28.07.2025, 15:13 ✶
– Trochę tak. Trochę tak jest – przyznał jej miękko, w kojącym geście odgarniając jasne kosmyki ze zroszonego potem cierpienia czoła. Lubił jej twarz, chociaż według niektórych może była nazbyt pochudła. On sam nie jadł gdy się denerwował i choć nie był świadom traumy drążącej jej żyły i odsuwającej jedzenie od ust, miał poczucie pewnej współzależności w tej trupiej urodzie.
Byli głodem. Czasem zaborczym. Nigdy niezaspokojonym.
A teraz byli głodni spokoju.
Słowa o matce, o dziewicy i starusze, słowa o bólu na trwałe powiązanego z egzystencją nie musiały zmiękczać i tak już miękkiego serca wrażliwości na jej cierpienie. Ból potrafił być tylko bólem i oboje mogli co do tego bardzo ochoczo się zgodzić. Anthony - całkiem racjonalnie rzecz ujmując - mógł również zgodzić się z faktem, że nie musiał sam dźwigać na barkach bólu całego świata. Nie był mugolskim mesjaszem, dalece mu było do mitu martyrologicznego, swojego poczucia odpowiedzialności, a może bardziej poczucia winy nie identyfikował jako potrzeby zbawiania świata. Oba przekonania, obie tezy ześliznęły się teraz jedna obok siebie i przez siebie.
Warte przemyślenia. Później – pomyślał tylko, dalej głaszcząc jej poetycką głowę, dając falom płynąć, dając swojej duszy tonąć i tonąć jeszcze bardziej, gdy Lorraine z pełną determinacją próbowała przekonać go do swojej racji, tak pełną, że aż sięgnęła po słowa, które musiały doń trafić. Marek Aureliusz nie był jego ulubionym myślicielem ani władcą, jego słowa w jej ustach brzmiały jednak piękniej. Czyściej. Do bólu - ha! - trafniej.
– Chciałbym być szczęśliwy takim szczęściem – przyznał otwarcie, bo i gnębiła go teraźniejszość i bał się przyszłości. Choć teraz trochę mniej, w ciszy wspólnej sali przeznaczonej dla wielu, będącej teraz schronieniem dla ich dwójki. – A jestem pewien, że zbliżę się do tego stanu, kiedy ze mną zagrasz. Chodź Lorraine, chodź ze mną dotknijmy prawdy o strachu tam, gdzie on nie szepcze złowieszczo, lecz tęsknie śpiewa.
I poszli razem do rezydencji, nie oglądając się już za siebie. I zgodnie z jej prośbą opowiadał o minionym miesiącu, o doświadczeni pełni, którego zaznał w opuszczonym schronisku w szkockich górach, o jarmarku, o lęku o przyjaciół, który gniótł satysfakcję z finalizowanej umowy. Mówił tak długo, aż mowa przeszła w dźwięki, a popołudnie upłynęło im wśród francuskich medytacji i obietnic spokoju, świtu, który kiedyś nadejdzie nad ich głowami.
Byli głodem. Czasem zaborczym. Nigdy niezaspokojonym.
A teraz byli głodni spokoju.
Słowa o matce, o dziewicy i starusze, słowa o bólu na trwałe powiązanego z egzystencją nie musiały zmiękczać i tak już miękkiego serca wrażliwości na jej cierpienie. Ból potrafił być tylko bólem i oboje mogli co do tego bardzo ochoczo się zgodzić. Anthony - całkiem racjonalnie rzecz ujmując - mógł również zgodzić się z faktem, że nie musiał sam dźwigać na barkach bólu całego świata. Nie był mugolskim mesjaszem, dalece mu było do mitu martyrologicznego, swojego poczucia odpowiedzialności, a może bardziej poczucia winy nie identyfikował jako potrzeby zbawiania świata. Oba przekonania, obie tezy ześliznęły się teraz jedna obok siebie i przez siebie.
Warte przemyślenia. Później – pomyślał tylko, dalej głaszcząc jej poetycką głowę, dając falom płynąć, dając swojej duszy tonąć i tonąć jeszcze bardziej, gdy Lorraine z pełną determinacją próbowała przekonać go do swojej racji, tak pełną, że aż sięgnęła po słowa, które musiały doń trafić. Marek Aureliusz nie był jego ulubionym myślicielem ani władcą, jego słowa w jej ustach brzmiały jednak piękniej. Czyściej. Do bólu - ha! - trafniej.
– Chciałbym być szczęśliwy takim szczęściem – przyznał otwarcie, bo i gnębiła go teraźniejszość i bał się przyszłości. Choć teraz trochę mniej, w ciszy wspólnej sali przeznaczonej dla wielu, będącej teraz schronieniem dla ich dwójki. – A jestem pewien, że zbliżę się do tego stanu, kiedy ze mną zagrasz. Chodź Lorraine, chodź ze mną dotknijmy prawdy o strachu tam, gdzie on nie szepcze złowieszczo, lecz tęsknie śpiewa.
I poszli razem do rezydencji, nie oglądając się już za siebie. I zgodnie z jej prośbą opowiadał o minionym miesiącu, o doświadczeni pełni, którego zaznał w opuszczonym schronisku w szkockich górach, o jarmarku, o lęku o przyjaciół, który gniótł satysfakcję z finalizowanej umowy. Mówił tak długo, aż mowa przeszła w dźwięki, a popołudnie upłynęło im wśród francuskich medytacji i obietnic spokoju, świtu, który kiedyś nadejdzie nad ich głowami.
Koniec sesji