Na razie jednak poluzowała blokadę, a Samuel bezceremonialnie władował się w prywatną przestrzeń Ginny. Krew McGonagalla oczywiście nie oznaczała absolutnego zdziczenia, podobnie jak samo bycie animagiem, czy obłożonym klątwą wilkołactwa. Byli to jednak ludzie, możnaby powiedzieć wysokofunkcjonujący, gdzie rodzinna umiejętność określana mianem granic człowieczeństwa, u tego konkretnego przypadku była daleko przesunięta w strefy średnio akceptowalne społecznie.
Cóż, był wychowywany przez kobietę obciążoną klątwą maledictusa, która za absolutną normę uważała odpoczywanie po dniu pracy na kolanach u męża w kociej formie, przemieszczanie się zaś odbywało się regularnie po przybleczeniu ptasich piór raczej, niż za pośrednictwem miotły lub przeskoków. Zwierzęcy dar był drugą naturą, maska noszoną tak często, że wrośniętą głęboko, głęboko w rdzeń jestestwa. Samuel wiedział, że urodził się człowiekiem, ale gdyby miał powiedzieć dokładnie, nie był pewien czy w ostatnich latach więcej czasu nie spędził jako niedźwiedź czy krogulec niż jako człowiek.
Także teraz obezwładniający zapach kobiety sprawiał, że ledwie trzymał się na nogach. Tak znajomy, tak wytęskniony, tak bardzo nieziemsko, nierealnie bliski.
– ...a więc brat dziadka... a więc znałaś moją matkę... a więc... – był bliski hiperwentylacji z nosem niemalże włożonym w miękką tkaninę jej ubrań. Przymknął powieki drżąc na całym ciele, czując jak łzy cisną mu się ze wzruszenia do oczu.
Zreflektował się gwałtownie i szybko odsunął od niej o dwa kroki, trochę podobnie jak wtedy na cmentarzu. Bardzo, bardzo świadomie spróbował uspokoić swój oddech, odsunąć myśli, wbił paznokcie w dłoń próbując bólem odwrócić uwagę od kłębiącego się szczęścia.
– Ja... ja przepraszam ja... mmm... noszę w sobie klątwę ziemi i nie mogę za bardzo. – Odsunął się jeszcze o krok i oparł o stojący nagrobek, opierając policzek na chłodnym kamieniu. Zamknął oczy myśląc o śmierci, o kościach ojca oplecionych korzeniami, o spokoju, jaki przyniosła mu ziemia. – Ostatnio trudniej mi, od kiedy nie mieszkam w lesie jest mi trudniej nad tym zapanować, wybacz... – szepnął zawstydzony, ale nie zamierzał nie mówić jej tego. W końcu była jego rodziną, w końcu była jego stadem. Własnym, prywatnym, pachnącym domem stadem.