12.08.2025, 15:29 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.08.2025, 15:32 przez Gabriel Montbel.)
– Niemalże – powtórzył głucho, wpatrując się w zagubioną ludzką twarz, borykającą się ze swoim workiem emocjonalnych rozterek. Jego twarz stężała niemą akceptacją, ostatnim stadium żałoby, w poczuciu świadomości, że to co kochał prawdziwie obumarło i przynależne było przeszłości. A zadziało się to nie z powodu śmierci człowieka, któremu oddał swoją połamaną duszę w dłonie pod opiekę, a z powodu nieuchronności losu i przemijania, które oszukiwał tak skutecznie na jednym polu, ale na drugim już nie mógł. Jonathan nieumyślnie zasiał w nim myśl, że i tak by się rozeszli, a ta szybko zapuszczała w nim korzenie. Bez przemiany… Selwyn starzejąc się znienawidziłby go do reszty, znienawidziłby też może i siebie za te uczucia, nie chciałby patrzeć w lustro, odbierać czułości od kochanka który wciąż liczy sobie tyle samo wiosen. Wampir spoglądał w jego zatroskaną twarz i nie chciał widzieć w niej tej troski. Gniew. Rozczarowanie. Wyższość. Buńczuczność. Pycha. Strach. A teraz…? Zagubienie.
Nie wiedział jak to się robi.
Nie kochał nigdy wcześniej tak mocno.
Czy rzeczywiście można było wstać i iść dalej i spoglądać od czasu do czasu w swoją stronę bez żalu, który teraz cisnął mu łzy do oczu, łzy zbyt łatwe do dostrzeżenia, gdy otaczał ich srebrzysty gwiezdny rój?
Na imię Jean skrzywił się strasznie i odwrócił głowę, bo przecież był to cios niezamierzony. J i J, dwie litery, porównywane świtami w ukryciu, te chwile, gdy skrzypiały pióra i wzajem porównywali gęste zawijasy nabrzmiałej, egzaltowanej kursywy. Dwie litery, tak podobne, splecione ze sobą… jakie to było głupie. Ludzkie. Marne. Już wcześniej rozważał zmianę, ale teraz czuł wewnątrz kośćca, że nigdy więcej nie chciałby, by ktokolwiek tak się do niego zwracał. Jean umarł 8 września o świcie, w Poisy, pośród martwego ogrodu i został odprowadzony ku bramie przez Czarną Różę, gdy znów zapadł zmrok.
– Proszę ja… – zaczął, a potem charakterystyczny wyraz twarzy, cień mgły i zastanowienia przemknęły przez ślepia jego rozmówcy, więc umilkł, poddając się znów jego osądowi. Zamknął oczy, zwiesił głowę. To on z ich dwójki wierzył bardziej w nieuchronność losu, to on interpretował nici dostrzeżone przez kochanka bardziej dosadnie. Nieodwołalnie. To on niegdyś nie chciał mu ich pokazywać, a teraz, wyzbyty tej umiejętności czuł się… Nijak. Zapodziany. Niepewny nadchodzącego dnia i swojego w nim miejsca.
Tymczasem nić, przynajmniej część biegnąca od Gabriela ku Jonathanowi, zdawała się niczym łodyga róży. Wyzbyła się chorobliwej purpury zdradzającej niezdrową dla obojga obsesję, wyzbywała się też i kolejnych problemów. Dobry hodowca zwróciłby uwagę na nadmiar słońca i brak potasu, albo magnezu. Niezdrowa czerwień płowiała jednak na rzecz ciemnej głębokiej zieleni. Troski i łagodności, której niewielu mogłoby się spodziewać po wiekowej istocie.
– … proszę, nie mów na mnie tak więcej. Zdecydowałem, że tu na angielskiej ziemi, będę posługiwał się ostatnim z moich imion. Gabriel. – Jean umarł i zabrała go Czarna Róża. Nie odważył się podnieść wzroku, wolał znów obrócić się ku morzu, nie unikać ciężaru, który dociążył mu klatkę piersiową.
Nie wiedział jak to się robi.
Nie kochał nigdy wcześniej tak mocno.
Czy rzeczywiście można było wstać i iść dalej i spoglądać od czasu do czasu w swoją stronę bez żalu, który teraz cisnął mu łzy do oczu, łzy zbyt łatwe do dostrzeżenia, gdy otaczał ich srebrzysty gwiezdny rój?
Na imię Jean skrzywił się strasznie i odwrócił głowę, bo przecież był to cios niezamierzony. J i J, dwie litery, porównywane świtami w ukryciu, te chwile, gdy skrzypiały pióra i wzajem porównywali gęste zawijasy nabrzmiałej, egzaltowanej kursywy. Dwie litery, tak podobne, splecione ze sobą… jakie to było głupie. Ludzkie. Marne. Już wcześniej rozważał zmianę, ale teraz czuł wewnątrz kośćca, że nigdy więcej nie chciałby, by ktokolwiek tak się do niego zwracał. Jean umarł 8 września o świcie, w Poisy, pośród martwego ogrodu i został odprowadzony ku bramie przez Czarną Różę, gdy znów zapadł zmrok.
– Proszę ja… – zaczął, a potem charakterystyczny wyraz twarzy, cień mgły i zastanowienia przemknęły przez ślepia jego rozmówcy, więc umilkł, poddając się znów jego osądowi. Zamknął oczy, zwiesił głowę. To on z ich dwójki wierzył bardziej w nieuchronność losu, to on interpretował nici dostrzeżone przez kochanka bardziej dosadnie. Nieodwołalnie. To on niegdyś nie chciał mu ich pokazywać, a teraz, wyzbyty tej umiejętności czuł się… Nijak. Zapodziany. Niepewny nadchodzącego dnia i swojego w nim miejsca.
Tymczasem nić, przynajmniej część biegnąca od Gabriela ku Jonathanowi, zdawała się niczym łodyga róży. Wyzbyła się chorobliwej purpury zdradzającej niezdrową dla obojga obsesję, wyzbywała się też i kolejnych problemów. Dobry hodowca zwróciłby uwagę na nadmiar słońca i brak potasu, albo magnezu. Niezdrowa czerwień płowiała jednak na rzecz ciemnej głębokiej zieleni. Troski i łagodności, której niewielu mogłoby się spodziewać po wiekowej istocie.
– … proszę, nie mów na mnie tak więcej. Zdecydowałem, że tu na angielskiej ziemi, będę posługiwał się ostatnim z moich imion. Gabriel. – Jean umarł i zabrała go Czarna Róża. Nie odważył się podnieść wzroku, wolał znów obrócić się ku morzu, nie unikać ciężaru, który dociążył mu klatkę piersiową.