• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Niemagiczny Londyn v
1 2 3 4 5 6 Dalej »
[28/29.09 środek nocy] Moralność Pani Mulciber

[28/29.09 środek nocy] Moralność Pani Mulciber
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#1
17.09.2025, 21:49  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 17.09.2025, 22:15 przez Lorien Mulciber.)  
Lorien Mulciber nie mogła tej nocy spać.
Bezsenność.
Ot rzecz, która towarzyszyła jej niemal od roku i choć jej źródeł dopatrywała w ciężkiej wiośnie i jeszcze cięższym małżeństwie z nieświętej pamięci Robertem, to dziś nie mogła obwiniać o to nieboszczka.
Była trzecia w nocy. Około, bo nikt normalny nie pieprzył się z takimi szczegółami jak minuty, kiedy rzecz się działa o trzeciej w nocy. Obudziło ją chrapanie. Z początku próbowała je zignorować. Był zmęczony. Zmęczeni ludzie czasami chrapią. Powtarzała cierpliwie przez pierwszą minutę. Potem zaczęła jej drgać powieka. Zanim się zorientowała siedziała w łóżku z poduszką w rękach bardzo poważnie rozważając czy nie zadusić pana Moody’ego tu i teraz. Każdy sąd by ją uniewinnił!
Ale spał sobie taki… taki… no taki, że chyba by jej byłoby nawet przykro. Tak tylko odrobinę. Odłożyła poduszkę na miejsce; przygładziła palcami miękki materiał poszewki od kompletu przysłanego jej jakiś czas temu przez Philomenę. Uniosła kąciki ust z trudną do powstrzymania satysfakcją. Stara wiedźma przekręciłaby się na miejscu, gdyby wiedziała gdzie wylądował jej podarek. Fantastyczna pościel dla burżujów z jakiejś fantastycznie drogiej egipskiej pościeli o satynowym splocie wypchanej prawdziwym pierzem. Aaron pokręcił nosem raz czy dwa na takie fanaberie, a potem zasnął jak dziecko.
Wszyscy faceci byli w gruncie rzeczy dokładnie tacy sami.
Chociaż ten… Przygryzła wnętrze policzka, sama siebie karcąc. No tego brakowało, żeby poważna czarownica się szczerzyła jak jakaś zakochana nastolatka.
Zgarnęła ciężkie loki na jedno ramię, pochylając się nad Aaronem jak nocna zjawa nad swoją ofiarą. Ale tylko bardzo delikatnie ucałowała rozluźniony kącik ust aurora, zwykle ściągniętych w oschłym grymasie. Tak częstym, że nawet w kiepskim świetle wpadającym przez żaluzje w oknach z ulicy, widziała drobne zmarszczki.
Zmarszczył brwi, ale się nie obudził.
No tak, wieczna czujność.

Westchnęła sama do siebie, cichutko. Trochę jej zajęło odkrycie, że trzyma oddech, nie chcąc Moody’ego rzeczywiści wybudzić z najwyraźniej pogodnego snu. Więc odetchnęła jeszcze raz. Powoli się wyprostowała. Coś jej strzyknęło w kręgosłupie. Auć. Sypała się jak jakaś egipska mumia, co to ją całkiem niedawno odkryli… Gdzie? Nie pamiętała. To chyba jedna z tych dziwnych historycznych anegdotek, które wpuściła do głowy jednym uchem, a wypuściła drugim.
Moody zachrapał. I szlag trafił cały ten pieprzony romantyzm.
No umorduję. Jak Matkę kocham umorduję.

Nie umordowała.
Ale poczuła, że zmęczenie już kompletnie uleciało. Tyle było ze spania. Leżenie i gapienie się w sufit też nie miało najmniejszego sensu. W nocy pojawiały się uciążliwe myśli. Myśli, których wcale nie chciała. Wspomnienia, które bolały. Ścinki pamięci, które nie do końca pasowały do reszty, trochę jak porozrzucane puzzle z różnych pudełek. Kiedy wydawało jej się, że ułożyła w całość Lorien Mulciber, odkrywała, że gdzieś na stole leżą kawałki należące do Prewettów. Crouchów. Wilgowrona. Człowieka. Kobiety. Sędzi.
Usłyszała drapanie do drzwi. No tak. Koty. Musiały wyczuć, że któreś się przebudziło. Skoro jednak na sen nie było szans, równie dobrze mogła do nich wstać. Wyślizgnęła się powoli z łóżka. Przynajmniej nie musiała spać już w tej okropnej za dużej koszuli w kratę. Nie żeby bardzo rozpaczała, bo jednak flanela była miękka i wyglądała w niej szalenie zjawiskowo i pachniała tym starym dziadem co z jakiegoś dziwnego powodu koiło bardziej ptasie części mózgu, ale guziki wbijały jej się wiecznie w skórę i chyba miała alergię na tak tani materiał, bo mogła przysiąc, że dostała dziwnego uczulenia. Jednak co swoja koszulka nocna to swoja. Rozważania nad wyższością jedwabiu nad flanelą przerwało czarownicy kolejne drapnięcie. I miauknięcie.
Aaron poruszył się na łóżku, ale nadal spał. Musiał być naprawdę zmęczony.

