02.10.2025, 11:29 ✶
Nadszedł ten dzień. Prawdę mówiąc, był to jeden z tych momentów, które jawiły się jak punkt zwrotny nie tylko dla dwojga młodych ludzi, ale i dla wszystkich, którzy tworzyli ich krąg. Nie mogłam sobie pozwolić na żadne rozproszenie, od rana czuwałam nad przygotowaniami, dbając o to, by każdy szczegół - od kwiatów, po rozmieszczenie gości - był zgodny z zasadami i wymogami, jakie uznawałam za godne. Moje skrzaty zdawały się podzielać napięcie, nawet one poruszały się ciszej, jakby wiedziały, że dziś nie wolno dopuścić do najmniejszego uchybienia.
Zatrzymałam się przy drzwiach jej pokoju, nim zapukałam, lecz niemal natychmiast otworzyłam drzwi, jak zawsze, z właściwą mi pewnością siebie, ale i świadomością, że to chwila, z którą należy obchodzić się z delikatnością. Weszłam cicho, nie chcąc przerwać dziewczynie skupienia, chociaż dobrze wiedziałam, że moje pojawienie się nie mogło ujść jej uwadze - przecież zapukałam, a tafla, w której się przeglądała, natychmiast zdradziła moją obecność. Wsparłam się o futrynę drzwi, unosząc lekko brodę, jak miałam to w zwyczaju, i przez kilka sekund pozwalałam sobie patrzeć przed siebie, nie zabierając głosu. Wnętrze było wypełnione tym charakterystycznym zapachem - mieszaniną perfum, świeżo wyprasowanych tkanin i emocji, które unoszą się w powietrzu w takich chwilach. Geraldine stała nieruchomo naprzeciw lustra, a w odbiciu, na tle bieli sukni, jej twarz wydawała mi się jeszcze młodsza, niemal dziewczęca. Musiałam przyznać przed sobą, iż prezentowała się… Nie tyle pięknie, chociaż to również, co właściwie. Tak, to było słowo odpowiednie. Zarówno Yaxley, jak i suknia, szyta nie tylko pod miarę ciała, ale i charakteru, wreszcie spełniła swoje przeznaczenie.
Obie czekały od wielu lat. Widok obu wzruszył mnie bardziej, niż chciałam pokazać. Wyglądałam na opanowaną, nie kryłam aprobaty w moim spojrzeniu, ale w rzeczywistości skupiłam się na konieczności, nie sentymentach. Wzrokiem zbadałam każdy szczegół - od ułożenia sukienki po niesforny lok nad skronią, który aż prosił się o poprawienie. Jej twarz była spokojna, ale w tym spokoju widziałam zawahanie, znałam ją aż nadto dobrze, by nie dostrzec tego, co kryło się pod powierzchnią. Rozpoznałam to pragnienie natychmiast - była w końcu sobą, zawsze miała w sobie tę przekorną nutę, jednak tego dnia obowiązywały inne reguły.
- Geraldine. - Odezwałam się wreszcie, tonem miękkim, ale stanowczym. - Czas najwyższy, moja droga. Potrzebujesz, abym czymś jeszcze się zajęła? - Nie chciałam odbierać jej tej chwili, ale równocześnie wiedziałam, że czas nas naglił. Dyskretna presja była moją rolą - po to, by rzeczy, które miały się wydarzyć, wydarzyły się we właściwym porządku. Nie był to czas na długie rozmowy ani na roztrząsanie przypadków losu, trzeba było przejść dalej, z podniesioną głową, z należną godnością. Ja zaś miałam w tym swój obowiązek, by - wraz z jej matką, którą minęłam w korytarzu, wymieniając z nią kilka słów i spojrzeń - dopilnować, aby stanęła dziś na ślubnym kobiercu nie tylko, jako zakochana kobieta, ale również jako dama, której nie można niczego zarzucić.
Podeszłam bliżej i dopiero teraz zauważyłam parę butów. Nie tych właściwych. Te - jakże praktyczne, jakże charakterystyczne dla Geraldine - ciężkie trepy ze smoczej skóry, które towarzyszyły jej w tylu przeprawach, teraz spoczywały obok lustra, niczym pokusa, zaledwie kilka kroków od tych, które winny być jej jedynym wyborem dzisiejszego dnia, pantofli - delikatnych i zupełnie nieprzystających do jej gustu, lecz koniecznych.
