli, w nieregularnym pulsie, a usta rozchyliły się, jakby miał coś powiedzieć, lecz Lucy nawet przy mizernej znajomości swojego rozmówcy wiedziała, że pod tą twarzą kłębią się myśli i oto już jest ich wynik. Oto zapadła decyzja.
Gabriel jednak uparcie milczał, odchyliwszy swoją głowę w tył, nie zamierzał udawać, że jej słowa go nie zabolały, choć w tym ciężkim żałobnym granacie znajdowało się jeszcze coś, co bez wyjaśnienia umykało rozpoznaniu.
Szelest, który wybrzmiał w zdewastowanym salonie zdawał się być głośniejszy niż trzask pioruna. Zsunął nogi na ziemię, po czym już nie patrząc w jej stronę, dźwignął się niechętnie. Przeszedł kilka kroków, tym razem bezgłośnie podchodząc do niej. Wstał, by przysiąść tuż obok siedzącej postaci, na ziemi, plecami niemalże opierając się o ukryte pod materią sukni łydki i sięgnął po jedną z białych wampirzych dłoni.
Oniryczna duchota mieszała się z pozostałym popiołem spalonych kwiatów, gdy ujął jej smukłą dłoń z troskliwością, której zapewne żadne się za bardzo nie spodziewało. Tęsknił za swoimi kwiatami, lecz tęsknota ta już przebrzmiała wobec róży zakwitłej wśród popiołów. Kiedy się poznawali, była pąkiem, ale minęło 200 lat, by mogła w pełnej krasie rozchylić swoje płatki, ale też by korzeniami sięgnęła źródeł wampirzego znoju i rozczarowania. Przemijalności świata wobec niezmienności samego siebie. Jakże byłby rozbawiony, gdyby dowiedział się jakie nazwisko zdecydowała się przyjąć, teraz gdy siedział u jej stóp, czując się, jakby nie dotykał skóry, a miękką łodyżkę toczoną chorobę.
On mógł chcieć umrzeć. Lecz było w jej stwierdzeniu coś, co nim wstrząsnęło i nie była to pusta złość starszego, który poświęcił wygodne życie akolity przedwiecznego boga na to, by dwieście lat później jego ofiara życzyła sobie śmierci. Nie była to gorycz istoty, która nim dokonała czegokolwiek już została osądzona za mord na niej, za zgniecenie tej, którą tamtej nocy uratował wbrew rozkazom i własnemu krwawemu uzależnieniu w ostatnim akcie heroizmu nim zapadł mrok.
Przyłożył gałązki jej palców do własnych warg.
– Kto Cię skrzywdził? – zapytał rzeczowo, w swoim pytaniu zawierając groźbę wymierzoną w stronę złoczyńcy. Mogła być niezłomna, mogła być miła kiedy chciała. Mogła gardzić jego troską, ale była Różą, a on był ogrodnikiem. Ogrodnikiem, który wiedział, jak radzić sobie z robactwem.