Wyślizgnęła się z łóżka i cichutko, na paluszkach wyszła z sypialni. Oba koty siedziały już na progu i zaraz spojrzały na nią obie pary wyczekujących, zniecierpliwionych kocich ślepiów. No tak. Jaśnie kocie państwo się wyspało w ciągu dnia, więc teraz oczekiwało zapewne śniadania.  W porządku. Próbując nie potknąć się o zwierzaki, przemaszerowała pogrążonym w półmroku nocy przedpokojem do kuchni. To było… dziwne. Ta przestrzeń była dziwna. Przywykła do mieszkania na większych metrażach. Nawet w kamienicy układ pomieszczeń sprzyjał nocnemu snuciu się po korytarzach; hole w Mulciber Manor zdawały się nigdy nie kończyć; nawet jaśniejsze i przyjaźniejsze przejścia w rezydencji Anthony’ego w Little Hangleton pozwalały jej na nocne, pogrążone w bezsennym marazmie wędrówki. Tutaj? Ani się obejrzała była już w salonie. A potem w kuchni.
Wpierw obowiązki. Nasypała kotom karmy do miseczek strategicznie rozstawionych w takiej odległości, żeby się nie pozabijały. Nawet jeśli dotychczas Kot i Le Chat żyli w podejrzanie zgodzie, to podejrzewała, że ten koci sojusz może nie przetrwać jakiejś szalonej niesprawiedliwości pt. “on dostał o DWA smaczki więcej”. Nie ryzykowała. Przesunęła pieszczotliwie dłonią po burym grzbiecie Kota, gdy ten przebiegł po blacie koło niej.

Dopiero teraz zapaliła lampę, zalewając pomieszczenie stłumionym, ciepłym światłem. W kloszu co prawda było miejsce na dwie żarówki, ale po jej prośbie Aaron wykręcił jedną. Czasami zbyt mocne światło ją męczyło.
A co cię nie męczy, hm? Zapytał uciążliwy głosik z tyłu głowy. Przełknęła z trudem ślinę. Herbata. Napiłaby się herbaty. Dłonie jej drżały, gdy wyciągnęła z szafki filiżankę. Nawet to dla niej zrobił. Zostawił głupią filiżankę na najniższej półce, żeby nie musiała się wysilać. Puszka z herbatą też stała na blacie. To ją frustrowało. Cholernie.
- Nie potrzebuję specjalnego traktowania.- Wymruczała w miękkie futro Le Chat, gdy ten przyszedł się przytulić do swojej Pani. Najedzony i szczęśliwy wepchnął puchaty łeb w jej szyję mrucząc pewnie jeszcze głośniej niż Aaron chrapał.- Nie potrzebuję, żeby się litował.- Pociągnęła nosem, szybko ocierając wierzchem dłoni pojedyncze łzy. Nie wiedziała czemu jest jej smutno. Była zmęczona. Tak. To na pewno to. Ucałowała koci łepek i zaparzyła sobie herbatę. Le Chat gdzieś zniknął, ale nie przejęła się tym specjalnie. Koty zawsze chodziły swoimi ścieżkami.

Na kuchennym stole leżały rozrzucone plany The Globe. Czy powinna mu powiedzieć, że Shafiqa tam porwali? Mmm. Lepiej nie. Wyjścia ewakuacyjne zaznaczone na czerwono. Notatki zrobione na bokach wyrwanych najwyraźniej Ministerstwu blueprintów. Przesunęła je ostrożnie na bok. Zamknęła też (nie zaglądając do środka) nieśmiertelny skórzany notatnik Moody’ego. Strzepała pióro, jej własne pióro z jej własnego ogona, wszędzie by poznała, z resztek atramentu do kałamarza i odłożyła na bok. Po co miało się zniszczyć, skoro ewidentnie lubił nim pisać?

Kot wskoczył jej na kolana, więc pogłaskała i jego. Chwilę zajęło zanim się umościł na dobre, ale nie miała nic przeciwko. Akurat sięgnęła po filiżankę z zaparzoną herbatą. Tą też przyniosła swoją - chyba dostała ją od Anthony’ego z jakiejś zagranicznej podróży. Zielona z delikatnym różanym posmakiem. Rozgościłaś się tu na dobre, co?
Znów ten uporczywy głosik. Zacisnęła nieco mocniej usta, przez co może niegustownie siorbnęła biorąc kolejny łyk. Odstawiła filiżankę na spodeczek. Ale miał rację. Nienawidziła, kiedy miał rację.
“Z ciebie to taka mała kukułeczka jest Lorien.” powiedział jej kiedyś w żartach wuj Duncan przytulając mocno na przywitanie. Wuj zawsze pachniał tym specyficznym jednym gatunkiem cygar.

Kukułka nie wilgowron.
Snująca się od gniazda do gniazda, bez swojego własnego. Londyn, Keswick, Yorkshire, Little Hangleton.
Może… Mogłaby sprzedać tą kamienicę od matki. Remont zbliżał się powoli do końca, zostało parę drobiazgów. Aaron próbował jej nawet wytłumaczyć. Coś z cyklinowaniem posadzki. Ale połowy nie zrozumiała. Drugiej połowy zresztą też nie. W dodatku zgubiła się w tym okropnym mugolskim sklepie budowlanym, bo skręciła w złą alejkę i zamiast na hydraulikę trafiła na dział farb.
Kiedy ją znalazł miała w rękach z pięć próbników przeróżnych odcieni przygaszonej zieleni.
“Pomyślałam, że do sypialni… Ta tapeta jest taka stara i spłowiała w kilku miejscach.” powiedziała nieśmiało, gotowa odłożyć z powrotem na miejsce.
“Ach tak, możemy pomalować.”
Możemy pomalować. Spojrzała na dwie puszki ustawione pod ścianą, bo przed Ekstazą Merlina żadne nie miało czasu nawet myśleć o zrywaniu tapety czy milionie innych prac towarzyszących czemuś tak prostemu jak malowanie ścian. Tak po prostu “możemy pomalować”. Upiła kolejny łyk herbaty. Tak się dało? Bez krzywienia się, że krzesło zostało przesunięte; bez udawania, że żyje się w muzeum; bez ściągania fachowców ze wszystkich stron świata byleby samemu się nie pobrudzić i nie napracować. Zwyczajne rzeczywiście przydałoby się odświeżyć, ale to bliżej przyszłego weekendu. 

Mogłaby tak żyć.
Przerażała ją ta myśl. Myślenie o życiu samo w sobie było zwodnicze. O przeszłości? O Bogowie. Może dlatego nie przepadała nigdy za wróżbiarstwem? Ileż można było znosić słuchanie, że ma się nieistniejącą linię życia? Albo te wyrazy współczucia, gdy kryształowa kula pokazywała tylko smętną mgłę? Nie było przyszłości dla panny Crouch. Z jakiej racji miałaby być jakaś dla pani Mulciber?
Dopiła do końca herbatę i zerknęła w fusy. No może… Może mogłaby…
Nie była pewna czy do końca pamięta jak to się robi. Okej, ale Alexander robił to cały czas, więc to nie mogło być aż tak trudne, nie?
Odstawiła filiżankę ostrożnie na spodeczek. Zakręciła trzy razy w lewo. A może to było w prawo? No to zakręciła dla pewności trzy razy w prawo. Dlaczego się tak denerwowała? Przecież to tylko głupie fusy. Chuja jej pewnie powiedzą.
Zerknęła do naczynia próbując rozszyfrować to co wyszło.

Rzut Symbol 1d258 - 75
Kaczka (nadchodzą pieniądze)


Czy to była … kaczka? Zmarszczyła nos. Kaczka. Kura. Albo jakaś inna gęś. Ale że co? Że wyprowadzi się na wieś? Zaśmiała się do siebie, na samą myśl o tym, że ONA - Lorien Mulciber miałaby zostać farmerem. Albo inną GOSPODYNIĄ.
Może mogłoby być jak w Rumunii. Pozwoliła sobie na nieśmiałą myśl. Mogłaby… hm.. Mogłaby mieć kurczaki. I kaczkę najwyraźniej. Alexander zaraz by jej powiedział, że nieee, kaczka oznacza jakieś duchowe przemiany bla bla bla duchowe przeistoczenie bla bla blah wyprawę do Zasiedmiogórogrodu czy coś tam. Co on się tam kurwa znał, jasnowidz od siedmiu boleści. Taka kacza to przecież ewidentnie wieś.
No nawet ona to wiedziała. A jak wieś to owieczki. I kózki. I może takie miniaturowe krowy jak mieli w Szkocji.
Nie znała się na krowach ani kozach ani kózkach ani nawet kaczkach. Ale przecież nie musiała się znać - od tego można było mieć ludzi.
Ciekawe czy Aaron potrafiłby mi zbudować taki ładny kurnik. Czy kaczki w ogóle żyją w kurnikach?

Spojrzała jeszcze raz do filiżanki. No kaczka jak w mordę strzelił. Pokręciła do siebie głową. Musiała być BARDZO zmęczona, że przez moment pomyślała, że to mogłoby się spełnić.
Ona i wieś. Co za żart.
- Spróbujemy się jeszcze zdrzemnąć?- Zapytała Kota, który wcale się wróżbą z filiżanki nie przejął.- No tak, ty już śpisz.
Wzięła kocisko na ręce.
Na progu kuchni, z dłonią już na włączniku światła spojrzała jeszcze raz na filiżankę na stole. Pierwsze kaczątko nazwałaby Alex. Zadecydowała. Ot tak, na cześć wszelkich jasnowidzów tego świata.
Zaśmiała się do siebie jeszcze raz. Zgasiła światło i po prostu wróciła do łóżka.

Tak.
Lorien Mulciber mogłaby tak żyć.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Lorien Mulciber (1734)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa