10.07.2024, 14:09 ✶
– No naleśnikami oczywiście, załamałbyś się, jakbyś musiał ich kiedykolwiek spróbować, serio nie polecam. – zaśmiała się gardłowo, jak skrzek jakiejś wrony czy kruka, po czym mocno, zachłannie zaciągnęła się papierosem. – W Paryżu mają najlepsze naleśniki, nie mam pojęcia jak oni to kurwa robią. Są złociste, wcale nie tłuste, miękkie, ale sprężyste i te ich sosiki... jakieś tam trzepane żółtka ucierane z cukrem na parze z ekstraktem z wanilii i chuj wie czego jeszcze... Uwielbiam. Z tego całego mitu, że Paryż ocieka seksem, to powiem Ci, że z seksu we Francji najlepsze są właśnie naleśniki.– polecała Miles Mogłabym Pisać Przewodniki Moody.
– Licencja, srencja, jeśli zna się odpowiednich ludzi, to nie jest przecież problem. Moja matka hodowała te fantastyczne ptaki i była absolutnie najnormalniejszą osobą jaką znałam. Znam haczyki na to, aby ich utrzymanie nie było takie drogie, jak mówią hodowcy. To jest skok na kasę te wszystkie wydumane karmy, odżywki... W naturze taki świergotniczek żre robaczki świętojańskie i ogarnia. – kłamała bez najmniejszego zająknięcia, odtwarzając sploty słów, które niejednokrotnie słyszała w takich sprawach o zadręczanie magicznych stworzeń. Nielegalne hodowle to nie były jej ulubione case'y, więc przełożeni bardzo chętnie próbowali ją ukarać delegowaniem do nich właśnie. Ech praca praca... niby wolne, a jednak ciężko było zapomnieć o tym, że jest się bumowcem.
– Lecisz do Paryża zapolować? Na pannę czy jakiś fajny okaz? Słyszałam, że w Notre Dame zagnieździły się dwuogonie nietoperze żywiące się ludzką krwią. To prawda?
Nabierali prędkości i wysokości, co w ogóle nie odbijało się na samopoczuciu kobiety. Wręcz przeciwnie, palcami głaskała ciemne, wypolerowane drewno miotły, jakby walczyła z coraz bardziej oczywistą pokusą...
W sumie jak to się stało, że tak bardzo kochała wysokość? Może zazdrościła animagom, konkretnie tym którzy mogli zmusić swoje ręce by pokryły się piórami, którzy bezkarnie mogli swoje ciało wzbić w powietrze i chłonąć to... chłonąć bezkresną, nieograniczoną wolność, nieskończony horyzont, prrzestrzenie ograniczone tylko energetycznym zapasem i ewentualnie pogodą, choć o tej teraz nie myślała, nie kiedy wznosili się w magicznej karocy.
Straciła zainteresowanie nieznajomym mężczyzną. Był ładny, choć jego zblazowane oczy nie wzbudzały w jej udach mrowienia, nie tak jak myśl o tym, że w każdej chwili, w każdym jednym momencie mogła podjąć decyzje tym, by otworzyć drzwi. Te nosiły normalnie zabezpieczenia (zwlaszcza w kontekście ewentualnego transportu podpitych czarodziei, na cóż zaniżać średnią umieralność?), niemniej jednak Millie pięściła gałkę będącą dla niej obecnie jedyną blokadą, ostatnią linią do przekroczenia. Zaklęcie ochronne zdjęła nim Felician pojawił się na miejscu.
Biła się z myślami jeszcze kilka chwil. Pod nimi rozciagaly sie połacie przestrzeni mugolskich, nie byloby czasu by rzucać na siebie i miałaby problemy, gdyby rak po prostu wypadła z karocy. Ale juz za moment powinna pojawić się linia brzegowa, już za chwile kanał La Manche...
