24.07.2025, 07:49 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 24.07.2025, 07:50 przez Gabriel Montbel.)
Huk wiatru, łoskot opadających na siebie fal i oni, dwie poranione dusze, dwa duchy nawiedzające jedną, latarnie, zagaszoną i martwą, jak uczucia, które niegdyś było ich udziałem.
Gabriel miał swoje zdanie na temat tego, cóż było udręką, a cóż nią nie było. Jego doroczne listy pozostawały bez żadnej odpowiedzi, skąd mógł zakładać, że rzeczywiście Jonathan cokolwiek wobec nich odczuwa? Że w ogóle je dostaje? Że czyta? Dopiero list, w którym oświadczył mu o swoim przyjeździe jesienią, spotkał się z jakąkolwiek reakcją. Dopiero widmo spotkania, konfrontacji popchnęło mężczyznę do napisania odpowiedzi. Dopiero…
Kostki nie mogły być bielsze. Zaciskał dłonie nie tylko dla siebie, zaciskał je po to, żeby pokazać Jonathanowi, że w przeciwieństwie do ich kłótni sprzed lat teraz nie zamierza nawet sugestią gestu wskazywać na to, że ciało byłego kochanka mogłoby gwałtownie zmienić swoje miejsce pobytu. Jego słowa raniły go, ale mógł nad sobą zapanować. Był już przyzwyczajony do tego, w przeciwieństwie do kłótni, którą mieli we Francji.
Napiął się, gdy Selwyn znów do niego podszedł, choć mężczyzna zrobił to po to, by oprzeć się o poręcz i zapatrzeć w morze, podobnie jak wampir przed momentem podobnie szukał ukojenia emocjonalnej burzy, która narastała w nim z każdą minutą oczekiwania na spotkanie. Stojący obok wampir opierał się o barierkę biodrami i patrzył teraz na zgaszoną lampę bezużytecznego obiektu, który sam zapewne nie rozumiał konieczności swojego istnienia. Krypta przeszłego życia, teraz pozbawiona wartości większej niż przechowywanie bezużytecznych śmieci.
Poczuł współczucie wobec budynku, tak bardzo rozumiejąc jego rozczarowanie rzeczywistością, ale też nie dostrzegając, że to miejsce dostało drugą szansę, drugą funkcję. Muzea, które nie miały w sobie sztuki, nigdy go nie interesowały.
– Nie musisz kłamać. – powiedział głucho, z trudem panując nad głosem, nad ciałem, nad bólem, który znów owładnął nim jak nawracająca klątwa. – Nie musisz mówić, że byłem ważny, że cieszysz się, że jednak żyje. Nie musisz mnie w żaden sposób udobruchać, żeby cementować ten… pakt o nieagresji. – umilkł, zwieszając głowę, patrząc na własne stopy wrośnięte w betonowy nagrobek. Światło latarni nie zaświeci już nigdy. Przecież było to tak oczywiste… Poczuł nagle, że dusi się, że więźnie w klamrze ściskającej grdykę. Palcami rozsupłał ją momentalnie i wypuścił biel peleryny na wolność.
– Kiedy wyjechałeś… – podjął cicho, nie odprowadzając jej wzrokiem – zabrałeś wszystko. Moje serce. Moje szczęście. Mój spokój. Moje dwa wyrwane kły. Nienawidziłem Cię za to, że uczyniłeś mnie bardziej ludzkim, niż byłem przed klątwą, ale to wciąż było dla Ciebie za mało. Kochałem Cię, ale nie chcę Cię już kochać. Tu… tu w Anglii… tu co prawda mam szansę wpaść na Ciebie na ulicy, ale mam też szansę nie myśleć wciąż i wciąż jak wyglądałoby moje życie, jak wyglądałoby nasze życie, gdybym tylko… – był kimś innym… To już nie padło. Tego nie był w stanie wypowiedzieć, zwłaszcza teraz, gdy dotarło do niego, że i tak prosił go o zgodę i tak argumentował, przekonywał, mimo wcześniejszego gniewnego zapewnienia, że wcale tego nie robi. Westchnął ciężko. Dlaczego to wszystko musiało być takie trudne?
– Przyjaciel… wątpię. Nie umiem w przyjaźń. Nie miałem nigdy żadnego, ja… – umilkł znów, czując ciężar samotności, który dusił go nie bardziej niż porzucona peleryna. Na moment tylko przygryzł wargę nim padło kolejne – Z resztą… Ta osoba ledwie mnie toleruje. Mam tylko pomóc uporać się z jakąś sprawą, ale to wciąż… wciąż lepsze zajęcie niż siedzenie w domu i czekanie na coś, co nigdy nie nastąpi. – Jak świt. Jak promień martwej latarni wypuszczonej w bezkresne morze. Jak usłyszenie kroków Jonathana na terakotowym tarasie.
Gabriel miał swoje zdanie na temat tego, cóż było udręką, a cóż nią nie było. Jego doroczne listy pozostawały bez żadnej odpowiedzi, skąd mógł zakładać, że rzeczywiście Jonathan cokolwiek wobec nich odczuwa? Że w ogóle je dostaje? Że czyta? Dopiero list, w którym oświadczył mu o swoim przyjeździe jesienią, spotkał się z jakąkolwiek reakcją. Dopiero widmo spotkania, konfrontacji popchnęło mężczyznę do napisania odpowiedzi. Dopiero…
Kostki nie mogły być bielsze. Zaciskał dłonie nie tylko dla siebie, zaciskał je po to, żeby pokazać Jonathanowi, że w przeciwieństwie do ich kłótni sprzed lat teraz nie zamierza nawet sugestią gestu wskazywać na to, że ciało byłego kochanka mogłoby gwałtownie zmienić swoje miejsce pobytu. Jego słowa raniły go, ale mógł nad sobą zapanować. Był już przyzwyczajony do tego, w przeciwieństwie do kłótni, którą mieli we Francji.
Napiął się, gdy Selwyn znów do niego podszedł, choć mężczyzna zrobił to po to, by oprzeć się o poręcz i zapatrzeć w morze, podobnie jak wampir przed momentem podobnie szukał ukojenia emocjonalnej burzy, która narastała w nim z każdą minutą oczekiwania na spotkanie. Stojący obok wampir opierał się o barierkę biodrami i patrzył teraz na zgaszoną lampę bezużytecznego obiektu, który sam zapewne nie rozumiał konieczności swojego istnienia. Krypta przeszłego życia, teraz pozbawiona wartości większej niż przechowywanie bezużytecznych śmieci.
Poczuł współczucie wobec budynku, tak bardzo rozumiejąc jego rozczarowanie rzeczywistością, ale też nie dostrzegając, że to miejsce dostało drugą szansę, drugą funkcję. Muzea, które nie miały w sobie sztuki, nigdy go nie interesowały.
– Nie musisz kłamać. – powiedział głucho, z trudem panując nad głosem, nad ciałem, nad bólem, który znów owładnął nim jak nawracająca klątwa. – Nie musisz mówić, że byłem ważny, że cieszysz się, że jednak żyje. Nie musisz mnie w żaden sposób udobruchać, żeby cementować ten… pakt o nieagresji. – umilkł, zwieszając głowę, patrząc na własne stopy wrośnięte w betonowy nagrobek. Światło latarni nie zaświeci już nigdy. Przecież było to tak oczywiste… Poczuł nagle, że dusi się, że więźnie w klamrze ściskającej grdykę. Palcami rozsupłał ją momentalnie i wypuścił biel peleryny na wolność.
– Kiedy wyjechałeś… – podjął cicho, nie odprowadzając jej wzrokiem – zabrałeś wszystko. Moje serce. Moje szczęście. Mój spokój. Moje dwa wyrwane kły. Nienawidziłem Cię za to, że uczyniłeś mnie bardziej ludzkim, niż byłem przed klątwą, ale to wciąż było dla Ciebie za mało. Kochałem Cię, ale nie chcę Cię już kochać. Tu… tu w Anglii… tu co prawda mam szansę wpaść na Ciebie na ulicy, ale mam też szansę nie myśleć wciąż i wciąż jak wyglądałoby moje życie, jak wyglądałoby nasze życie, gdybym tylko… – był kimś innym… To już nie padło. Tego nie był w stanie wypowiedzieć, zwłaszcza teraz, gdy dotarło do niego, że i tak prosił go o zgodę i tak argumentował, przekonywał, mimo wcześniejszego gniewnego zapewnienia, że wcale tego nie robi. Westchnął ciężko. Dlaczego to wszystko musiało być takie trudne?
– Przyjaciel… wątpię. Nie umiem w przyjaźń. Nie miałem nigdy żadnego, ja… – umilkł znów, czując ciężar samotności, który dusił go nie bardziej niż porzucona peleryna. Na moment tylko przygryzł wargę nim padło kolejne – Z resztą… Ta osoba ledwie mnie toleruje. Mam tylko pomóc uporać się z jakąś sprawą, ale to wciąż… wciąż lepsze zajęcie niż siedzenie w domu i czekanie na coś, co nigdy nie nastąpi. – Jak świt. Jak promień martwej latarni wypuszczonej w bezkresne morze. Jak usłyszenie kroków Jonathana na terakotowym tarasie.