• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[16.09.1972] Every new September | Ambroise & Geraldine

[16.09.1972] Every new September | Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
05.09.2025, 14:06  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:54 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

popołudnie 16.09.1972, rezydencja Yaxleyów, Snowdonia

Nazwanie tej sytuacji dosłownym déjà vu bez wątpienia byłoby czymś na kształt przesady czy co najmniej mocnej nadinterpretacji, jednak nie dało się ukryć, że Ambroise czuł już kiedyś bardzo podobne emocje, znajdując się w tym samym miejscu w rezydencji Yaxleyów oraz w bardzo podobnych okolicznościach. Tak jak wtedy, przed laty, nie został dosłownie wyproszony. O nie, to byłoby całkowicie niekulturalne i niezgodne z czyimkolwiek podejściem.
Bez wątpienia jednak wiedział, kiedy powinien uprzejmie opuścić jadalnię, udając się do biblioteki i pozostawiając Rinę sam na sam z rodzicami. Trudno byłoby nawet powiedzieć, że nie spodziewał się podobnego scenariusza, choć bez wątpienia nie pozostawiłby dziewczyny, gdyby nie uznał tego za najlepszą możliwość. Powinna mieć szansę na chwilę dialogu bez jego obecności, więc dokładnie to zrobił. Wyszedł. Niekoniecznie wyproszony, lecz bez wątpienia odprowadzony dosyć aprobującymi spojrzeniami.
Czuł zatem tę znaną sobie, bardzo specyficzną mieszankę zaciekawienia i rozbawienia, gdy oparł się o szeroki biblioteczny parapet, ten sam, co swego czasu, uchylając sobie okno, aby móc zapalić papierosa. Tym razem jednak nie usiadł, tylko wychylił się na zewnątrz, wypuszczając dym z ust i obserwując okolicę. Dzień był całkiem przyjemny, raczej nie zapowiadało się ani na deszcz, ani na coraz rzadsze burze. Niebo być może nie było krystalicznie niebieskie, nie było też jednak znacząco zachmurzone. Z zewnątrz do środka wpadały chłodne, ale nie zimne podmuchy wiatru a on...
...czekał. Całkiem spokojnie czekał na zakończenie tej części rozmowy, która nie była i nie powinna być jego sprawą. Wiedział zresztą, że cokolwiek miało paść pomiędzy tamtymi czterema ścianami prędzej niż później miało trafić również do jego uszu. Wszystkie rewelacje, z jakimi tu przybyli, zostały przyjęte bez zbytniego głębokiego szoku czy nadmiernie ekspresywnych reakcji, więc nie czuł się zestresowany. Wręcz przeciwnie, poczuł niespodziewaną ulgę, gdy wszystkie konieczne słowa i deklaracje padły w jadalni. Teraz mógł odstać swoje, nawet nie spoglądając przy tym na zegarek, bo i po co? Z pewnością to nie miało trwać długo.
Było już całkiem grubo po porze obiadowej, dzień zaczął zbliżać się ku końcowi, ale wciąż jeszcze mogli znaleźć pretekst, aby nie zostać w Snowdonii, nawet jeśli te szanse stopniowo topniały. Zaraz miało zrobić się ciemno, poza tym po przedstawionych wieściach raczej nie miano ich stąd tak łatwo wypuścić. Wewnętrznie nawet się z tym pogodził, czekając jednak na to, co powie jego narzeczona, gdy wreszcie do niego dołączy. Chwilowo był tu sam, jeśli nie liczyć dwóch ptaków na gałęzi pobliskiego drzewa, na które mimowolnie się zapatrzył, poruszając się dopiero wtedy, gdy usłyszał trzaśnięcie drzwi w korytarzu. Przeniósł wzrok na wejście do biblioteki, gasząc fajkę o zewnętrzny parapet.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
05.09.2025, 19:57  ✶  

To nie był ich pierwszy raz, chociaż może poniekąd. Zaliczyli już kiedyś podobną rozmowę, chociaż nigdy nie przeszli do tego najbardziej oficjalnego etapu ich relacji. Jej rodzice spodziewali się tego, że kiedyś się to wydarzy, nie da się jednak udawać, że do końca sądzili, że zdarzy się to w tym momencie, bo przecież do dzisiaj tak naprawdę nie wiedzieli, że zdążyli do siebie wrócić. Cóż, wszystko działo się dość szybko, jednak czy było w tym coś złego, no nie do końca. Miała zupełnie inne wrażenie. To nie tak, że podejmowali pochopne decyzje, znali się od lat, popełnili błąd który kosztował ich półtora roku czasu, który mogli spędzić razem, ale to by było na tyle, poszli w końcu po rozum do głowy.

Geraldine miała chwilę na to, aby porozmawiać z rodzicami na osobności. Wymienili spostrzeżenia, wytłumaczyła im, że szkoda czasu na to, by zwlekać z taką decyzją, wyciągnęła argument swojego wieku, który w sumie wcale nie był potrzebny. Rodzice wiedzieli, że to nie była chwilowa zachcianka, mieli świadomość tego, jak wyglądała ich relacja wcześniej, zdawali sobie sprawę z tego, że już wtedy Geraldine była w nim szaleńczo zakochana. Zresztą na pewno czuli, że jeśli nie Ambroise, to skończy jako stara panna. Uzyskali więc ich aprobatę, mieli pomóc im z organizacją tego ślubu - wszystko układało się tak jak chcieli.

Gdy skończyła z nimi rozmawiać ruszyła w głąb domu. Wiedziała, gdzie znajdzie Ambroise'a, to nie było dla niej zagadką. Szła przed siebie całkiem szybkim krokiem, nie miała w zwyczaju przemieszczać się powoli. Dotarła wreszcie do biblioteki, nie był to ich pierwszy raz w tym miejscu podczas całkiem podobnej wizyty.

Humor jej dopisywał, uśmiech nie schodził jej z twarzy, tak właściwie jedyny problem, jaki jeszcze mieli, to to czy uda im się zaraz stąd zmyć, wiedziała, że mają kilkanaście, może nieco więcej minut, bo inaczej będą musieli zostać w Snowdonii, a nie do końca jej się to w tej chwili uśmiechało.

Dostrzegła swojego narzeczonego na tym parapecie, posłała mu uśmiech i podeszła do niego całkiem żwawym tempem. - Chyba mamy temat z głowy. - Przynajmniej tak się jej wydawało, wspomniała o dacie, o gościach, o tym, że Ursula zaangażuje się w pomoc, chyba nic jej nie umknęło.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
05.09.2025, 22:32  ✶  
Miał z tym miejscem naprawdę wiele wspomnień, choć dopiero pojawienie się bezpośrednio w rezydencji sprawiło, że część ciężaru mimowolnie spadła mu z barków i ewidentnie nie miała wrócić, póki się tu znajdowali. Wbrew podszeptom wewnętrznego głosu, niemalże instynktownie, bardzo automatycznie oddzielał ostatnie chwile spędzone w okolicznych lasach z tym wszystkim, co przez lata wypełniało jego serce wyjątkową lekkością.
Lubił tę część Snowdonii. Biblioteka w domu Yaxleyów należała zaś do jego ulubionych pomieszczeń w tym miejscu, nawet jeśli niekoniecznie zamierzał wyjaśniać na głos, dlaczego tak było. Pewne rzeczy należało pozostawić niewypowiedziane, wyłącznie sięgając do nich pamięcią i uśmiechając się pod nosem. Dokładnie tak jak to teraz robił, wypalając papierosa i czekając na dziewczynę.
Tę, na której widok i słowa rozbłysły mu oczy.
- Przyznaj się, musiałaś użyć jakiegoś fortelu, żeby przekonać ich do całej sprawy - rzucił z szerokim uśmiechem, błyskając w nim zębami.
Oczywiście, ani przez chwilę nie wierzył we własne słowa, a jednak mimo to kontynuował dokładnie tym samym lekkim tonem, przez cały czas wpatrując się prosto w oczy narzeczonej.
Były...
...ładne, naprawdę ładne. Zawsze to dostrzegał, praktycznie od samego początku. Czy to tego, który mogli uznać za ten właściwy, czy to od faktycznego momentu nawiązania przez nich pierwszej interakcji. Ich charakterystyczny błękitny odcień nieodmiennie przyciągał jego wzrok. Pamiętał ten odcień nawet wtedy, gdy ich spojrzenia krzyżowały się wyłącznie na ułamki sekund, rzucając w siebie piorunami.
A jednak to momenty takie jak ten najtrwalej zapisywały się w jego pamięci. Chwile, gdy oczy Geraldine po prostu błyszczały. Szczęściem, nie łzami czy gniewem. Brakowało mu tego wewnętrznego spokoju, jaki odczuwał na samą myśl o najbliższej przyszłości. Nawet jeśli ich sytuacja należała do nieco skomplikowanych, nie byli w końcu w stanie przewidzieć wszystkiego, wciąż mógł pozwalać sobie na te żarty.
- Wykorzystałaś wszystkie podkłady uroku osobistego, nawet te szczególnie głęboko ukryte, przeznaczając je na to, aby przekonać matkę do swojej impulsywnej decyzji - roztaczana przez siebie wizja dosyć mocno go bawiła, zważywszy na stosunki, jakie najwyraźniej nadal łączyły go z żoną głowy rodu Yaxley.
Jennifer zawsze go lubiła. Podczas ich faktycznej rozmowy o bliższej i dalszej przyszłości, dosłownie machnęła ręką na to, że nie pojawiał się u boku jej córki przez ostatnie kilkanaście miesięcy. Musiał przyznać, że mimo wszystko dosyć mocno go to zaskoczyło, jednak nie miał żadnych powodów do narzekania, nawet najmniejszych. Sposób, w jaki przyjęto go w rezydencji był tak samo osobliwy, jak i całkowicie nienachalny, wyjątkowo ciepły i serdeczny.
Nie mieli jakichkolwiek problemów z przedstawieniem rodzicom Geraldine ich decyzji. Jedynym ale, jakie poniekąd napotkali była data ślubu, która nie pozwalała na zbyt wiele, nie zostawiając miejsca na niektóre możliwości, jednakże Ambroise sądził, że i pod tym względem zostali raczej przejrzeni. W końcu zarówno jego, jak i jej krewniacy doskonale znali ich podejście do znajdowania się w centrum uwagi. Jeśli mogli uniknąć robienia szopki ze swoich prywatnych chwil, niechybnie mieli skorzystać z okazji. Nie było to nic dziwnego.
Dokładnie tak jak w tym, że gdy wreszcie w tej chwili zostali na moment sami, nie wahał się ani sekundy, aby wyciągnąć ręce w kierunku narzeczonej, wciągając ją w uścisk i zbliżając wargi do jej warg. Chwilowo jednak wyłącznie lekko ścisnął pośladki Riny, samemu mocniej opierając się o parapet i przyciskając czoło do jej czoła.
- Zadowolona? - Spytał, tym razem ciszej i bardziej powoli, wpatrując się w nią z bliska, może z lekkim zezem, ale cóż.
Mieli temat z głowy, mogli znowu zachowywać się swobodniej.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
07.09.2025, 20:33  ✶  

