16.07.2025, 23:17 ✶
Powiedział, że się cieszy, a jego głos brzmiał niemal tak słodko, jak wtedy gdy Jonathan obudził się z twarzą wtuloną w miękki kaszmirowy sweter, zapewniając go, że napisze dla niego sztukę. Był tak przesłodki, że hrabiego niemal zabolały zęby i dużo musiał wkładać wysiłku i silnej woli, by nie pozwolić im się wysmyknąć i poranić nieuważnych wampirzych warg. Były powody, dla których miał słabość do tego człowieka, było tak wiele momentów teraz zamglonych we wspomnieniach, gdy potrafili droczyć się o kwestie godzinami, tylko po to, by potem równie długo się godzić.
– Ależ oczywiście, ludzi. I jednego psa. Musiałeś się wtedy zaiście pięknie prezentować. Brud sadzy na ogorzałej skórze, wykrzykiwane polecenia do zagubionych w chaosie rob…otników? – no dobrze, miało być bez owadzich skojarzeń. Uśmiech na twarzy wampira jednak rozszerzał się, kpiąco, drażniąco, jakby zaraz miał wykładać wątpliwe postawy jego motywacji. Altruizm, czy potrzeba poklasku? A może oba? W jakiej proporcji, w jakiej skali… Z jakim efektem teraz gdy upłynęło kilka dni? Zaraz potem zmarszczył brwi, ale tylko na moment, gdy rozmówca podszedł do niego, więc i on postąpił krok w jego stronę, ześlizgując się oczyma po skroni mężczyzny. Wydawał się zmartwiony, choć było to nieco teatralne zmartwienie. – Ciężki czas dla Ciebie widzę… Srebrne pocałunki odcisnęły się na czarnych puklach… Cóż… co stres i zmartwienia robią z człowiekiem… – zimne opuszki przejechały po jonathanowych włosach, w łagodnej pieszczocie, w pokrętnym wyrzucie odrzucenia pewnej oferty, która to srebro odsunęłaby w czasie na wieczność. Pokusa… czy działała w obie strony? Czy w ogóle znajdowała się w jakimkolwiek zasięgu? Dziś co innego miało być tematem spotkania, a Montbel z pewnym zaskoczeniem odkrył, że nawet nie chciałby myśleć, że ich kroki mogłyby podążyć w stronę łóżka, czy dowolnej innej przestrzeni gotowej przyjąć ciężar i kołtun ich skomplikowanej relacji. Zabrał rękę, odsunął się nieco i oparł o barierkę, oczywiście tak, by biel jego stroju wciąż mogła czynić mu dobre tło. – Tym bardziej chciałbym Ci jedno zdjąć z barków – podjął zaskakująco rzeczowo, odchylając głowę do tyłu, pozwalając wiatrowi szarpać też swoje włosy, strzepnąć myśli niechciane, przebrzmiałe.
– Osoba, której zawdzięczam tę dzisiejszą rozmowę, której zawdzięczam fakt, że w ogóle jeszcze z kimkolwiek mogę mówić, posiadając materialne ciało… Ta osoba zaprosiła mnie na czas nieokreślony do Londynu, a ja nie byłem w stanie odmówić jej wobec przysługi, którą mi ofiarowała. – Oczywiście mógł jej odmówić, ale Jonathan akurat nie musiał o tym wiedzieć. – Stąd też to nieoczekiwane przez Ciebie w żadnej mierze dzisiejsze zaproszenie. Nie chciałbym bowiem, żebyś siwiał bardziej, gdy nieopatrznie miniemy się na Pokątnej lub w teatrze. Nie powróciłem do Anglii, by mścić się na Tobie. Niestety, jedyne co mam na potwierdzenie swoich słów to fakt, że rzeczywiście jak dotąd tego nie zrobiłem. – wzruszył rozbawiony ramionami, z piersi wypychając pojedyncze westchnienie pełne niedowierzania. To brzmiało tak żałośnie. To brzmiało niestety do bólu prawdziwie.
– Ależ oczywiście, ludzi. I jednego psa. Musiałeś się wtedy zaiście pięknie prezentować. Brud sadzy na ogorzałej skórze, wykrzykiwane polecenia do zagubionych w chaosie rob…otników? – no dobrze, miało być bez owadzich skojarzeń. Uśmiech na twarzy wampira jednak rozszerzał się, kpiąco, drażniąco, jakby zaraz miał wykładać wątpliwe postawy jego motywacji. Altruizm, czy potrzeba poklasku? A może oba? W jakiej proporcji, w jakiej skali… Z jakim efektem teraz gdy upłynęło kilka dni? Zaraz potem zmarszczył brwi, ale tylko na moment, gdy rozmówca podszedł do niego, więc i on postąpił krok w jego stronę, ześlizgując się oczyma po skroni mężczyzny. Wydawał się zmartwiony, choć było to nieco teatralne zmartwienie. – Ciężki czas dla Ciebie widzę… Srebrne pocałunki odcisnęły się na czarnych puklach… Cóż… co stres i zmartwienia robią z człowiekiem… – zimne opuszki przejechały po jonathanowych włosach, w łagodnej pieszczocie, w pokrętnym wyrzucie odrzucenia pewnej oferty, która to srebro odsunęłaby w czasie na wieczność. Pokusa… czy działała w obie strony? Czy w ogóle znajdowała się w jakimkolwiek zasięgu? Dziś co innego miało być tematem spotkania, a Montbel z pewnym zaskoczeniem odkrył, że nawet nie chciałby myśleć, że ich kroki mogłyby podążyć w stronę łóżka, czy dowolnej innej przestrzeni gotowej przyjąć ciężar i kołtun ich skomplikowanej relacji. Zabrał rękę, odsunął się nieco i oparł o barierkę, oczywiście tak, by biel jego stroju wciąż mogła czynić mu dobre tło. – Tym bardziej chciałbym Ci jedno zdjąć z barków – podjął zaskakująco rzeczowo, odchylając głowę do tyłu, pozwalając wiatrowi szarpać też swoje włosy, strzepnąć myśli niechciane, przebrzmiałe.
– Osoba, której zawdzięczam tę dzisiejszą rozmowę, której zawdzięczam fakt, że w ogóle jeszcze z kimkolwiek mogę mówić, posiadając materialne ciało… Ta osoba zaprosiła mnie na czas nieokreślony do Londynu, a ja nie byłem w stanie odmówić jej wobec przysługi, którą mi ofiarowała. – Oczywiście mógł jej odmówić, ale Jonathan akurat nie musiał o tym wiedzieć. – Stąd też to nieoczekiwane przez Ciebie w żadnej mierze dzisiejsze zaproszenie. Nie chciałbym bowiem, żebyś siwiał bardziej, gdy nieopatrznie miniemy się na Pokątnej lub w teatrze. Nie powróciłem do Anglii, by mścić się na Tobie. Niestety, jedyne co mam na potwierdzenie swoich słów to fakt, że rzeczywiście jak dotąd tego nie zrobiłem. – wzruszył rozbawiony ramionami, z piersi wypychając pojedyncze westchnienie pełne niedowierzania. To brzmiało tak żałośnie. To brzmiało niestety do bólu prawdziwie.