–Mmmm wiesz co? Zaraz wrócę. – powiedziala nagle i jednym szarpnieciem zaburzajacym zasady aerodynamiki wewnątrz karocy, otworzyła drzwi, po czym zabierając miotłę skoczyła. Skoczyła głową w dół.
Przez moment pikowała, rozmyślając o tajemniczym nożowniku, który ledwie miesiąc temu pozbawił ją wszelkich włosów, ale pozostawił w sercu dziwną zadrę, sprawiającą, że mimo wszystko nie chciała zamachnąć się na swoje życie. W końcu obiecali sobie odejść razem, gdzieś kiedyś, w Ameryce, skacząc z klifu. To było trochę jak ten skok, tylko chłopiec nie ten, więc dziś, dziś wyjątkowo miotła. A kiedyś kto wie, może ten cały spadochron, czymkolwiek był? Trudno się oddychało, w głowie jej się kręciło, a biała bluzka łopotała dziko z myślami ulatującymi, z bólem, który pozostawał gdzieś za nią białą rozłożystą smugą. W końcu zacisnęła dłoń mocniej na miotle i dźwignęła siłą mięśni wychudzone ciało. Była leciutka, nie miała do szarpnięcia tak wiele. Udami ciasno objęła trzonek miotły, całym tułowiem przylgnęła do niej i wprasowała się w drzewiec jak za starych, dobrych szkolnych czasów. Drewno zatrzeszczało, magiczne iskry poleciały, gdy poderwała się znów w górę, zahaczając o falującą, słoną wodę witkami swojego ulubionego środka transportu. Jej głośny śmiech poderwał ptaki, a pierś wypełniała się wolą życia i przetrwania, teraz, kiedy zatańczyła znów na granicy, kiedy cale dzieliły ją od rozbicia sobie czaszki, utopienia się, czy dowolnie innej tragedii, która mogła się wydarzyć. Śmiała się otwarcie, celebrując życie, a głowa pozostała cudownie pusta. Chociaż nie... wciąż był w niej apetyt na naleśniki. Musiała teraz gonić się z magicznym powozem, żeby przed kontrolą dokumentów być znów w karocy. To brzmiało jak wyzwanie, które adekwatnie zaostrzy apetyt. Bladą, pochudłą twarz wykrzywił uśmiech napompowany adrenaliną.
– No to ruszaj maleńka – szepnęła do miotły, która w tej relacji nie miała niestety prawa sprzeciwu, po czym obie pognały za tropem ich poprzedniego środka transportu.
– Licencja, srencja, jeśli zna się odpowiednich ludzi, to nie jest przecież problem. Moja matka hodowała te fantastyczne ptaki i była absolutnie najnormalniejszą osobą jaką znałam. Znam haczyki na to, aby ich utrzymanie nie było takie drogie, jak mówią hodowcy. To jest skok na kasę te wszystkie wydumane karmy, odżywki... W naturze taki świergotniczek żre robaczki świętojańskie i ogarnia. – kłamała bez najmniejszego zająknięcia, odtwarzając sploty słów, które niejednokrotnie słyszała w takich sprawach o zadręczanie magicznych stworzeń. Nielegalne hodowle to nie były jej ulubione case'y, więc przełożeni bardzo chętnie próbowali ją ukarać delegowaniem do nich właśnie. Ech praca praca... niby wolne, a jednak ciężko było zapomnieć o tym, że jest się bumowcem.
– Lecisz do Paryża zapolować? Na pannę czy jakiś fajny okaz? Słyszałam, że w Notre Dame zagnieździły się dwuogonie nietoperze żywiące się ludzką krwią. To prawda?
Nabierali prędkości i wysokości, co w ogóle nie odbijało się na samopoczuciu kobiety. Wręcz przeciwnie, palcami głaskała ciemne, wypolerowane drewno miotły, jakby walczyła z coraz bardziej oczywistą pokusą...
