• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Pokątna v
1 2 3 4 5 … 9 Dalej »
13.09.72 - Ściany, ściany, ściany... [jednopostówka]

13.09.72 - Ściany, ściany, ściany... [jednopostówka]
malfoy z temu
You've got so much to do
And only so many hours in a day
1,85 m wzrostu, włosy [s]wcale nietlenione[/s] jasne, kręcone, zawsze w lekkim chaosie; błękitne oczy. Ubrany zazwyczaj w koszulę i dżinsy, często nosi krawat, skórzaną kurtkę i aparat fotograficzny zawieszony na pasku na szyi.

Henry Lockhart
#1
20.09.2025, 16:04  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.09.2025, 16:04 przez Henry Lockhart.)  
To miał być zwyczajny powrót z pracy. Przejście z redakcji Proroka do Dziurawego Kotła, gdzie zostawiał swój rower. Nim dojeżdżało się do prosto do Hackney, omijając trąbiące auta, starając się z całych sił nie zanurzyć się w kakofonii, którą żyli mugole. Ciekawa była ta różnica pomiędzy oboma światami. Jeden był cichszy, raczej szumiący jak skrzydła lecącego kruka. Charakterystyczne dla czarodziejów dźwięki: ciche i szybkie trzaskanie iskier magii, pyknięcia wyładowań magii – to wszystko tworzyło śpiew tutejszych ulic. Inaczej było u mugoli, u których rządziły głosy, rozmowy, a także turkot maszyn, silników aut, miarowe kroki, jakby to niemagiczny świat był tym bardziej uporządkowanym.

Henry nie zdążył nawet wyjść w tamte tereny. Po drodze przez jedną z pobocznych alejek od ulicy Pokątnej, napotkał coś, czego nie utożsamiał ani z jednym, ani z drugim światem.
Ciszę. Głuchą i całkowitą.

Kroki chłopaka stały się jakby głośniejsze. Słyszał swój własny oddech, choć już zdążył się wyleczyć z pyłowej choroby. W nozdrzach miał słodkawy zapach, jakby lekko spalony. Znał go, utożsamiał z nieudanym karmelem, bowiem sztuka topienia cukru wymagała dawniej od niego kilku sromotnych porażek. Gdy zaś się zatrzymał… ze zgrozą był w stanie usłyszeć nawet własne bicie serca.
Świat dookoła nie tylko zamilkł – on opustoszał. Nie było ani sów, ani ludzi, ani nawet owadów. W tej całkowitej nieobecności coś innego majaczyło na krawędziach rozbieganego wzroku. Nie było tego, a jednak… Henry znał to aż za dobrze. Naczytał się tych wszystkich opowiadań: nie tylko Lovecrafta, ale i Stokera, Polidoriego, Shelley. Jego dłoń chwyciła za różdżkę, wyciągnęła ją z kieszeni. Słaba ochrona w starciu z przedwiecznym złem, ale jaki miał wybór?

Zebrał się w sobie, by iść dalej, by nie sterczeć w jednym miejscu. Musiał znaleźć drogę na ulicę. Może była to jedynie kwestia tego zaułka? Może dało się wyjść? Opuścić to miejsce, tak jak wcześniej zrobili to bogowie? Henry wziął głęboki oddech. Nie był tchórzem, a strach… należało zwalczać. Tkwiąc w koszmarze, stojąc pośrodku niego, można było stracić wszelkie zmysły. A i najbezpieczniej nie było. Coś go obserwowało. Śledziło. Czuł czyjeś oczy nie na swoich plecach, nie na twarzy, lecz jedynie na sobie. Na własnej duszy. Coś skradało się w jego stronę. Może dało się zgubić trop?

Przeszedł w stronę, gdzie powinna być ulica Pokątna, a nogi miał jak z waty. Jakoś nie przyszło mu do głowy, by nawoływać. Skoro coś go ścigało, nie mógł jeszcze bardziej ściągać na siebie uwagi. Postarał się też, by jego kroki były ciche, lekkie. Wydawało mu się jednak, że koszmar z alejek śmiał się z jego nędznych starań. Skoro nawet jego serce łupało jak młot, to co dadzą cichsze kroki? Nic. Nie mógł przestać oddychać, nie na długo.

Tam, gdzie powinna była znajdować się Pokątna, zobaczył rozwidlenie. Tak jakby ktoś zamalował największą ulicę magicznego Londynu na mapie i narysował własne linie. A raczej nabazgrał je bez ładu i składu. A może coś napisał? Czy Henry właśnie kroczył po słowach klątwy? A może po okultystycznym symbolu? Czy jego kroki rozbudzały do życia czarną magię? Nie mógł jednak się zatrzymać. Trzeba było dokonać wyboru: prawo czy lewo? Może mógł iść w jednym kierunku, aż w końcu uda się opuścić ten labirynt? Znał tę metodę rozwiązywania zagadek. Spójnie trzymać się jednego rozwiązania. Uściślić umysł.

Przeszedł w prawą alejkę, węższą niż poprzednia. W tej mógł rozłożyć ramiona i dotknąć obiema dłońmi przeciwległych ścian. Czy taka była tendencja? Do którego momentu będzie w stanie zmieścić się pomiędzy domami. Spojrzał w górę, poszukiwał jakichś okien, ale nigdzie ich nie był w stanie dostrzec. Otaczały go lite ściany, każda w kolorze szarości, przypominającej chmurne niebo, które tego dnia górowało nad Londynem. A może Henry miał wydostać się przed zmrokiem? Co jeśli to się nie stanie? Czy istota, która go śledziła, była zwierzęciem nocnym? Spragnionym krwi drapieżnikiem?

Henry przyspieszył kroku. Strachowi zaczęła towarzyszyć beznadzieja, ta myśl, że jego walka nie miała sensu. Że musiał być gotowy na spotkanie z rodzicami i dziadkami w zaświatach. Albo jeszcze gorzej: może monstrum, które tu krążyło wchłonie jego duszę? Pozbawi go możliwości przejścia do jakichkolwiek zaświatów? Skaże na wieczne błąkanie się po tych korytarzach?
Kolejne rozwidlenie prowadziło do dwóch uliczek, jeszcze węższych niż poprzednie. Tym razem nie trzeba było wyciągać szczególnie rąk. Ściany oddalone były jedyne o kilka cali od ramion Henryka. Jednak była jedna gorsza rzecz.

Zapomniał.

Spojrzał na korytarze, a potem na własne dłonie. Która była prawa? A która lewa? Nie potrafił sobie przypomnieć. Odwrócił się, by zobaczyć, skąd przyszedł, ale za nim znajdowała się tylko ciągnąca się w nieskończoność uliczka. Wzrok chłopaka zamglił się od łez. Zacisnął pięści. Miał ochotę skulić się w jednej z alejek. Poddać się. Tkwić tu w nieskończoność lub po prostu przeczekać to. Może to umysł płatał mu figle? Tylko dlaczego? Przecież wszystko było dotychczas w porządku. Lekkie stany depresyjne to jedno, ale takie halucynacje… nie były czymś normalnym. Po czymś takim spędzało się resztę życia w Lecznicy Dusz.

Nie. Nie mógł pozwolić na to, by pochłonęło go szaleństwo. By wygrało. Przeżył wiele trudnych momentów w swoim młodym życiu, to prawda. Ale nie mógł stracić rozumu. Uderzył pięścią w ścianę, zupełnie jakby chciał ją rozbić. Jednak mury jego umysłu były grube. Bicie w nie sprawiało ból. Pięść Henry’ego zapłonęła, choć udało mu się nic sobie nie złamać. Ten ból jednak… był prawdziwy, w odróżnieniu od tego wszystkiego. Dlatego Henry puścił się biegiem w losowo wybrany korytarz.

Wydawało mu się, że pędzi w nieskończoność. Skręcał co jakiś czas w kolejne korytarze, ścieżki, które się przed nim otwierały. Nie patrzył, gdzie biegł. Na szczęście miał dobrą kondycję. Gnał, ile miał sił w nogach, podczas gdy korytarze się zwężały i zwężały. W ostatnim biegł już bokiem, niemal się przeciskając, a potem… natrafił na litą ścianę. Wbiegł w nią, w ostatniej chwili wyciągnął przed siebie ręce, by nie uderzyć się w głowę. Odbił się od ściany, upadł na grunt i właśnie wtedy…

Powrócił.

Dźwięki magicznej ulicy powróciły. Ludzie również. Jakiś pijaczek siedzący pod murkiem patrzył na Henry’ego z konsternacją. Mruknął coś nawet pod nosem „tej całej dzisiejszej młodzieży”. Chłopak spojrzał na swoje dłonie – zdarte i obolałe. W płucach wciąż czuł ścisk od wcześniejszego biegu, pot na jego czole był prawdziwy, ale cała reszta? Zaczynała jakby się zacierać. Niczym bardzo wyraźny sen, z którego właśnie się obudził.

Henry poprawił kurtkę i skierował się w stronę ulicy Pokątnej. Tym razem pojawiła się przed nim w całej swojej krasie. Widział ją jedynie przez zasłonę niesamowitego zmęczenia. Skołowania, powodującego, że jak najszybciej chciał znaleźć się w domu. Musiał… napić się czegoś. Zwykle tego nie robił, ale uznał, że tym razem wróci przez mugolski Londyn metrem. Jego powieki opadały, nogi były ciężkie, a głowę rozsadzał mu pulsujący ból. Nawet posmak w ustach miał dziwaczny. Jakby słodkawy, karmelowy, lecz gorzki od spalenizny. Do złudzenia przypominał zapach, od którego wszystko się zaczęło.

Musiałem się tym przyćpać – pomyślał, łącząc fakty ze sobą w jedyne racjonalne wytłumaczenie. Przecież nie mógł tak nagle zetknąć się z czymś nie z tej ziemi i stracić przez to zmysły, prawda? Nie, to musiał być ten przeklęty cukier. Zapach, który wciąż lepił się mu do ubrań i włosów, podobnie jak dym ze Spalonej Nocy.

Zamierzał wyśledzić sukinsyna, który mu to zrobił. Zbadać sprawę, zagłębić się w nią. Nie można było zostawiać zagadki nierozwiązanej. Ale nie teraz. Wewnętrzna logika jego myślenia jeszcze wciąż kiepsko działała. Taki stan nie był dobry do pracy wymagającej trzeźwego myślenia. Nadawał się natomiast do czegoś zgoła innego.

Doczłapał do Dziurawego Kotła, zajął miejsce gdzieś w kącie i zamówił dwa kieliszki wódki. Zwykle starał się nie pić, ale tym razem tego potrzebował. Musiał zredukować napięcie. Po tym, jak zamówił napoje, zapalił papierosa – drugiego tego dnia, lecz absolutnie niezbędnego. Ten dym był znajomy, kojący. Wypełniał płuca i uspokajał pędzące myśli.

Musiał zrobić coś jeszcze. Wyjął z kieszeni notatnik i swoje mugolskie pióro wieczne, które dostał kiedyś od dziadka. Nie potrafił znaleźć na razie słów, by opisać to, co zobaczył rzetelnie, po dziennikarsku. Żałował, że nie zrobił zdjęcia korytarzom, byłby wtedy pewny, czy były prawdą czy iluzją. No nic. Nie mógł działać na faktach. Postanowił więc spisać swoje wspomnienia w inny sposób – być może w tej sytuacji najlepszy.

labirynt

rozbudzony zasypiam
cukier w nozdrzach
cisza dookoła
stoję.

przemierzam korytarze
powoli idę
skradam się, nie zobaczy
to, co za mną idzie
idę.

strach za gardło mnie chwyta
tracę kierunek
panikuję, drżę
umysł mój w kawałkach
biegnę.

pragnę zburzyć te mury
lecz tylko błądzę
na oślep gnam naprzód
przede mną lita ściana
leżę.

Od pisania rozbolały go zdarte dłonie, ale alkohol i papierosy przyćmiły na chwilę ten ból. Tylko na moment, by mógł przelać na papier swoją nędzną poezję. W sumie było to dosyć zabawne. Ktoś mógłby potem interpretować jego wiersz niedosłownie. Myśleć nad jego ukrytym znaczeniem, przekazem. Przypominałoby to psychoanalizę: odkrywanie czyjejś psychiki poprzez patrzenie w sny. A może byłaby to jakaś magiczna dziedzina? Czy interpretacja snów nie wiązała się z wróżbiarstwem? Jedno mówiło o przeszłości, drugie zaś o przyszłości. Oba światy dzieliła jedynie teraźniejszość.

Wypił drugi kieliszek. Pierwszy poszedł podczas pisania, ułatwił proces twórczy. Nie chciał nikomu pokazywać tego wiersza, choć kusiło go, by sprawić, żeby ktoś go przeczytał. Może mógł napisać go na jakimś murze? Albo anonimowo przesłać do Proroka? Alkohol w jego krwi mówił mu, że była to wcale niezła poezja, ale czy odurzony umysł nie wypowiadał się tak o jakiejkolwiek tandecie?
Henry westchnął, przejechał dłońmi po twarzy. Po tym podniósł wzrok i ujrzał znajomą twarz.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Henry Lockhart (1554)




Wiadomości w tym wątku
13.09.72 - Ściany, ściany, ściany... [jednopostówka] - przez Henry Lockhart - 20.09.2025, 16:04

  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa