18.10.2024, 00:48 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.10.2024, 02:24 przez Maeve Chang.)
Maeve, choć niepodobna do siebie, siedziała przy stoliku, rozkoszując się przyjemnym towarzystwem, gdy drzwi otworzyły się z hukiem. Z uniesioną brwią obejrzała się przez ramię, chcąc spojrzeć na sprawcę rabanu jak na dziwaka. Jednak napotkawszy wzrokiem właściciela swojego obecnego wizerunku roześmiała się serdecznie, ciesząc się wręcz, że po tylu latach udało mu się połączyć kropki. Czyżby rozwinął mu się już w pełni przedni płat mózgowy, czy ktoś się nad nim zlitował i mu pomógł?
Znała takich jak on; buńczucznych, nadmiernie pewnych siebie dupków, którym mamusie wmawiały od małego, że są wyjątkowi, bo ich rodzina od wieku pieczołowicie dobierała sobie odpowiednich kandydatów na małżonków wśród kuzynostwa, jeśli nie bliżej z braku laku. Wybuchała gromkim śmiechem, słysząc, że sama jest mieszańcem, bo jak mogła wziąć na poważnie takie wyzwisko od kogoś, kto na Yule w ramach dekoracji na drzwiach mógłby wywiesić swój wieniec genealogiczny zamiast stroika?
Nigdy nie wiedziała, na co liczył, obnosząc się swoim jestestwem w jej towarzystwie. Miała mu pogratulować, dłoń uścisnąć, że natura poskąpiła mu rozumu, ale za to w zamian dała kutasa? Mogła mu co najwyżej przybić piątkę, najlepiej prosto w ten głupi ryj. Iloraz inteligencji miał temperatury pokojowej, ale ego - och, to cudowne, nieziemskie, wybujałe ego - gdyby Mewa chciała się zabić, wspięłaby się na nie i zeskoczyła do poziomu, który Lestrange sobą reprezentował.
Wiedziała jednak, że tiara przydziału się nie pomyliła, przydzielając ich do tego samego domu. Łączyła ich ambicja, na którą ciężko było wjechać. Nie sposób było zbić którekolwiek z pantałyku; oczywiście, szkoda, że ambicją Louvaina było zostanie największym chujem, jakiego matka ziemia nosiła, ale z drugiej strony trzeba oceniać siłę na zamiary. Tyle razy oberwał tłuczkiem w ten jajowaty łeb, że prawdopodobnie nie było go nigdy stać na nic większego, nic twórczego.
A te knuty co jej rzucał? Oczywiście, że je zbierała, za darmo to uczciwa cena. Stanley nauczył ją przecież ulicznej matematyki: nie mieć knuta, a mieć knuta, to już dwa knuty. Uzbierała ich tyle przez ich całą szyderczą karierę, że w pewnym momencie miała darmowe piwo kremowe. I kto tu wyszedł na debila? Mewa zawsze miała łeb do interesów.
Pewnie znalazłyby się osoby, które powiedziałyby - Mewcia, minęło tyle lat, odkąd cię wyzywał i próbował gnębić, młody był i głupi, może warto odpuścić? Może, ale dla niej mijający czas nie był ekwiwalentem przeprosin. Zbierało się latami, oj, zbierało, wyryły się w mózgu wszelakie wyzwiska i inwektywy, które sypał pod jej adresem jak z rękawa, choć szkoda, że w asortymencie nie miał żadnych asów. Może wtedy miałaby za cokolwiek godnego przeciwnika, a tak? Był co najwyżej uroczą zabawką, której wizerunek otwierał tyle cudownych drzwi. I nie zamykał tylu długaśnych rachunków.
Louvain jak zwykle wparował z pełnym impetem, gniewem tryskającym z każdego poru jego ciała. Zawsze przyciągał uwagę, lubił być w centrum wydarzeń, tak jak teraz - gdy wpadł na nią z zamiarem zdemaskowania jej sztuczki. Miał nadzieję, że przyłapie ją na gorącym uczynku i rzuci w nią kolejną falą obelg, które tak bardzo lubił wypluwać. Ale podrabiany Louvain nie wyglądał obecnie na przejętego. Nachylił się jedynie nad najbliższą z dziewcząt, położył pieszczotliwie dłoń na jej dłoni w przepraszającym geście i poprosił o wybaczenie na moment. Mewa nie zapominała o manierach nawet w chwilach stresowych.