- O nie, moja droga. - Odezwałam się tonem, który znosił wszelki sprzeciw. - Dzisiaj obowiązują pantofle, trepy poczekają. - Zaznaczyłam, podchodząc bliżej.
Zatrzymałam się przy drzwiach jej pokoju, nim zapukałam, lecz niemal natychmiast otworzyłam drzwi, jak zawsze, z właściwą mi pewnością siebie, ale i świadomością, że to chwila, z którą należy obchodzić się z delikatnością. Weszłam cicho, nie chcąc przerwać dziewczynie skupienia, chociaż dobrze wiedziałam, że moje pojawienie się nie mogło ujść jej uwadze - przecież zapukałam, a tafla, w której się przeglądała, natychmiast zdradziła moją obecność. Wsparłam się o futrynę drzwi, unosząc lekko brodę, jak miałam to w zwyczaju, i przez kilka sekund pozwalałam sobie patrzeć przed siebie, nie zabierając głosu. Wnętrze było wypełnione tym charakterystycznym zapachem - mieszaniną perfum, świeżo wyprasowanych tkanin i emocji, które unoszą się w powietrzu w takich chwilach. Geraldine stała nieruchomo naprzeciw lustra, a w odbiciu, na tle bieli sukni, jej twarz wydawała mi się jeszcze młodsza, niemal dziewczęca. Musiałam przyznać przed sobą, iż prezentowała się… Nie tyle pięknie, chociaż to również, co właściwie. Tak, to było słowo odpowiednie. Zarówno Yaxley, jak i suknia, szyta nie tylko pod miarę ciała, ale i charakteru, wreszcie spełniła swoje przeznaczenie.
Obie czekały od wielu lat. Widok obu wzruszył mnie bardziej, niż chciałam pokazać. Wyglądałam na opanowaną, nie kryłam aprobaty w moim spojrzeniu, ale w rzeczywistości skupiłam się na konieczności, nie sentymentach. Wzrokiem zbadałam każdy szczegół - od ułożenia sukienki po niesforny lok nad skronią, który aż prosił się o poprawienie. Jej twarz była spokojna, ale w tym spokoju widziałam zawahanie, znałam ją aż nadto dobrze, by nie dostrzec tego, co kryło się pod powierzchnią. Rozpoznałam to pragnienie natychmiast - była w końcu sobą, zawsze miała w sobie tę przekorną nutę, jednak tego dnia obowiązywały inne reguły.
- Geraldine. - Odezwałam się wreszcie, tonem miękkim, ale stanowczym. - Czas najwyższy, moja droga. Potrzebujesz, abym czymś jeszcze się zajęła? - Nie chciałam odbierać jej tej chwili, ale równocześnie wiedziałam, że czas nas naglił. Dyskretna presja była moją rolą - po to, by rzeczy, które miały się wydarzyć, wydarzyły się we właściwym porządku. Nie był to czas na długie rozmowy ani na roztrząsanie przypadków losu, trzeba było przejść dalej, z podniesioną głową, z należną godnością. Ja zaś miałam w tym swój obowiązek, by - wraz z jej matką, którą minęłam w korytarzu, wymieniając z nią kilka słów i spojrzeń - dopilnować, aby stanęła dziś na ślubnym kobiercu nie tylko, jako zakochana kobieta, ale również jako dama, której nie można niczego zarzucić.
Podeszłam bliżej i dopiero teraz zauważyłam parę butów. Nie tych właściwych. Te - jakże praktyczne, jakże charakterystyczne dla Geraldine - ciężkie trepy ze smoczej skóry, które towarzyszyły jej w tylu przeprawach, teraz spoczywały obok lustra, niczym pokusa, zaledwie kilka kroków od tych, które winny być jej jedynym wyborem dzisiejszego dnia, pantofli - delikatnych i zupełnie nieprzystających do jej gustu, lecz koniecznych.
- O nie, moja droga. - Odezwałam się tonem, który znosił wszelki sprzeciw. - Dzisiaj obowiązują pantofle, trepy poczekają. - Zaznaczyłam, podchodząc bliżej.