01.03.2025, 20:45 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.05.2025, 11:03 przez Gabriel Montbel.)
—07/09/1972—
Francja, Poisy
![[Obrazek: vY6IqKJ.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=vY6IqKJ.png)
Take a seat
But I'd rather you not be here for
What could be my final form
Stay your pretty eyes on course
Keep the memories of who I was before
So stay with me because
My body's on the line now
I can't fight this time now
I can feel the light shine on my face
Did I disappoint you?
Will they still let me over
If I cross the line?
![[Obrazek: vY6IqKJ.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=vY6IqKJ.png)
Take a seat
But I'd rather you not be here for
What could be my final form
Stay your pretty eyes on course
Keep the memories of who I was before
So stay with me because
My body's on the line now
I can't fight this time now
I can feel the light shine on my face
Did I disappoint you?
Will they still let me over
If I cross the line?
Noc była wyjątkowo ciepła, czule okrywająca niewielkie miasteczko Poisy, znajdujące się kilkadziesiąt kilometrów od wielkiej paryskiej metropolii. Wrzesień dopiero się rozpoczął i jesień nie była zbyt zaborcza w zawłaszczaniu sobie kolejnych drogocennych stopni ciepła dla siebie. Miała jeszcze czas, przesilenie miało mieć miejsce dopiero za kilkanaście dni.
Ze wszystkich posesji na najbardziej oddalonej uliczce tej malowniczej miejscowości, było jednak miejsce, w którym panowała wieczna zima. Wśród mieszkańców krążyły niepokojące plotki o lekarzu, który pewnej nocy zamordował swoją rodzinę i nikt nigdy nie odważył się wejść do środka. Każdy, kto próbował przedrzeć się przez ostre i powyginane pnącza zaschniętych różanych krzaków, po pewnym czasie wychodził stamtąd otumaniony i skołowany, powtarzający w kółko, ze nic ciekawego tam nie ma. Otaczający teren posępny las tylko pogłębiał wrażenie, mugole mimowolnie omijali ten teren, a magowie… od dawna nie było powodu, żeby ktokolwiek tam zaglądał. A może powód istniał, tylko zamieciony pod dywan codzienności był przekładane na wiekuiste jutro?
Wystarczyło okazać odrobinę znajomości sztuk magicznych, by cierniste ściany uformowały się w ciasny i ostry tunel prowadzący wprost do miejsca, które człowiek spodziewał się ujrzeć na drugim końcu. Próżno było szukać światła, próżno było szukać zieleni i ukojenia w skrzętnie skrywanym prawdziwym obrazie wnętrza, którego nie sposób było dostrzec, stojąc na ulicy. Przyblakła suszem zieleń dziko porastała przestrzeń, która niegdyś musiała być pięknym zadbanym ogrodem. Róże, srogie strażniczki piętrowej posiadłości pozbawione były jakiegokolwiek kwiecia, w nos uderzał surowy zapach wilgoci i rozkładu. Nadgnite liście walczyły o dominacje terenu z zachęconymi absencją ogrodnika chwastami. Niegdysiejsze ścieżki pozostawały niedostrzegalne, nieco trzeba było się natrudzić, by przedrzeć się na rozłożysty taras. Już w połowie drogi można było dostrzec i inną anomalię, sugestię, że dom nie jest opuszczony. Otwarte przeszklone drzwi prowadziły do skąpanego w mroku salonu i było widać przez nie tylko migotliwe pomarańczą światło, które to zapalało się, to gasło, niczym błędny ognik na bagnisku. Brakło jednak wkoło grząskości i ciężkiej białej mgły, bo podejrzewać działalność złośliwych chochlików. Atmosfera również w żaden sposób nie niosła ze sobą mimo wszystko poczucia zagrożenia. Była ciężka od pustki, żałoby i tęsknoty, które toczyły to miejsce, jak rak przeżera osłabione ludzkie ciało.
Światło zapalone. Światło zgaszone. Światło zapalone. Światło…
Niema wyliczanka, niewielkie płomienie, które pojawiały się nad zmurszałym gramofonem - jedynym przedmiotem w przestronnym zakurzonym salonie, który zdawał się tym większy w nagości ścian i podłogi. Żadnych mebli, żadnych dekoracji. Tylko kręcący się gramofon, którego igła odbijała się w centrum zgranej płyty, czekając rozpaczliwie na to, aż ktoś przełoży ją spowrotem na krawędź, lub skończy syzyfową pracę i zgniecie płomieniem żywot gramofonu już na zawsze.
Dopiero po chwili można było zauważyć, że w pomieszczeniu było coś, czy może raczej ktoś jeszcze. Pod ścianą siedział mężczyzna. Szarość jego skóry, jego ubrań zlewała się z szarością ścian, tylko różdżka w dłoni bieliła się kością, teraz też zszarzałą. Matowe oczy utkwione były w błyszczącym ogniku. Puste, osadzone w pochudłej twarzy dociążonej żałobą, ze wszech miar ignorujące intruza, może nawet niezauważające niechcianego towarzystwa.