- A znajdziesz takiego? - Zagaiła, jeszcze na chwilę ciesząc się jego postacią. Uniosła to obślizgłe cielsko z siedzenia, odwracając się do intruza. - Bo w pobliżu żadnego nie widzę. Znaczy... - tutaj urwała, bo Lestrange cisnął w nią zaklęciem rozpraszającym i choć się nieco zdziwiła, nie zamierzała się przed tym bronić. Zachichotała się jedynie, oglądając swoje dłonie i paznokcie pokryte odpryśniętym, czarnym lakierem, kiedy iluzja spadła i stanęła przed nim w swojej prawdziwej okazałości. - Znaczy stoi przede mną jakaś pizda w skórzanej kurtce, ale szczerze wątpię, że podoła - dokończyła wreszcie, po czym zaśmiała się raz jeszcze. Jego widok był przyjemnym zastrzykiem adrenaliny, od kilku lat wyobrażała sobie, jak będzie wyglądała ich konfrontacja. Życie na jego rachunek było przyjemne, ale kiedyś ten pierdolony cyrk musiał odjechać.
- Och, Loulou - zwróciła się do niego pieszczotliwie, tonem oblepionym w przesadnie słodki jad. - Powinieneś mi podziękować. Tak, nie przesłyszałeś się: po-dzię-ko-wać. - Zbliżyła się o parę kroków, leniwie, niczym przechadzający się kot. - Tak dawno nie widziałam cię już z bliska, że zapomniałam, jak bardzo krzywa jest twoja jaszczurza morda i wyświadczałam ci przysługę, promując o wiele wdzięczniejszą wersję twojego wizerunku. Nie ma za co, naprawdę. Żyję, aby służyć kurwokrwistym panom - oświadczyła pobłażliwie, a potem ukłoniła się teatralnie, wywijając zamaszyste pętle prawą ręką. A potem wyprostowała się i podwinęła rękawy, bo coś czuła, że skończy się to w parterze.
Znała takich jak on; buńczucznych, nadmiernie pewnych siebie dupków, którym mamusie wmawiały od małego, że są wyjątkowi, bo ich rodzina od wieku pieczołowicie dobierała sobie odpowiednich kandydatów na małżonków wśród kuzynostwa, jeśli nie bliżej z braku laku. Wybuchała gromkim śmiechem, słysząc, że sama jest mieszańcem, bo jak mogła wziąć na poważnie takie wyzwisko od kogoś, kto na Yule w ramach dekoracji na drzwiach mógłby wywiesić swój wieniec genealogiczny zamiast stroika?
Nigdy nie wiedziała, na co liczył, obnosząc się swoim jestestwem w jej towarzystwie. Miała mu pogratulować, dłoń uścisnąć, że natura poskąpiła mu rozumu, ale za to w zamian dała kutasa? Mogła mu co najwyżej przybić piątkę, najlepiej prosto w ten głupi ryj. Iloraz inteligencji miał temperatury pokojowej, ale ego - och, to cudowne, nieziemskie, wybujałe ego - gdyby Mewa chciała się zabić, wspięłaby się na nie i zeskoczyła do poziomu, który Lestrange sobą reprezentował.
Wiedziała jednak, że tiara przydziału się nie pomyliła, przydzielając ich do tego samego domu. Łączyła ich ambicja, na którą ciężko było wjechać. Nie sposób było zbić którekolwiek z pantałyku; oczywiście, szkoda, że ambicją Louvaina było zostanie największym chujem, jakiego matka ziemia nosiła, ale z drugiej strony trzeba oceniać siłę na zamiary. Tyle razy oberwał tłuczkiem w ten jajowaty łeb, że prawdopodobnie nie było go nigdy stać na nic większego, nic twórczego.
