05.03.2024, 21:13 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.03.2024, 21:40 przez Samuel McGonagall.)
Pierwej była skóra. Rozległa i różowa, stwardniała od znoju codziennego dnia, przyzwyczajona do ran i blizn, przyzwyczajona do doświadczania życia, przyzwyczajona do bólu. Potem były mięśnie, wprawiające wszystko w ruch, działanie – kwintesencja istnienia. Czerwone włókna spinały się i rozluźniały w niekończącym się tańcu zależności, by trwać i podążać, by robić i móc widzieć efekt tego działania. Ale były też mięśnie głębiej skryte, przylgnięte do białej kości, które trzymały pion, wewnętrzna fasada, kompas i drogowskaz, świadomość własnego położenia.
I te właśnie wewnętrzne mięśnie zadrżały pod ciężarem dłoni Erika, a Samuel z ulgą przyjął, gdy obaj skupili się na psie, na jeziorze, gdy obaj przekroczyli granicę piętą wyznaczoną i ruszyli sprawdzić, czy z dziedzicem Longbottomem da się wytrzymać cały dzień. To już było oszustwo, bo spotkali się po południu, nie to jednak było istotą całej sprawy.
Niepokój, niepewność, to wszystko rozwiała błyskawicznie proza życia, skupiająca się na pęcie kiełbasy. Oczywiście Sam musiał złapać ręką pachnącą jeszcze intensywnie olejami, później przez moment miał problem z tym aby przełamać podłużną, porządnie ususzoną przekąskę. Posiłkując się scyzorykiem udało mu się rozdzielić mniej więcej po równo na trzech kompanów, tej jeziornej wycieczki. Flak był cienki jak papier, a wypełnienie twarde, porządnie ususzone. Mimo dymnego aromatu dębowego wędzenia, wyraźny był posmak dziczyzny. Sam mocując się z przysmakiem wypełnił im drogę nad wodę opowieścią o zapłacie w barterze, której nie żałuje absolutnie, bo złotem nigdy nie napełni się brzucha w tak wyborny sposób, a wychodziło mu w sumie, że akurat TA kiełbasa warta była więcej od naprawionego zawiasu.
W końcu jednak dotarli, a błękitne oczy zdawały się przez moment jaśniejsze, choć może to poblask odbijającego się od spokojnej jeziornej toni słońca. Zamilkł lustrując doskonale przecież znajomą sobie przestrzeń, widzianą okiem każdego wcielenia, które posiadał w swoim asortymencie.
– Wybacz Erik, ale... och, też to słyszysz? Ja po prostu nie mogę temu odmówić...– powiedział na przydechu, po czym puścił się biegiem, niedaleko przed skrajem wody odrzucając na bok torbę, a drugą ręką zwinnie wyciągając różdżkę. Wtem jakby się potknął, jakby miał zaraz na samym brzegu twarz mułem obtoczyć, gdy jednak nie dłonie na wodę trafiły a dwie sążniste niedźwiedzie łapska. Ani na moment nie zatrzymał swojego cwału, rozbryzg wody był ogromny, z szuwar pouciekały spłoszone kaczki, żaby na moment zamilkły. Wielkie brązowe cielsko zdawało się jednak w ogóle na to nie zważać, w pełni swobodnie zataczając kręgi, kłapiąc łapskami o wodę, chlapiąc i próbując złapać umykającą wodę paszczą.
I te właśnie wewnętrzne mięśnie zadrżały pod ciężarem dłoni Erika, a Samuel z ulgą przyjął, gdy obaj skupili się na psie, na jeziorze, gdy obaj przekroczyli granicę piętą wyznaczoną i ruszyli sprawdzić, czy z dziedzicem Longbottomem da się wytrzymać cały dzień. To już było oszustwo, bo spotkali się po południu, nie to jednak było istotą całej sprawy.
Niepokój, niepewność, to wszystko rozwiała błyskawicznie proza życia, skupiająca się na pęcie kiełbasy. Oczywiście Sam musiał złapać ręką pachnącą jeszcze intensywnie olejami, później przez moment miał problem z tym aby przełamać podłużną, porządnie ususzoną przekąskę. Posiłkując się scyzorykiem udało mu się rozdzielić mniej więcej po równo na trzech kompanów, tej jeziornej wycieczki. Flak był cienki jak papier, a wypełnienie twarde, porządnie ususzone. Mimo dymnego aromatu dębowego wędzenia, wyraźny był posmak dziczyzny. Sam mocując się z przysmakiem wypełnił im drogę nad wodę opowieścią o zapłacie w barterze, której nie żałuje absolutnie, bo złotem nigdy nie napełni się brzucha w tak wyborny sposób, a wychodziło mu w sumie, że akurat TA kiełbasa warta była więcej od naprawionego zawiasu.
W końcu jednak dotarli, a błękitne oczy zdawały się przez moment jaśniejsze, choć może to poblask odbijającego się od spokojnej jeziornej toni słońca. Zamilkł lustrując doskonale przecież znajomą sobie przestrzeń, widzianą okiem każdego wcielenia, które posiadał w swoim asortymencie.
– Wybacz Erik, ale... och, też to słyszysz? Ja po prostu nie mogę temu odmówić...– powiedział na przydechu, po czym puścił się biegiem, niedaleko przed skrajem wody odrzucając na bok torbę, a drugą ręką zwinnie wyciągając różdżkę. Wtem jakby się potknął, jakby miał zaraz na samym brzegu twarz mułem obtoczyć, gdy jednak nie dłonie na wodę trafiły a dwie sążniste niedźwiedzie łapska. Ani na moment nie zatrzymał swojego cwału, rozbryzg wody był ogromny, z szuwar pouciekały spłoszone kaczki, żaby na moment zamilkły. Wielkie brązowe cielsko zdawało się jednak w ogóle na to nie zważać, w pełni swobodnie zataczając kręgi, kłapiąc łapskami o wodę, chlapiąc i próbując złapać umykającą wodę paszczą.