W sumie jak to się stało, że tak bardzo kochała wysokość? Może zazdrościła animagom, konkretnie tym którzy mogli zmusić swoje ręce by pokryły się piórami, którzy bezkarnie mogli swoje ciało wzbić w powietrze i chłonąć to... chłonąć bezkresną, nieograniczoną wolność, nieskończony horyzont, prrzestrzenie ograniczone tylko energetycznym zapasem i ewentualnie pogodą, choć o tej teraz nie myślała, nie kiedy wznosili się w magicznej karocy.
Straciła zainteresowanie nieznajomym mężczyzną. Był ładny, choć jego zblazowane oczy nie wzbudzały w jej udach mrowienia, nie tak jak myśl o tym, że w każdej chwili, w każdym jednym momencie mogła podjąć decyzje tym, by otworzyć drzwi. Te nosiły normalnie zabezpieczenia (zwlaszcza w kontekście ewentualnego transportu podpitych czarodziei, na cóż zaniżać średnią umieralność?), niemniej jednak Millie pięściła gałkę będącą dla niej obecnie jedyną blokadą, ostatnią linią do przekroczenia. Zaklęcie ochronne zdjęła nim Felician pojawił się na miejscu.
Biła się z myślami jeszcze kilka chwil. Pod nimi rozciagaly sie połacie przestrzeni mugolskich, nie byloby czasu by rzucać na siebie i miałaby problemy, gdyby rak po prostu wypadła z karocy. Ale juz za moment powinna pojawić się linia brzegowa, już za chwile kanał La Manche...
–Mmmm wiesz co? Zaraz wrócę. – powiedziala nagle i jednym szarpnieciem zaburzajacym zasady aerodynamiki wewnątrz karocy, otworzyła drzwi, po czym zabierając miotłę skoczyła. Skoczyła głową w dół.
Przez moment pikowała, rozmyślając o tajemniczym nożowniku, który ledwie miesiąc temu pozbawił ją wszelkich włosów, ale pozostawił w sercu dziwną zadrę, sprawiającą, że mimo wszystko nie chciała zamachnąć się na swoje życie. W końcu obiecali sobie odejść razem, gdzieś kiedyś, w Ameryce, skacząc z klifu. To było trochę jak ten skok, tylko chłopiec nie ten, więc dziś, dziś wyjątkowo miotła. A kiedyś kto wie, może ten cały spadochron, czymkolwiek był? Trudno się oddychało, w głowie jej się kręciło, a biała bluzka łopotała dziko z myślami ulatującymi, z bólem, który pozostawał gdzieś za nią białą rozłożystą smugą. W końcu zacisnęła dłoń mocniej na miotle i dźwignęła siłą mięśni wychudzone ciało. Była leciutka, nie miała do szarpnięcia tak wiele. Udami ciasno objęła trzonek miotły, całym tułowiem przylgnęła do niej i wprasowała się w drzewiec jak za starych, dobrych szkolnych czasów. Drewno zatrzeszczało, magiczne iskry poleciały, gdy poderwała się znów w górę, zahaczając o falującą, słoną wodę witkami swojego ulubionego środka transportu. Jej głośny śmiech poderwał ptaki, a pierś wypełniała się wolą życia i przetrwania, teraz, kiedy zatańczyła znów na granicy, kiedy cale dzieliły ją od rozbicia sobie czaszki, utopienia się, czy dowolnie innej tragedii, która mogła się wydarzyć. Śmiała się otwarcie, celebrując życie, a głowa pozostała cudownie pusta. Chociaż nie... wciąż był w niej apetyt na naleśniki. Musiała teraz gonić się z magicznym powozem, żeby przed kontrolą dokumentów być znów w karocy. To brzmiało jak wyzwanie, które adekwatnie zaostrzy apetyt. Bladą, pochudłą twarz wykrzywił uśmiech napompowany adrenaliną.
– No to ruszaj maleńka – szepnęła do miotły, która w tej relacji nie miała niestety prawa sprzeciwu, po czym obie pognały za tropem ich poprzedniego środka transportu.
Postać opuszcza sesję