A te knuty co jej rzucał? Oczywiście, że je zbierała, za darmo to uczciwa cena. Stanley nauczył ją przecież ulicznej matematyki: nie mieć knuta, a mieć knuta, to już dwa knuty. Uzbierała ich tyle przez ich całą szyderczą karierę, że w pewnym momencie miała darmowe piwo kremowe. I kto tu wyszedł na debila? Mewa zawsze miała łeb do interesów.
Pewnie znalazłyby się osoby, które powiedziałyby - Mewcia, minęło tyle lat, odkąd cię wyzywał i próbował gnębić, młody był i głupi, może warto odpuścić? Może, ale dla niej mijający czas nie był ekwiwalentem przeprosin. Zbierało się latami, oj, zbierało, wyryły się w mózgu wszelakie wyzwiska i inwektywy, które sypał pod jej adresem jak z rękawa, choć szkoda, że w asortymencie nie miał żadnych asów. Może wtedy miałaby za cokolwiek godnego przeciwnika, a tak? Był co najwyżej uroczą zabawką, której wizerunek otwierał tyle cudownych drzwi. I nie zamykał tylu długaśnych rachunków.
Louvain jak zwykle wparował z pełnym impetem, gniewem tryskającym z każdego poru jego ciała. Zawsze przyciągał uwagę, lubił być w centrum wydarzeń, tak jak teraz - gdy wpadł na nią z zamiarem zdemaskowania jej sztuczki. Miał nadzieję, że przyłapie ją na gorącym uczynku i rzuci w nią kolejną falą obelg, które tak bardzo lubił wypluwać. Ale podrabiany Louvain nie wyglądał obecnie na przejętego. Nachylił się jedynie nad najbliższą z dziewcząt, położył pieszczotliwie dłoń na jej dłoni w przepraszającym geście i poprosił o wybaczenie na moment. Mewa nie zapominała o manierach nawet w chwilach stresowych.
- A znajdziesz takiego? - Zagaiła, jeszcze na chwilę ciesząc się jego postacią. Uniosła to obślizgłe cielsko z siedzenia, odwracając się do intruza. - Bo w pobliżu żadnego nie widzę. Znaczy... - tutaj urwała, bo Lestrange cisnął w nią zaklęciem rozpraszającym i choć się nieco zdziwiła, nie zamierzała się przed tym bronić. Zachichotała się jedynie, oglądając swoje dłonie i paznokcie pokryte odpryśniętym, czarnym lakierem, kiedy iluzja spadła i stanęła przed nim w swojej prawdziwej okazałości. - Znaczy stoi przede mną jakaś pizda w skórzanej kurtce, ale szczerze wątpię, że podoła - dokończyła wreszcie, po czym zaśmiała się raz jeszcze. Jego widok był przyjemnym zastrzykiem adrenaliny, od kilku lat wyobrażała sobie, jak będzie wyglądała ich konfrontacja. Życie na jego rachunek było przyjemne, ale kiedyś ten pierdolony cyrk musiał odjechać.
- Och, Loulou - zwróciła się do niego pieszczotliwie, tonem oblepionym w przesadnie słodki jad. - Powinieneś mi podziękować. Tak, nie przesłyszałeś się: po-dzię-ko-wać. - Zbliżyła się o parę kroków, leniwie, niczym przechadzający się kot. - Tak dawno nie widziałam cię już z bliska, że zapomniałam, jak bardzo krzywa jest twoja jaszczurza morda i wyświadczałam ci przysługę, promując o wiele wdzięczniejszą wersję twojego wizerunku. Nie ma za co, naprawdę. Żyję, aby służyć kurwokrwistym panom - oświadczyła pobłażliwie, a potem ukłoniła się teatralnie, wywijając zamaszyste pętle prawą ręką. A potem wyprostowała się i podwinęła rękawy, bo coś czuła, że skończy się to w parterze.
I wanna skin you alive
I wanna wear your flesh
— like a costume —
I wanna wear your flesh
— like a costume —