Była tutaj dla nich – tych, którzy cierpieli w stracie za ukochanym członkiem rodziny, nie dla siebie i swoich krewnych, których miała… może nie na co dzień, ale na wyciągnięcie metaforycznej ręki. Ale mogła przestać mieć. Życie Louvaina czy Anthonego, Primrose, Daphne, Rodolphusa, a nawet jej matki i ojca mogła się skończyć w jednym ułamku sekundy, tak jak skończyło się to Florence Bulstrode, szanowanej przecież członkini magicznej społeczności. Również tej czystej krwi. Victoria się zastanawiała: czy to był przypadek, czy Florence znalazła się w nieodpowiednim momencie o nieodpowiedniej porze, czy może była to kara…? Czy to za to, co wydarzyło się w Limbo? Wiedziała o tym ich czwórka oraz Lord Voldemort i jego przydupas kryjący się w czerni, bo nie sądziła, że tych dwóch co jeszcze z nimi byli, pamiętali cokolwiek, o ile w ogóle jeszcze żyli. Uśpili ich czujność i gdy przez miesiące spodziewając się ataku nic się nie wydarzyło… uderzyli teraz? Niebezpośrednio w nich, ale cierpiały na tym ich rodziny? Czy Florence była ceną za to, że Atreus nie uklęknął? Tak jak jej rodzinny dom był ceną za to, że i Lestrange tego nie zrobiła?
Jeśli tak, to… co będzie dalej?
Victoria tego nie przerywała. Stała za Laurentem, nachylona, delikatnie opierając dłoń na jego barku, kiedy ten odwrócił głowę do niej i patrzył na nią, ale jakby wcale jej nie widział. Milczał. Minęła sekunda, druga, ale czarnowłosa nie odmierzała czasu uderzeniami własnego serca, po prostu czekała, dając mu tyle chwil, ile potrzebował. Nie zważając na to, że wokół była jego najbliższa rodzina, że mogło się to wydawać dziwne… W taki dzień jak dzisiaj, można było wybaczyć znacznie więcej.
Ale w końcu się odezwał. I już miała uśmiechnąć się łagodnie i kiwnąć głową, by się wycofać, skoro nie chciał, ale nagle zmienił zdanie. Uśmiechnęła się tak czy siak i wyprostowała, zabierając dłoń. Cofnęła o krok, robiąc miejsce Prewettowi.
– Pomyślałam sobie, że wstanie dobrze ci zrobi – powiedziała, gdy już zrobili kilka kroków od stołu. Victoria go nie pospieszała, po prostu czekała. Gdy siedział i się do nikogo nie odzywał, wyglądało, jakby żeglował po myślach, na morza których wcale nie powinien dzisiaj wypływać. Pomyślała, że przyda mu się rozproszenie i zmuszenie do mówienia, albo chociaż do słuchania. Nie powiedziała tego jednak. Nie musiał tego wiedzieć – ale nie był przecież głupi, mógł się domyślić, jeśli nie dzisiaj, to może innym razem, gdy wróci pamięcią do tego dnia. – Nie, nie miałam – przyznała i nie było dalszego sprzeciwu czy gorliwego potakiwania. Prawda była taka, że w tym momencie Victoria gotowa była spełnić chyba większość nagłych zachcianek Laurenta, byle by go tylko rozproszyć. Większość – ale na pewno nie wszystkie, a poznanie członka jego rodziny nie było czymś, co mogłoby jej przeszkadzać, nawet jeśli okazja była smutna. Zatrzymała się, gdy i Laurent przystanął, podążając wzrokiem za tym wytyczonym przez niego – w miejsce, w które spoglądała przez moment, zanim podeszła do Laurenta wyrwać go z jego myśli. – Dziękuję – nie musiała potrafić czytać w myślach, by wiedzieć, że skoro Laurent tak skacze po tematach, to znaczy, że jest źle, bardzo źle. Zmarszczyła na moment brwi. – Pójdę gdzie tylko chcesz – odparła i powstrzymała odruch, w którym chciała poklepać go po ramieniu. – Ale jesteś pewien, że nie chcesz podejść tam? – tym było to okno, przy którym stał Atreus, Orion i Anthony. Zrobiła bardzo dyskretny ruch głową w tamtą stronę.