Yaxley nie miała urazu związanego z tym miejscem. Snowdonia od zawsze była jej domem i to, że tutaj doszło do bliskiego spotkania z doppelgangerem niczego nie zmieniało, mogło się to wydarzyć wszędzie. To miejsce zawsze miało być dla niej wyjątkowe, zresztą nie bez powodu chciała, aby ceremonia odbyła się właśnie tutaj.

- Coś Ty, wiesz, że jestem wyjątkowo bezpośrednia i raczej nie wybieram podstępu. - Znalazła się tuż przed Ambroisem, przy tym nieszczęsnym parapecie, o którym aktualnie potrafiła myśleć tylko w jeden sposób. Kiedyś nieszczególnie przepadała za biblioteką, to nie było jej ulubione miejsce w tej rezydencji, aktualnie miała jednak do niej mały sentyment.

- Mam wrażenie, że gdyby mogła, to jeszcze by dopłaciła, żeby mieć to z głowy. - Uśmiechnęła się znowu, bo nie ma się co oszukiwać - Jen od dawna powtarzała jej, że już czas, także Yaxley bez najmniejszego oporu wyciągnęła tę kartę - tak był to czas najwyższy, była zdziwiona, że tak im się spieszy, ale nie drążyła tematu widząc, że Geraldine nie przyjmuje innej możliwości pod uwagę. Jak wiadomo Yaxley potrafiła stawiać na swoim, to, że tym razem również się udało nie powinno nikogo dziwić, nie brała pod uwagę, że mogłoby być inaczej.

Nie powinno to nikogo dziwić, zamieszanie w Wielkiej Brytanii, które wybuchło po pożarach sprzyjało raczej niezbyt wielkiej ceremonii, a ani ona, ani Roise nie lubili być na świeczniku, każdy kto ich znał na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że to posunięcie nie należało do przypadków, zresztą pewnie kiedyś dojdą do tego, że pojawił się kolejny powód, o którym póki co nikomu praktycznie nie wspominali, tak było lepiej. Niedługo pewnie będą musieli przekazać swoim rodzinom również te wieści, jednak lepiej było podejść do tego na spokojnie, nigdy przecież nie wiadomo, co może się przydarzyć.

Mogli wreszcie nieco zejść z tonu, załatwili wszystko, co mieli do ogarnięcia, była naprawdę zadowolona, że obeszło się bez żadnych niepożądanych rewelacji. Problem z głowy - kolejny, póki co wszystko jakoś się układało, oby los nadal im sprzyjał.

Greengrass przyciągnął ją do siebie, ich twarze znalazły się bardzo blisko siebie, oczy faktycznie ostatnio błyszczały jej w wyjątkowy sposób - najwyraźniej była po prostu bardzo spokojna i szczęśliwa, co nie zdarzało się wcale zbyt często, przynajmniej ostatnio. - Tak, jestem bardzo zadowolona. - Nie bała się nawet powiedzieć tego w głos, chociaż może powinna, zawsze wtedy coś zaczynało się pierdolić, ale może nie tym razem? Czuła dziwny, wewnętrzny spokój, nie wydawało jej się, aby coś było w stanie go zaburzyć.

