16.12.2024, 23:11 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.12.2024, 23:11 przez Baldwin Malfoy.)
Jej krzyk był najpiękniejszą z melodii jakie Baldwin Malfoy słyszał kiedykolwiek.
Był wspomnieniem, które stanie się pewnego dnia sercem jego własnego magnum opus - najznamienitszego z portretów. Ich wspólnego. Tak jak często pozwalano małżonkom pozostać na wieki razem w zaklętych ramach, tak i historia dwójki nieszczęsnych dzieci bożych miała trwać dalej.
Śnił o tym obrazie na jawie, w każdą jedną pełnię, gdy jego ciało opuszczała wszelka magia. Nawet ta, która łączyła ich los niewidzialnymi nićmi przeznaczenia. Wtedy dopiero rozumiał bezdenną pustkę swojej własnej, zdawałoby się rozdartej na pół duszy.
W jego wyobraźni płótno było zachwycające. Ona była zachwycająca, skąpana w srebrze pasm otulających pogrążoną w smutku i modlitwie twarzy, zieleni bogato zdobionych szaty i złocie tiary, która zdobiła jej głowę jak aureola. On był zachwycający w czerni korony i szat, srebrze włosów i złocie łańcucha ciążącego mu na ramionach.
Dwójka porzuconych dziedziców bez grosza, zaledwie za skarb mających nazwisko i wiarę.
Kolekcjonował jej krzyk, jej płacz, by po latach wpleść go w białe pąki lilii; Zbierał każdą szeptaną obelgę i modlitwę jak zbiera się suszone kwiaty - krył je w zimnych płomieniach olejnych świec skrytych na obrazie. Zbyt nielicznych, aby choć trochę rozjaśnić skąpane w ciemnościach postaci i kaplicę.
Nie pozwalał jej uciec nawet teraz. Jak mogła wierzyć, że pozwoli jej odejść samotnie w objęcia śmierci, gdy przyjdzie na to czas?
- Krzywdzę Cię, o moja słodka Delilah?- Szepnął przytrzymując Lorraine za wąską talię - drżąc z wysiłku, by utrzymać ją przy sobie jak najdłużej, nie pozwolić jej upaść, póki nie wysłucha; zmuszając do balansowania na złamanej ręce dla własnej, chorej zachcianki. Każda jedna łza była wspomnieniem. Nicią wplątaną w płótno. Przekręcił powoli głowę, składając na wnętrzu jej dłoni ciepły pocałunek.- Czy krzywdzę cię jak krzywdził Arteus? Twój rycerz w lśniącej zbroi z młodzieńczych fantazji? Jak długo płakałaś, gdy okazało się, że jesteś dla niego brudną wariatką cuchnącą Nokturnem, a dla takich nie ma miejsca przy boku przystojnych paniczyków?- Przysiadł na na piętach, by móc wolną dłoń zacisnąć boleśnie na jej udzie. Nie poświęcił mu jednak zbyt wiele czasu, przesuwając palce wyżej, na bezpieczną wysokość żeber.- A może krzywdzę cię tak Otto? Wierzyłaś, że przy tobie będzie już na zawsze, prawda?- Wycedził.- Że wsunie na twój palec obrączkę i pozwoli splugawionemu ciemnością ciału wypluwać mu dziedziców?- I znów, jego dłoń powędrowała nieco wyżej, zgrabnie omijając jej piersi, by oprzeć się o mostek kobiety. Poświęcił parę sekund na na wsłuchanie się w ciężkie uderzenia serca. Gdy jedna dłoń dociskała ją do ziemi, druga nadal podtrzymywała czarownicę w miejscu, zwiększając tylko otępiający ból.- Czy moja krzywda jest tak słodka jak była krzywda Oleandra, gdy zachłannie brałaś od niego i brałaś, niepomna że chciwość jest siostrą nieczystości? Czyś ty głupia liczyła, że pokocha cię bardziej niż samego siebie ten, który piękniejszy jest od samej Pychy?
W głosie Baldwina nie było złości. Trudno szło się doszukać charakterystycznych tonów stłamszonej furii, która jeszcze moment wcześniej paliła go w gardło. W świętej ciszy jego słowa brzmiały jak spowiedź, gdy Necronomicon stawał się ich konfesjonałem.
- Czczę Ojca i Matkę, bo z nich poczęte są nasze grzechy i z nich tylko może przyjść oczyszczenie. A przecież tego chcesz, prawda? Odzyskać tą przeklętą czystość, którą pogrzebałaś w Katakumbach.
Nie jej Ojciec. Nie jego Matka. Ich.
Każda myśl zdawała się być świętokradztwem.
Cofnął dłoń.
Nie wypomniał jej grzechu sodomii, bo nawet w największym gniewie nie zdobyłby się na akt tak czystego okrucieństwa. Nie musiał. Sama się karała wierząc, że to co jej pomiędzy nią, a Changówną jest czymś trwalszym niż papierowy lampion. Ale lampiony płonęły - tak jak i one w końcu spłoną, gdy miłość zamieni się w rutynę, a ta w zimną nudę i obojętność.
Nie wywarczał jej, że jest dla Maeve tylko kolejną kurwą o ładnym ciałku i zjebanym charakterze cnotki niewydymki.To ziarno niepewności tkwiło w duszy Lorraine pewnie od samego początku.
Jaką masz pewność, że ktoś kto mógł przybrać każdą twarz, przybrał prawdziwą właśnie dla ciebie?
Nie powiedział nic o jadeitowej córze Podziemia i cisza ta wybrzmiała po stokroć mocniej niż najgorsza z obelg.
Wpatrywał się w piękne oblicze swojej siostry, wykrzywione bólem i obłędem, tak doskonałym w swoim zezwierzęceniu, że i mistrzowie nie zdołaliby oddać uczuć gnijącego serca wili. Miłość powinna być cierpliwa, łaskawa. Nie winna szukać poklasku, unikać zazdrości. Nie potrafili się tak kochać. Dlatego puścił czarownicę, pozwalając jej znów upaść.
Ponoć prorokowi wystarczyły trzy upadki do zbawienia ludzkości - ile potrzebowała leżąca pod nim grzesznica, skoro musiała zbawić tylko jednego ślepego szczurołapa?
Modlił się by zrozumiała. Mieli tylko siebie w tym skażonym świecie.
A potem Baldwin wreszcie dostrzegł w jej oczach prawdziwy strach. Pierwotny, obezwładniający lęk, który zdawał się paraliżować tą przeklętą za życia istotę. Palce. Poczuł jak robi mu się niedobrze. Nie była oddana. Bała się ofiary. Wątpiła.
Ból był nieodłączną częścią Sztuki. Działał jak afrodyzjak i narkotyk, pozwalając im w pełni zrozumieć każdą pojedynczą nutę i pociągnięcie pędzla. Cierpienie pobudzało strach, a ten wyostrzał ich zmysły. Doskonałość aktu tworzenia zapisana była krwią męczenników.
Chciał jej zadać rany tak głębokie, by nie mogła myśleć o niczym innym, gdy siadała do fortepianu. Ale tego nie zrobił. Nie teraz. Nie na tej twardej podłodze.
Przysięgnij mi, że nie zagrasz go nikomu innemu.- Chciał prosić. Błagać. Żądać. Milczał jednak niepomny swoich fantazji.
Ich miłość unosiła się pychą i gniewem. Dopuszczała się bezwstydu, świat chciała dla siebie. Lśniła jak szklane paciorki w przepięknych oczach potępionej.
- Gardzę twoją miłością, gdy składasz w świętej ziemi wciąż ciepłe trupy dawnych kochanków.
Lorraine rozkładała nogi, bo tak okazywano sobie miłość na Nokturnie. Baldwin scałowywał brud Podziemnych Ścieżek z ciał kurew, bo tylko taka miłość miała szansę przetrwać w świecie miłości zwyczajnie pozbawionym.
- Nie chowaj się przede mną.- Szepnął, pozwalając by i jego głos złamało błaganie. Przecież jesteśmy rodziną. Nie mamy nikogo innego prócz siebie. Nie spodziewał się wielkiego oporu, gdy ostrożnie ujął zdrową rękę, za którą skrywała swój ból i wstyd. Dwa uczucia, które zwyczajnie go nie obchodziły, bo Lorraine była w swoim cierpieniu doskonalsza niźli mugolscy święci.