…zgaszone.
Ciemność i cisza zalęgły się jak robactwo, po głuchym stukocie upadającej na ziemię różdżki. Igła zamarła, mechanizm gramofonu zatrzymał się wreszcie i tylko wiatr, echo szumiących wkoło drzew zdawał się nie zważać na potrzeby żałobnika, znudzone obserwacją jego powolnego upadku, odcinania ostatnich nici przed wschodem słońca.
Ze wszystkich posesji na najbardziej oddalonej uliczce tej malowniczej miejscowości, było jednak miejsce, w którym panowała wieczna zima. Wśród mieszkańców krążyły niepokojące plotki o lekarzu, który pewnej nocy zamordował swoją rodzinę i nikt nigdy nie odważył się wejść do środka. Każdy, kto próbował przedrzeć się przez ostre i powyginane pnącza zaschniętych różanych krzaków, po pewnym czasie wychodził stamtąd otumaniony i skołowany, powtarzający w kółko, ze nic ciekawego tam nie ma. Otaczający teren posępny las tylko pogłębiał wrażenie, mugole mimowolnie omijali ten teren, a magowie… od dawna nie było powodu, żeby ktokolwiek tam zaglądał. A może powód istniał, tylko zamieciony pod dywan codzienności był przekładane na wiekuiste jutro?
Wystarczyło okazać odrobinę znajomości sztuk magicznych, by cierniste ściany uformowały się w ciasny i ostry tunel prowadzący wprost do miejsca, które człowiek spodziewał się ujrzeć na drugim końcu. Próżno było szukać światła, próżno było szukać zieleni i ukojenia w skrzętnie skrywanym prawdziwym obrazie wnętrza, którego nie sposób było dostrzec, stojąc na ulicy. Przyblakła suszem zieleń dziko porastała przestrzeń, która niegdyś musiała być pięknym zadbanym ogrodem. Róże, srogie strażniczki piętrowej posiadłości pozbawione były jakiegokolwiek kwiecia, w nos uderzał surowy zapach wilgoci i rozkładu. Nadgnite liście walczyły o dominacje terenu z zachęconymi absencją ogrodnika chwastami. Niegdysiejsze ścieżki pozostawały niedostrzegalne, nieco trzeba było się natrudzić, by przedrzeć się na rozłożysty taras. Już w połowie drogi można było dostrzec i inną anomalię, sugestię, że dom nie jest opuszczony. Otwarte przeszklone drzwi prowadziły do skąpanego w mroku salonu i było widać przez nie tylko migotliwe pomarańczą światło, które to zapalało się, to gasło, niczym błędny ognik na bagnisku. Brakło jednak wkoło grząskości i ciężkiej białej mgły, bo podejrzewać działalność złośliwych chochlików. Atmosfera również w żaden sposób nie niosła ze sobą mimo wszystko poczucia zagrożenia. Była ciężka od pustki, żałoby i tęsknoty, które toczyły to miejsce, jak rak przeżera osłabione ludzkie ciało.
Światło zapalone. Światło zgaszone. Światło zapalone. Światło…
Niema wyliczanka, niewielkie płomienie, które pojawiały się nad zmurszałym gramofonem - jedynym przedmiotem w przestronnym zakurzonym salonie, który zdawał się tym większy w nagości ścian i podłogi. Żadnych mebli, żadnych dekoracji. Tylko kręcący się gramofon, którego igła odbijała się w centrum zgranej płyty, czekając rozpaczliwie na to, aż ktoś przełoży ją spowrotem na krawędź, lub skończy syzyfową pracę i zgniecie płomieniem żywot gramofonu już na zawsze.
Dopiero po chwili można było zauważyć, że w pomieszczeniu było coś, czy może raczej ktoś jeszcze. Pod ścianą siedział mężczyzna. Szarość jego skóry, jego ubrań zlewała się z szarością ścian, tylko różdżka w dłoni bieliła się kością, teraz też zszarzałą. Matowe oczy utkwione były w błyszczącym ogniku. Puste, osadzone w pochudłej twarzy dociążonej żałobą, ze wszech miar ignorujące intruza, może nawet niezauważające niechcianego towarzystwa.
…zgaszone.
Ciemność i cisza zalęgły się jak robactwo, po głuchym stukocie upadającej na ziemię różdżki. Igła zamarła, mechanizm gramofonu zatrzymał się wreszcie i tylko wiatr, echo szumiących wkoło drzew zdawał się nie zważać na potrzeby żałobnika, znudzone obserwacją jego powolnego upadku, odcinania ostatnich nici przed wschodem słońca.