- A Ty? - Tak właściwie to Ambroise nie mówił zbyt wiele o tym, co było przed nimi, oczywiście zakładała, że gdyby pojawiły się jakieś obiekcje, to na pewno by o tym wspomniał, póki co jednak raczej nie miał żadnych, wolała jednak zadać to pytanie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
08.09.2025, 13:40  ✶  
Organizacja ceremonii w tym miejscu z pewnością nie należała do pomysłów, które mógłby odrzucić, choćby nawet niekoniecznie pałał entuzjazmem do okolicznych lasów, jeszcze kilka dni wcześniej nie mając nawet najmniejszego zamiaru wracać tam przynajmniej przez kilka następnych miesięcy, jeśli nie lat. W dalszym ciągu zdarzało mu się bardzo źle sypiać, szczególnie podczas ostatnich nocnych dyżurów, gdy co prawda mógł przymknąć oko na godzinę albo dwie, ale nie zrobił tego ze względu na dręczące go koszmary. W domu było zdecydowanie łatwiej, przy Geraldine zawsze czuł się znacznie bardziej spokojny, jednak nie mógł ukryć przed sobą faktu, że wszystkie obrazy przywoływane nocami przez pamięć dosyć mocno go męczyły.
Nie mieli jeszcze okazji poruszyć tego tematu, zresztą w dalszym ciągu niekoniecznie palił się do rozmawiania o własnych słabościach, a okoliczności zewnętrzne raczej nie sprzyjały tym rozmowom. Mieli znacznie więcej innych, bardziej naglących spraw na głowie od tego, z czym sam powinien nauczyć się sobie radzić. Z czym tylko samemu mógł zawalczyć, co poniekąd robił nawet właśnie w tej chwili, w tym momencie i co niechybnie miał robić przez najbliższe dni prowadzące do ślubu w plenerze. Tu. W Snowdonii. W miejscu, w którym nie zamierzał być, a jednak nie tylko przebywał już przez wiele godzin, lecz także z którym łączyła go i miała go łączyć głębsza historia niż zaledwie pół koszmarnego dnia.
Przebywając samemu w bibliotece i wpatrując się w góry w oddali na horyzoncie, nie czuł już tego napięcia, które towarzyszyło mu na początku poranka. Wręcz przeciwnie. Rozluźnił ramiona i barki, przestał nazbyt mocno prostować plecy. Czuł się lekko, może odrobinę ulegając tej specyficznej jesiennej nostalgii, ale wyłącznie w pozytywnym sensie, inaczej niż przed paroma tygodniami. Szczególnie w tym konkretnym miejscu, które nieodmiennie kojarzyło mu się z bardzo konkretnymi upojnymi chwilami, nie do końca pasującymi do funkcji, jaką pełniło pomieszczenie. Ale tym lepiej, czyż nie? Lubił ten rodzaj oryginalności.
I niechybnie nie miałby zupełnie nic przeciwko niewielkiemu ulegnięciu tej chwili nostalgii, gdy już przestał być sam, zbliżając się do jego dziewczyny...
...narzeczonej. Jego narzeczonej. Gdyby tylko mieli taką możliwość, nie musząc wybierać pomiędzy powrotem do Exmoor (lepsza opcja) a pozostaniem w Snowdonii (niezgorsza możliwość, ale pierwsza zdecydowanie bardziej im pasowała, przynajmniej w tej chwili). Geraldine wróciła z rozmowy, więc mogli niedługo powoli kierować się w stronę drzwi, dając jej rodzinie czas na przetworzenie nowości.
I to jeszcze nie wszystkich. Musieli dawkować przepływ informacji, czyż nie? W tej chwili ślub był najnaturalniejszą z wiadomości. I zdecydowanie został bardzo ochoczo przyjęty.
- Mówisz, że powinienem przenegocjować temat posagu? - Odparł bez mrugnięcia okiem, nawet jeśli ton jego głosu otwarcie wskazywał na to, że nijak nie interesowały go kwestie dopłaty za możliwość spędzenia reszty życia z kobietą, w której był po prostu kurewsko zakochany.
Ot co. Nie potrzebował nic więcej. Nie zwracał na to jakiejkolwiek uwagi. Od samego początku, przez te wszystkie minione lata i doświadczenia, w żadnym momencie nie chodziło mu o żadne korzyści materialne mogące płynąć z ich unii. To nie było w jego stylu i, całe szczęście, nie było także w guście jego rodziny. Nie podchodzono do tego jak do transakcji, co było niestety niechlubną normą w ich kręgach. Mieli tyle szczęścia, że mogli zaliczyć to do nieistotnych detali.
Mimo to nie mógł darować sobie tej okazji. Skoro już Geraldine postanowiła wspomnieć mu o podejściu matki, które jak na jego ucho brzmiało naprawdę prawdopodobnie, bo już przed laty Jennifer rzeczywiście wzięła sobie za nieoficjalny cel ohajtanie córki (stąd tamta kreacja, czyż nie? stąd komentarze o pannie w Londynie) nie mógł, po prostu nie mógł nie podjąć tematu.
- Dwa tysiące akrów ziemi z domem brzmi dobrze. Konie może sobie darować - nieczęsto mówił o swojej antypatii do zwierząt kopytnych, ale w tym wypadku raczej winien umieścić to w klauzuli. - Posadzę tam czereśnie albo śliwki. Może wykopię staw z rybami. Mam doświadczenie w tworzeniu bajor - dodał, tym razem nieco autoironicznie, bo o ile jego zbiornik wodny rzeczywiście był czymś, czym mógł się wtedy pochwalić, cały tamten wieczór był już zdecydowanie mniej udany.
Ale oto byli tu i teraz, czyż nie? Mimo wszystko. Nawet mierząc się z wszelkimi możliwymi przeciwnościami losu, wciąż stali w bibliotece w Snowdonii, tuż obok siebie, choć wciąż jeszcze nie tak blisko jak mogli to robić. Niechybnie musiał zadbać o to, by to także uległo zmianie. Gest, jaki mu przyszedł był wyjątkowo niewymuszony, cholernie naturalny.
Oparł się tyłem o parapet, czując chłód drewna pod plecami. Ramiona miał opuszczone nisko, dłonie spoczywały na talii narzeczonej, ale nie zatrzymały się tam długo. Przesunęły się wolno, bez zawahania, niżej, coraz niżej, aż w końcu wylądowały otwarcie na jej pośladkach. A potem padło pytanie.
Oczywiście, że spodziewał się tej odpowiedzi. Nie mogłoby być inaczej. On także odczuwał dokładnie to samo zadowolenie. On również nie czuł, aby robili cokolwiek wbrew sobie, nawet jeśli bez wątpienia już teraz było trochę inaczej niż kiedykolwiek. Nie do końca tak jak mogli to sobie zaplanować bądź też wyobrazić. Ale to wcale nie znaczyło gorzej, prawda?
W istocie, może niezbyt wiele o tym mówił. Być może z jego ust nie padało zbyt wiele pięknych słów i jeszcze piękniejszych zapewnień, ale przecież nigdy nie był takim człowiekiem, czyż nie? Zdecydowanie wolał pokazywać swoje podejście poprzez czyny. Robić, nie mówić. Angażować się fizycznie, nie poprzez czcze gadanie, choć jednocześnie...
...starał się. Naprawdę starał się zmienić coś w tej części własnej natury. Prowadzić więcej błogich rozmów. To był jednak niewątpliwie wyjątkowo długi i skomplikowany proces. Trudno było mu bowiem mówić o uczuciach, miewał problemy z tym, aby w ogóle móc je jasno określić. W tym momencie był szczęśliwy. Po prostu szczęśliwy. Nawet jeśli przekornie wzruszył ramionami, odchrząkując i nie odpowiadając nic na pytanie.
W istocie jednak przeciągał tę sekundę, by jeszcze chwilę napawać się kolorem jej oczu. Biblioteka, rozległa i cicha, należała wyłącznie do nich. Uniósł nieco brew i pochylił się bliżej, tak że ciepło jego oddechu dotknęło skóry przy uchu dziewczyny. Palce zacisnęły się mocniej na jej biodrach. Kiedy nie zaprotestowała, przeciągnął spojrzeniem po jej ustach, tylko na sekundę, by znów wrócić do oczu, w których mógłby utonąć, gdyby tylko sobie na to pozwolił. Pokusa była obezwładniająca, cholernie silna, tak silna, że każdy ruch dłoni i każde słowo wypowiedziane na granicy szeptu prowadziło go głębiej w to, z czego nie chciał się wycofywać.
W tym tkwił problem. Niby mieli wracać niedługo na wieś, niby czas ich naglił, a on obiecał sobie, że wizyta nie przeciągnie się ani o chwilę. Ale im dłużej patrzył w błękitne oczy dziewczyny, im bardziej czuł ciepło jej ciała pod dłońmi, tym bardziej każda myśl o powrocie rozpadała się w proch i pył.
Mogli zostać na noc, prawda? To wszystko zależało od ich wspólnych decyzji. Jak zawsze. Odzyskiwali kontrolę nad własnym życiem, nawet jeśli w inny sposób niż kiedykolwiek wcześniej.
- Jestem - zaczął wreszcie, zniżając głos - zadowolony brzmi, jakbym nie chciał już nic więcej - a przecież wiedzieli, że tak nie jest.
Chciał wszystkiego. Dla niej, dla siebie, dla nich.
- Kurewsko szczęśliwy - stwierdził więc, unosząc kącik ust.
Tak lepiej. Bez wątpienia.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
08.09.2025, 19:12  ✶  

Dobrze było mieć to za sobą, wszystko - wyjątkowo łatwo zaczynało się spinać, nie, żeby Yaxley kiedykolwiek marzyła o wyszukanej, ślubnej ceremonii, ale wiedząc, że i tak ich to nie ominie wolała to zrobić na ich własnych zasadach, póki co to chyba działało, więc nie było wcale tak źle. Najważniejsze, że niedługo będą mieli to za sobą, załatwią te formalności i będą mogli rozpocząć nową drogę życia. Tyle. Faktycznie musieli zająć się innymi sprawami, które niosło to za sobą, ale nie musieli się nigdzie spieszyć, kiedy oficjalnie staną się małżeństwem na spokojnie będą mogli ułożyć swoją codzienność. Póki co bowiem zostali rzuceni w wir przygotowań i nie bardzo mieli czas na nic innego.

- Wydaje mi się, że to nie byłby problem. - Jeśli tego właśnie chciał, to pewnie jej ojciec był skłonny spełnić te życzenia. Jej rodzina była okropnie majętna, nigdy jakoś specjalnie się z tym nie kryła, ale też nie chwaliła. Ci, którzy byli z nią blisko wiedzieli, że mogła spełnić każdą swoją zachciankę, nie wydawało jej się jednak, aby to był powód dla którego Ambroise wybrał właśnie ją. Na pewno w ich świecie znaleźliby się tacy, którzy chętnie widzieliby ją u swojego boku z powodu majątku jej oraz jej rodziny, jednak to nie był on. Na szczęście nigdy nie musieli mierzyć się chociażby z pomysłem aranżowanego małżeństwa, ich rodzice bardzo dobrze zdawali sobie sprawę z tego, że nie byli osobami, którymi w jakikolwiek sposób można było manipulować. Nie kryli się ze swoim zdaniem, swoimi opiniami, nie dało się ich zmusić do czegokolwiek, wszystkie decyzje które podejmowali były faktycznie ich, robili tylko to, na co mieli ochotę.

- Staw jest trochę za mały, żadna kelpie nie będzie chciała tam zamieszkać. - Skoro już mieli mieć jakiś zbiornik wodny, to lepiej, aby byłoby to coś większego, bardzo chętnie zapoluje po raz kolejny na jakąś wodną bestię, niczego się nie nauczyła po tym jednym razie, kiedy omal nie umarła, nadal nie bała się wody, a ostatnio coraz częściej polowała w takich miejscach, jakoś tak się składało.

Wydawało jej się to jasne, że jest zadowolona. Geraldine tak naprawdę niewiele potrzebowała do szczęścia, musieli przebrnąć jeszcze przez te kilka dni, ale póki nie pojawiały się żadne problemy nie było się czym przejmować, jakoś sobie poradzą z całą ceremonią, mimo, że nie lubili być na świeczniku, w końcu będą mieli to za sobą w ten najbardziej oficjalny sposób, chociaż przecież wszyscy wiedzieli od lat, że to nie mogło się skończyć inaczej. Nie byli już najmłodsi, więc może to i dobrze, że zdecydowali się na ten krok, przynajmniej nie będą wzbudzać niepotrzebnych kontrowersji, będą mogli sobie żyć na swój sposób, to było dość sporo.

Znaleźli się bardzo blisko siebie, nie pierwszy raz w ten sposób, w tym miejscu. Poczuła oddech Ambroise'a na swojej szyi, zmrużyła na moment oczy, ale po chwili je otworzyła. Nie wydawało jej się, aby to był odpowiedni moment, by ulegać pokusie, naprawdę nie chciała dłużej tutaj zostać. Od samego początku ich wizyty w Snowdonii nie zakładała, że zostaną tutaj na noc, i byli całkiem blisko tego, by się wykręcić.

- To dobrze. - Wiedziała, że nie miał w zwyczaju zbyt wielkiej wylewności, ale to co powiedział było wystarczające, nie potrzebowała usłyszeć nic więcej. Najwyraźniej ogarnął ich podobny stan, w końcu wszystko zaczęło się układać, nie musieli przejmować się za bardzo tym, że coś pójdzie nie tak, bo właściwie co mogłoby się teraz takiego wydarzyć?

- Wiem, że moglibyśmy tutaj zostać, ale chyba wolę dzisiaj wrócić do Exmoor. - Wolała skonsultować z nim swoje zdanie, nie miała zamiaru decydować o tym, jaką podejmą decyzję, skoro byli w tym razem, to warto byłoby spytać go o zdanie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
08.09.2025, 20:13  ✶  
Nie mógł nic poradzić na sposób, w jaki drgnął mu kącik ust, gdy usłyszał odpowiedź dziewczyny. Oj tak, on również był tego bardziej niż pewien. Tyle tylko, że nigdy nie mieli wyjść poza obręb teorii. W praktyce naprawdę nie potrzebowali poruszać tych kwestii. Wystarczyło, że byli ze sobą szczęśliwi, nieprawdaż? Mieli znacznie więcej niż większość ludzi z ich kręgów. Nie potrzebowali skupiać się na materialnych aspektach swojej relacji.
Ale dom? Duża działka? Jezioro czy staw? To wciąż pozostawało w ich planach. No, tyle tylko, że bez dodatkowych atrakcji. Prawie parsknął na wspomnienie kelpie. Lata płynęły a Yaxleyówna naprawdę była niereformowalna. Niemal tak samo jak w dniu, gdy ponownie ją poznał, jeśli nie bardziej.
- Wydaje mi się, że mamy trochę inne definicje plusów i minusów - stwierdził powoli, przymrużając oczy tylko po to, aby nimi nie wywrócić.
Oczywiście, że marzył o tym, by mieć dostatecznie głęboki zbiornik wodny, żeby zasiedliły się w nim jakieś magiczne bestie. Najlepiej niebezpieczne. Im groźniejsze, tym bardziej miał być zadowolony z tego faktu, prawda? Prawda? Prychnął z pobłażaniem, otulając szyję dziewczyny ciepłem oddechu i powoli mocniej przyciągając ją do siebie za pośladki. Cholernie jędrne, naprawdę atrakcyjne, zwłaszcza w tym wydaniu.
Jakże miałby nie być zadowolony? Lubił powtarzać, że jest prostym człowiekiem, nieskomplikowanym, nawet jeśli w rzeczywistości nie było to aż tak bliskie prawdy jak mogłoby sobie tego życzyć jego otoczenie. Szczerze mówiąc, potrafił być wyjątkowo trudny, czy to do przejrzenia i rozczytania, czy też po prostu w kontaktach. Wszystko dosyć mocno zależało od okoliczności, od samej sytuacji.
Były jednak te drobne rzeczy, które naprawdę zawsze go satysfakcjonowały. Po prawdzie mówiąc, gdy chodziło o to, co tak naprawdę go uszczęśliwiało, nie potrzebował niczego wydumanego. Nie miał wielkich wymagań, nie potrzebował większości tego, co usiłowano mu wciskać. Tu rzeczywiście nie był skomplikowany. Materialnie? Miał wszystko, czego potrzebował. Tak naprawdę nigdy nie miał faktycznej okazji odczuć na własnej skórze, jak to jest nie móc pozwolić sobie na spełnianie swoich zachcianek.
Finansowo stał wyjątkowo dobrze. Nie był krezusko bogaty, w przeciwieństwie do części swojej rodziny, ale zdecydowanie uważał się za zamożnego.
Nie miewał gigantycznych wydatków, no, poza ostatnimi wydarzeniami, które niechybnie musiały nadszarpnąć jego budżet. Od lat bujał się także z kwestiami związanymi ze spokojnym otwarciem prywatnej praktyki i rezygnacją z pracy w Mungu, ale nie, nie był biedakiem. Nie był nawet klasą średnią. Mógł pozwolić sobie na znacznie więcej niż przeciętny czarodziej, czego był całkowicie świadomy.
W razie potrzeby mógł także skorzystać z otwartych rąk ojca, który z pewnością niczego by mu nie żałował. Kto jak kto, ale Thomas nie przejmował się wydatkami. Pikuś w tym, że dla Ambroisa oznaczałoby to tyle, co przyjęcie rekompensaty. Za brak czasu, za ciągłe nieobecności, za wiele innych rzeczy. A tego nie chciał robić. Był dorosły, nie zamierzał żyć z bycia dziedzicem, bawić się w bogatego chłopca pracującego wyłącznie na waciki. To nie było w jego stylu. Nigdy nie miało być.
Jeśli zaś chodziło o to, co tak naprawdę go uszczęśliwiało, odwoływał się właśnie do takich chwil jak ta. Do fizyczności, obecności, zaangażowania. Do bycia, do relacji. Nie potrzebował wiele więcej. Po prostu tego ciepła drugiej osoby, dotyku i spojrzeń, które sprawiały, że jego oddech stawał się szybszy, oczy ciemniejsze a wyraz twarzy bardziej drapieżny.
Nie chciał wracać do rzeczywistości. A jednak przecież byli tu w konkretnym celu. Nie na noc.
- Jesteś pewna? - Nie zamierzał oponować, tym bardziej, że pierwotnie dokładnie taka była wersja planu, jaką przyjęli, ale im później było, tym bardziej rozważał również inne opcje. - Nie zdążymy już dziś ustalić dogodnego miejsca na ceremonię i całą resztę oprawy. Nie wiem, czy dobrze byłoby to zrzucać na barki Jennifer i Ursuli - stwierdził, werbalizując na głos to, co chodziło mu po głowie od czasu, gdy wszedł do cichej biblioteki.
Z jednej strony naprawdę chciał wrócić na angielską wieś przed zapadnięciem głębokiego zmroku. Z drugiej, wydawało mu się całkiem korzystne to, aby tu zostali, nawet jeśli Geraldine najwidoczniej nie zamierzała ulec pokusie chwili, która na dobre kilkadziesiąt sekund zawładnęła jego ciałem. Teraz przełknął ślinę, pozostawiając dłonie tam, gdzie już leżały, ale spróbował skupić się na konkretach, nie na fali gorąca, jaka byłaby w stanie powrócić, gdyby tylko sobie na to pozwolił.
- Dobrze - rzucił po kilku sekundach. - Wróćmy do Exmoor, detale będziemy w stanie ustalić na odległość - w końcu to były rodzinne strony Riny, więc i bez bycia na miejscu z pewnością miała mieć swoją wizję.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
09.09.2025, 20:04  ✶  

Wzruszyła jedynie ramionami, niektóre rzeczy nigdy nie miały się zmienić. To, że kelpie raz zalazła jej za skórę dość mocno nie oznaczało, że nie miała zamiaru zapolować na następną, całkiem prosta sprawa, jak nie ta, to inna. Nie mogła walczyć przecież ze swoją łowczą naturą, bo to by nie przeszło.

Skoro mogli mieć jakiś zbiornik wodny, to mogłoby to być jezioro, po co jego mniejsza wersja. Wiedziała, że to jest całkiem ciekawą opcją, bo ta rezydencja znajdowała się nad jeziorem i za gówniaka spędzała tam wiele czasu, zawsze miała dokąd pójść, a skoro mieli zacząć faktycznie szukać swojego, własnego domu, to warto było i o tym pomyśleć. Nie tylko ze względu na to, że jezioro mogło się stać domem dla jakichś krwiożerczych bestii, to była tylko jedna z wielu zalet.

- Możliwe, wiesz jak to jest, można widzieć to samo poprzez różny pryzmat. - Każdy mógł znaleźć swoje własne wady i zalety danego miejsca, to co dla jednych było pozytywem dla innych wręcz przeciwnie. Ambroise na szczęście znał ją na tyle, żeby wiedzieć na czym lubiła się skupiać.

Tak naprawdę niewiele potrzebowała do szczęścia, nie miała zbyt wielkich wymagań, czy oczekiwań, nie potrzebowała opływać w luksusie, mimo tego, że pochodziła z kurewsko bogatej rodziny to nigdy nie traktowała tych wszystkich dóbr materialnych jako swojego priorytetu. Oczywiście, że doceniała możliwości, jakie niosło ze sobą bycie bogatym, ale nie wątpiła, że i bez tego by sobie poradziła. Była pod tym względem bardzo samodzielna, nie szastała galeonami na prawo i lewo, dzięki czemu tak naprawdę pewnie nie musiałaby już pracować do końca życia nie martwiąc się o swoje utrzymanie. Tyle, że była jedną z tych osób, które nie potrafiłyby usiedzieć w miejscu, w domu, potrzebowała zajęcia, adrenaliny którą niósł ze sobą wykonywany przez nią zawód.

- Jest kilka możliwości, to miejsce nie jest, aż takie wielkie, żeby było nad czym gdybać. - Zresztą znała je doskonale, nie musiała być tutaj, aby wybrać odpowiednią lokalizację, mogła to zrobić na dystans, a wiedziała, że jak zostaną na noc, to pewnie przeciągnie się do śniadania, a później obiadu, nie mieli czasu na to, by zostać tutaj na dłużej.

- Możemy to zrobić z Exmoor. - Dodała jeszcze, oczywiście nie mogli wszystkiego zrzucać na jej matkę i ciotkę, chociaż bardzo by tego chciała, ale wypadało, aby sami się zajęli czymkolwiek.

- Jeśli zamierzamy się stąd zmyć, to zaraz musimy się zbierać, robi się późno. - Podróż pewnie im trochę zajmie, bo jej rodzinna rezydencja znajdowała się w miejscu, w którym psy szczekały dupami. Wyjątkowo udało jej się pokonać pokusę, chociaż wcale nie było to takie proste, Roise całkiem skutecznie ją prowokował. W tym jednak wypadku zamierzała powstrzymać swoje emocje, chociaż nie było to takie łatwe. Wiedziała, że jeśli tu ugrzęzną na noc, to pewnie i jutrzejszy dzień będą mogli zapisać na straty.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
10.09.2025, 10:04  ✶  
Mimo upływu lat i mimowolnie nabywanego doświadczenia, w dalszym ciągu nie mógł powiedzieć, by całkowicie znał się na łowieckich zwyczajach. Być może był cholernie pewny siebie, jednakże nie zwykł memłać językiem i przechwalać się na tematy, w których ktoś inny mógłby lekką ręką go zdyskredytować. To bez wątpienia był jeden z nich. Nawet jeśli Ambroise nie był już aż tak wielkim ignorantem jak dekadę wcześniej, wciąż nie uważał się za kogoś, kto rozumiał każdy aspekt mentalności ludzi z tego grona zawodowego. Ba, ogółem wcale nie zmienił swojego pierwotnego zdania na ich temat. Mógł szczerze kochać pewną łowczą, ale...
...cholera, byli niereformowalni, naprawdę. Pryzmat, przez który patrzyli był zaiste wyjątkowy. Starał się go szanować, ale niekoniecznie uważał, że jest go w stanie zawsze rozumieć. Tak było i miało być. Najważniejsze, że w innych aspektach byli wyjątkowo zgodni z Geraldine.
Nie było najmniejszego problemu z tym, gdzie mieli zamieszkać. No, przynajmniej w teorii, bowiem nie mieli jeszcze okazji skupić się na faktycznych poszukiwaniach idealnego domu, a sytuacja po pożarach Londynu i okolic mogła wyglądać dosyć skomplikowanie. Ostatecznie nie mieli mieć jednak zbyt odrębnych lub całkowicie wykluczających się oczekiwań, to akurat jak najbardziej zdążyli ustalić. Potrzebowali dużych połaci terenu na stajnie i szklarnie, wygodnego domu, ewidentnie mającego pomieścić więcej osób niż wstępnie planowali. I jezioro, nie staw, jezioro. Na tyle głębokie, by mogło tam mieszkać coś, co miało zadowolić ich oboje. Z tym, że w jego wypadku miały to być ryby i rośliny wodne. A u Geraldine?
No cóż. Nie zamierzał stawiać twardych granic tam, gdzie wiedział, że narzeczona i tak je przepchnie, gdy będzie to dla niej wygodne. Po prostu pokręcił głową, wzdychając pod nosem, ale wyjątkowo nie wywracając oczami. Chciała liczyć na kelpie? Miała liczyć na kelpie. Nawet jeśli on sam wolałby liczyć na to, że żadna się tam nie znajdzie.
- Tylko ty mogłabyś nie nazwać tego miejsca wielkim - skwitował z lekkim rozbawieniem, bo choć dla niego również nie był to aż taki kawał ziemi, wciąż nie dało się ukryć, że mieszkanie w Snowdonii było czymś innym niż zamieszkiwanie w mieście albo na przedmieściach.
To był całkiem spory kawał chaty, nie mówiąc już o przynależnych terenach zielonych. Po prawdzie mówiąc, Roise nigdy nie dopytywał, gdzie kończyły się oficjalne włości Yaxleyów a gdzie zaczynała się dzika natura. Nie czuł takiej potrzeby. Dla niego było raczej dosyć jasne, że tak jak w przypadku Kniei i Greengrassów, tak i tutaj Yaxleyowie z pewnością monitorowali okoliczną głuszę. Czy była ona ich prawnie? A jeśli tak, to w jakiej części? Nie wiedział, ale uznawał, że jeśli chcieliby skorzystać z jej ukształtowania, niechybnie mogliby to zrobić. To nie tak, że sąsiedzi mieliby wnieść skargę.
Głęboko zaciągnął powietrze przez nos, kiwając głową i wypuszczając dziewczynę z objęć, choć nie przyszło mu to tak łatwo jak mogłoby się zdawać. Naprawdę potrzebował włożyć w to całą swoją wewnętrzną siłę, bo w innym wypadku niechybnie podjąłby szereg satysfakcjonujących, ale niekoniecznie sprzyjających powrotowi do Exmoor decyzji. A Rina nie chciała zostawać tu na noc. Rozumiał jej obiekcje, mieliby wtedy kolejny wyjęty z życia dzień, na co nie chcieli sobie pozwolić, ale jednocześnie...
...cholera, trudno mu było nie być zawiedzionym obrotem spraw, który wymagał od niego trzymania łap przy sobie i kiwnięcia głową.
- Dobrze. Zbierajmy się - przytaknął, przepuszczając dziewczynę przed nim, po czym rzeczywiście podejmując wszystkie kolejne kroki, aby mogli opuścić Snowdonię.
W końcu mieli ku temu wymówkę, czyż nie? Chyba pierwszy raz posłużyło za nią zbliżające się wesele.

Koniec sesji


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (1902), Ambroise Greengrass (3469)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa