26.08.2025, 22:57 ✶
Z aurorem Aaronem A. Moody’m na balkonie.
- Zasłoniliby niebo, gdyby nie pasowało do dress code.
Przygryzła wargę, żeby się nie roześmiać. Co do tego miał rację. Świat bogaczy zawsze był piękny. Tandetnie drogi. Momentami wręcz kiczowaty. Nienawidziła go za to, że ma rację. Nienawidziła też trochę siebie, że jest tego wszystkiego częścią.
Bezwiednie zadarła głowę do góry. Czasem zapominała jak rzadko widać jakiekolwiek gwiazdy w Londynie. Zawsze w takich chwilach za nimi tęskniła. Za wrzosowiskami. Za wiatrem. W mieście nawet powietrze było inne.
Lorien lubiła zapach jaśminu, bo przypominał jej... dom rodzinny. Adeline zawsze używała takich perfum, tak pachniał jej kraj, więc przywiozła zapach ze sobą. Jaśmin i pomarańca. Gdy po raz czarownica pierwszy usłyszała od niego anegdotkę o Kleopatrze, spytała zaczepnie czy kojarzy mu się z mityczną królową Egiptu. Usłyszała tylko proste “Niespecjalnie.” po którym nastąpił bardzo długi, pełen dat i historycznych niuansów monolog. Przestała słuchać gdzieś w połowie drugiego zdania.
A teraz, znów głos Aarona brzmiał tak jakby mówił o pogodzie, a nie o niej.
- Bardzo ładnie wyglądasz.
Wiem. Chciała odpowiedzieć. Widziałam w lustrze jak na mnie patrzysz, gdy wychodziliśmy.
- Doprawdy?- Zapytała zamiast tego, siląc się na całkiem obojętny ton. Dementorek - bezpiecznie spoczywający w zagłębieniu jej dłoni, na miękkiej białej rękawiczce - szarpał za pelerynkę, kościstymi łapkami próbując rozprostować materiał. Ewidentnie go to frustrowało.
A czy pan jest sfrustrowany panie Moody?
Nie odwróciła głowy. Co więcej, wyprostowała się jeszcze odrobinę mocniej; tak by przy najmniejszym ruchu dłoni musiał zahaczyć palcami o miękki materiał jej sukienki. Oburzająco skandaliczne zachowanie. Wszak nie godziło się dotykać czystokrwistej wdowy. Będąc na służbie. W dodatku w miesięcznicę pogrzebu jej nieszczęśliwej pamięci męża.
- Co podoba ci się najbardziej?
Nie straciła nawet na moment zainteresowania zakapturzoną figurką. Ale żeby mu się lepiej przyjrzeć, musiała go podnieść na wysokość twarzy. Marynarka zsunęła się odrobinę z jej ramienia; Gest tak leniwy, tak niefrasobliwy, że mógł wydać się prawie naturalny. No właśnie prawie. Powoli przechyliła głowę. Pozwoliła ciężkim lokom opaść na drugie ramię, odsłonić smukłą, zdobioną pojedynczym sznurem pereł, szyję. Skórę pokrytą gęsią skórką i drobnymi bliznami po wyłuskanych piórach.
Coś brzdąknęło. Jedna ze złotych spinek Lorien wysunęła się z jej ciemnych włosów i spadła na posadzkę. Dźwięk był czysty, zaskakująco głośny jak na taki drobiazg.
Odbiła się raz, drugi, trzeci. Przetoczyła kawałek, a potem zakręciła raz i zatrzymała - tuż przy czubku jego buta. Buta tak porządnie wypastowanego, że w słabym świetle balkonu zdawał się odbijać złoto ozdoby.
Nie poruszyła się, ale spojrzała - najpierw na samą spinkę, potem nieśpiesznie, odrobinę wyżej. Na but, na kant idealnie wyprasowanej nogawki munduru. Podciągnęła kolano, nonszalancko zakładając nogę na nogę, jakby to wszystko było zupełnie nieistotnym epizodem… Jakby jej nie zależało.
I to był moment, w którym Mulciber wreszcie uchwyciła spojrzenie Moody’ego i wymruczała tylko jedno, proste słowo.
- Aport.
Bo przecież gdyby auror nie znał swojego miejsca w szeregu... nie byłby aurorem prawda? A nikt nie lubił źle wyszkolonych psów myśliwskich.
- Zasłoniliby niebo, gdyby nie pasowało do dress code.
Przygryzła wargę, żeby się nie roześmiać. Co do tego miał rację. Świat bogaczy zawsze był piękny. Tandetnie drogi. Momentami wręcz kiczowaty. Nienawidziła go za to, że ma rację. Nienawidziła też trochę siebie, że jest tego wszystkiego częścią.
Bezwiednie zadarła głowę do góry. Czasem zapominała jak rzadko widać jakiekolwiek gwiazdy w Londynie. Zawsze w takich chwilach za nimi tęskniła. Za wrzosowiskami. Za wiatrem. W mieście nawet powietrze było inne.
Lorien lubiła zapach jaśminu, bo przypominał jej... dom rodzinny. Adeline zawsze używała takich perfum, tak pachniał jej kraj, więc przywiozła zapach ze sobą. Jaśmin i pomarańca. Gdy po raz czarownica pierwszy usłyszała od niego anegdotkę o Kleopatrze, spytała zaczepnie czy kojarzy mu się z mityczną królową Egiptu. Usłyszała tylko proste “Niespecjalnie.” po którym nastąpił bardzo długi, pełen dat i historycznych niuansów monolog. Przestała słuchać gdzieś w połowie drugiego zdania.
A teraz, znów głos Aarona brzmiał tak jakby mówił o pogodzie, a nie o niej.
- Bardzo ładnie wyglądasz.
Wiem. Chciała odpowiedzieć. Widziałam w lustrze jak na mnie patrzysz, gdy wychodziliśmy.
- Doprawdy?- Zapytała zamiast tego, siląc się na całkiem obojętny ton. Dementorek - bezpiecznie spoczywający w zagłębieniu jej dłoni, na miękkiej białej rękawiczce - szarpał za pelerynkę, kościstymi łapkami próbując rozprostować materiał. Ewidentnie go to frustrowało.
A czy pan jest sfrustrowany panie Moody?
Nie odwróciła głowy. Co więcej, wyprostowała się jeszcze odrobinę mocniej; tak by przy najmniejszym ruchu dłoni musiał zahaczyć palcami o miękki materiał jej sukienki. Oburzająco skandaliczne zachowanie. Wszak nie godziło się dotykać czystokrwistej wdowy. Będąc na służbie. W dodatku w miesięcznicę pogrzebu jej nieszczęśliwej pamięci męża.
- Co podoba ci się najbardziej?
Nie straciła nawet na moment zainteresowania zakapturzoną figurką. Ale żeby mu się lepiej przyjrzeć, musiała go podnieść na wysokość twarzy. Marynarka zsunęła się odrobinę z jej ramienia; Gest tak leniwy, tak niefrasobliwy, że mógł wydać się prawie naturalny. No właśnie prawie. Powoli przechyliła głowę. Pozwoliła ciężkim lokom opaść na drugie ramię, odsłonić smukłą, zdobioną pojedynczym sznurem pereł, szyję. Skórę pokrytą gęsią skórką i drobnymi bliznami po wyłuskanych piórach.
Coś brzdąknęło. Jedna ze złotych spinek Lorien wysunęła się z jej ciemnych włosów i spadła na posadzkę. Dźwięk był czysty, zaskakująco głośny jak na taki drobiazg.
Odbiła się raz, drugi, trzeci. Przetoczyła kawałek, a potem zakręciła raz i zatrzymała - tuż przy czubku jego buta. Buta tak porządnie wypastowanego, że w słabym świetle balkonu zdawał się odbijać złoto ozdoby.
Nie poruszyła się, ale spojrzała - najpierw na samą spinkę, potem nieśpiesznie, odrobinę wyżej. Na but, na kant idealnie wyprasowanej nogawki munduru. Podciągnęła kolano, nonszalancko zakładając nogę na nogę, jakby to wszystko było zupełnie nieistotnym epizodem… Jakby jej nie zależało.
I to był moment, w którym Mulciber wreszcie uchwyciła spojrzenie Moody’ego i wymruczała tylko jedno, proste słowo.
- Aport.
Bo przecież gdyby auror nie znał swojego miejsca w szeregu... nie byłby aurorem prawda? A nikt nie lubił źle wyszkolonych psów myśliwskich.