Był sługą jej woli nie dlatego, że miała w krwi namiastek boskości. Nie dbał o to czy swój blask zawdzięczała genom wili, która ją zrodziła i ofiarowała światu. Służył jej, bo służba ta sprawiała, że choć przez ułamek sekundy Baldwin Malfoy nie był nikim.
Nakierował jej rękę z powrotem na swoją szyję, a w trakcie zaczął nucić dobrze obojgu znaną melodię. Tą samą, która godzinami potrafiła odbijać się od kamiennych ścian Katakumb niesiona echem w niekończącym się grobowcu.
Znajdę cię. Zawsze. Nie ma piekła, do którego bym nie zszedł po ciebie.
Gdyby Lorraine była Eurydyką, Baldwin wydrapałby sobie oczy, aby podkuszony diablim szeptem nie spojrzeć w jej stronę.
Dopiero gdy zacisnęła palce, stabilizując uścisk, wsunął drugą dłoń pod jej łopatki.
- Zaboli.- Ostrzegł cicho, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Zawsze bolało. Jednym gwałtownym i szybkim ruchem przyciągnął ją do siebie; we własne objęcia - jedyne miejsce, które było jej grobowcem i oazą jednocześnie.
Nie przepraszał. Nie przerywał monotonnej kołysanki. Po prostu trwali w milczeniu, tak długo jak tego potrzebowała by złapać oddech, ułożyć choć odrobinę wygodniej złamaną rękę. Podniesienie się na nogi też nie było proste, ale ostatecznie zdołali zebrać się z podłogi. Poprawił trupie prześcieradło, które od dawna trzymało się na słowo honoru na jego biodrach, zawiązując je na tyle, by go zwyczajnie w świecie nie zgubić po drodze. Choć nagość ciała była szczerze powiedziawszy ostatnim o czym myślał.
Ale nie wziął jej na ręce, wiedząc, że drogę do kuchni Lorraine musiała przejść sama. Nawet jeśli każdy krok był niczym taniec po ostrzu noża.
Był wspomnieniem, które stanie się pewnego dnia sercem jego własnego magnum opus - najznamienitszego z portretów. Ich wspólnego. Tak jak często pozwalano małżonkom pozostać na wieki razem w zaklętych ramach, tak i historia dwójki nieszczęsnych dzieci bożych miała trwać dalej.
Śnił o tym obrazie na jawie, w każdą jedną pełnię, gdy jego ciało opuszczała wszelka magia. Nawet ta, która łączyła ich los niewidzialnymi nićmi przeznaczenia. Wtedy dopiero rozumiał bezdenną pustkę swojej własnej, zdawałoby się rozdartej na pół duszy.
W jego wyobraźni płótno było zachwycające. Ona była zachwycająca, skąpana w srebrze pasm otulających pogrążoną w smutku i modlitwie twarzy, zieleni bogato zdobionych szaty i złocie tiary, która zdobiła jej głowę jak aureola. On był zachwycający w czerni korony i szat, srebrze włosów i złocie łańcucha ciążącego mu na ramionach.
Dwójka porzuconych dziedziców bez grosza, zaledwie za skarb mających nazwisko i wiarę.
Kolekcjonował jej krzyk, jej płacz, by po latach wpleść go w białe pąki lilii; Zbierał każdą szeptaną obelgę i modlitwę jak zbiera się suszone kwiaty - krył je w zimnych płomieniach olejnych świec skrytych na obrazie. Zbyt nielicznych, aby choć trochę rozjaśnić skąpane w ciemnościach postaci i kaplicę.
Nie pozwalał jej uciec nawet teraz. Jak mogła wierzyć, że pozwoli jej odejść samotnie w objęcia śmierci, gdy przyjdzie na to czas?
- Krzywdzę Cię, o moja słodka Delilah?- Szepnął przytrzymując Lorraine za wąską talię - drżąc z wysiłku, by utrzymać ją przy sobie jak najdłużej, nie pozwolić jej upaść, póki nie wysłucha; zmuszając do balansowania na złamanej ręce dla własnej, chorej zachcianki. Każda jedna łza była wspomnieniem. Nicią wplątaną w płótno. Przekręcił powoli głowę, składając na wnętrzu jej dłoni ciepły pocałunek.- Czy krzywdzę cię jak krzywdził Arteus? Twój rycerz w lśniącej zbroi z młodzieńczych fantazji? Jak długo płakałaś, gdy okazało się, że jesteś dla niego brudną wariatką cuchnącą Nokturnem, a dla takich nie ma miejsca przy boku przystojnych paniczyków?- Przysiadł na na piętach, by móc wolną dłoń zacisnąć boleśnie na jej udzie. Nie poświęcił mu jednak zbyt wiele czasu, przesuwając palce wyżej, na bezpieczną wysokość żeber.- A może krzywdzę cię tak Otto? Wierzyłaś, że przy tobie będzie już na zawsze, prawda?- Wycedził.- Że wsunie na twój palec obrączkę i pozwoli splugawionemu ciemnością ciału wypluwać mu dziedziców?- I znów, jego dłoń powędrowała nieco wyżej, zgrabnie omijając jej piersi, by oprzeć się o mostek kobiety. Poświęcił parę sekund na na wsłuchanie się w ciężkie uderzenia serca. Gdy jedna dłoń dociskała ją do ziemi, druga nadal podtrzymywała czarownicę w miejscu, zwiększając tylko otępiający ból.- Czy moja krzywda jest tak słodka jak była krzywda Oleandra, gdy zachłannie brałaś od niego i brałaś, niepomna że chciwość jest siostrą nieczystości? Czyś ty głupia liczyła, że pokocha cię bardziej niż samego siebie ten, który piękniejszy jest od samej Pychy?
W głosie Baldwina nie było złości. Trudno szło się doszukać charakterystycznych tonów stłamszonej furii, która jeszcze moment wcześniej paliła go w gardło. W świętej ciszy jego słowa brzmiały jak spowiedź, gdy Necronomicon stawał się ich konfesjonałem.
- Czczę Ojca i Matkę, bo z nich poczęte są nasze grzechy i z nich tylko może przyjść oczyszczenie. A przecież tego chcesz, prawda? Odzyskać tą przeklętą czystość, którą pogrzebałaś w Katakumbach.
Nie jej Ojciec. Nie jego Matka. Ich.
Każda myśl zdawała się być świętokradztwem.
Cofnął dłoń.
Nie wypomniał jej grzechu sodomii, bo nawet w największym gniewie nie zdobyłby się na akt tak czystego okrucieństwa. Nie musiał. Sama się karała wierząc, że to co jej pomiędzy nią, a Changówną jest czymś trwalszym niż papierowy lampion. Ale lampiony płonęły - tak jak i one w końcu spłoną, gdy miłość zamieni się w rutynę, a ta w zimną nudę i obojętność.
Nie wywarczał jej, że jest dla Maeve tylko kolejną kurwą o ładnym ciałku i zjebanym charakterze cnotki niewydymki.To ziarno niepewności tkwiło w duszy Lorraine pewnie od samego początku.
Jaką masz pewność, że ktoś kto mógł przybrać każdą twarz, przybrał prawdziwą właśnie dla ciebie?
Nie powiedział nic o jadeitowej córze Podziemia i cisza ta wybrzmiała po stokroć mocniej niż najgorsza z obelg.
Wpatrywał się w piękne oblicze swojej siostry, wykrzywione bólem i obłędem, tak doskonałym w swoim zezwierzęceniu, że i mistrzowie nie zdołaliby oddać uczuć gnijącego serca wili. Miłość powinna być cierpliwa, łaskawa. Nie winna szukać poklasku, unikać zazdrości. Nie potrafili się tak kochać. Dlatego puścił czarownicę, pozwalając jej znów upaść.
Ponoć prorokowi wystarczyły trzy upadki do zbawienia ludzkości - ile potrzebowała leżąca pod nim grzesznica, skoro musiała zbawić tylko jednego ślepego szczurołapa?
Modlił się by zrozumiała. Mieli tylko siebie w tym skażonym świecie.
A potem Baldwin wreszcie dostrzegł w jej oczach prawdziwy strach. Pierwotny, obezwładniający lęk, który zdawał się paraliżować tą przeklętą za życia istotę. Palce. Poczuł jak robi mu się niedobrze. Nie była oddana. Bała się ofiary. Wątpiła.
Ból był nieodłączną częścią Sztuki. Działał jak afrodyzjak i narkotyk, pozwalając im w pełni zrozumieć każdą pojedynczą nutę i pociągnięcie pędzla. Cierpienie pobudzało strach, a ten wyostrzał ich zmysły. Doskonałość aktu tworzenia zapisana była krwią męczenników.
Chciał jej zadać rany tak głębokie, by nie mogła myśleć o niczym innym, gdy siadała do fortepianu. Ale tego nie zrobił. Nie teraz. Nie na tej twardej podłodze.
Przysięgnij mi, że nie zagrasz go nikomu innemu.- Chciał prosić. Błagać. Żądać. Milczał jednak niepomny swoich fantazji.
Ich miłość unosiła się pychą i gniewem. Dopuszczała się bezwstydu, świat chciała dla siebie. Lśniła jak szklane paciorki w przepięknych oczach potępionej.
- Gardzę twoją miłością, gdy składasz w świętej ziemi wciąż ciepłe trupy dawnych kochanków.
Lorraine rozkładała nogi, bo tak okazywano sobie miłość na Nokturnie. Baldwin scałowywał brud Podziemnych Ścieżek z ciał kurew, bo tylko taka miłość miała szansę przetrwać w świecie miłości zwyczajnie pozbawionym.
- Nie chowaj się przede mną.- Szepnął, pozwalając by i jego głos złamało błaganie. Przecież jesteśmy rodziną. Nie mamy nikogo innego prócz siebie. Nie spodziewał się wielkiego oporu, gdy ostrożnie ujął zdrową rękę, za którą skrywała swój ból i wstyd. Dwa uczucia, które zwyczajnie go nie obchodziły, bo Lorraine była w swoim cierpieniu doskonalsza niźli mugolscy święci.
Był sługą jej woli nie dlatego, że miała w krwi namiastek boskości. Nie dbał o to czy swój blask zawdzięczała genom wili, która ją zrodziła i ofiarowała światu. Służył jej, bo służba ta sprawiała, że choć przez ułamek sekundy Baldwin Malfoy nie był nikim.
Nakierował jej rękę z powrotem na swoją szyję, a w trakcie zaczął nucić dobrze obojgu znaną melodię. Tą samą, która godzinami potrafiła odbijać się od kamiennych ścian Katakumb niesiona echem w niekończącym się grobowcu.
Znajdę cię. Zawsze. Nie ma piekła, do którego bym nie zszedł po ciebie.
Gdyby Lorraine była Eurydyką, Baldwin wydrapałby sobie oczy, aby podkuszony diablim szeptem nie spojrzeć w jej stronę.
Dopiero gdy zacisnęła palce, stabilizując uścisk, wsunął drugą dłoń pod jej łopatki.
- Zaboli.- Ostrzegł cicho, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Zawsze bolało. Jednym gwałtownym i szybkim ruchem przyciągnął ją do siebie; we własne objęcia - jedyne miejsce, które było jej grobowcem i oazą jednocześnie.
Nie przepraszał. Nie przerywał monotonnej kołysanki. Po prostu trwali w milczeniu, tak długo jak tego potrzebowała by złapać oddech, ułożyć choć odrobinę wygodniej złamaną rękę. Podniesienie się na nogi też nie było proste, ale ostatecznie zdołali zebrać się z podłogi. Poprawił trupie prześcieradło, które od dawna trzymało się na słowo honoru na jego biodrach, zawiązując je na tyle, by go zwyczajnie w świecie nie zgubić po drodze. Choć nagość ciała była szczerze powiedziawszy ostatnim o czym myślał.
Ale nie wziął jej na ręce, wiedząc, że drogę do kuchni Lorraine musiała przejść sama. Nawet jeśli każdy krok był niczym taniec po ostrzu noża.