• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 … 14 Dalej »
[jesień 1964] Nieodpowiedzialne picie skraca życie | Ambroise & Geraldine

[jesień 1964] Nieodpowiedzialne picie skraca życie | Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#11
30.08.2024, 12:48  ✶  
Podejrzliwie spojrzał na jej rękę, jakby spodziewał się, że styl życia mógł pozbawić ją palca, na który przysięgała. Było w tym coś teatralnego. Przyglądając jej się uważnie, wreszcie pokiwał głową na znak akceptacji ich pokracznego paktu. Palec był na swoim miejscu, mogli kontynuować.
- Naprawdę - przesadnie westchnął. - W tych czasach ciężko o nowego pracownika. Nasza desperacja narasta.
Dobrze, ale nie była aż taka, choć byłoby nad wyraz zabawnie, gdyby zaczęli przyjmować uzdrowicieli bojących się własnej pracy.
- Mógłbym powiedzieć vice versa, ale - pokręcił głową przecząco. Nie musiał dodawać, że wolałby mieć mniej pracy przy niewłaściwie skonsumowanych eliksirach. - Zapuszczanie się na polowania nigdy nie będzie moją domeną, wolę niebezpieczny szpital - wzruszył ramionami. Mało kto miał taką świadomość, ale Mung potrafił pokazać swoje. Bywał niebezpieczny, bo pacjenci przynosili najróżniejsze problemy. Aczkolwiek Ambroise nie czuł się w potrzebie informowania o tym blondynki. Nie musiał potwierdzać jej lęków, szczególnie że tego dnia było całkiem spokojnie. Nie mieli żadnej bardzo złej klątwy ani na przykład pudełka próbującego zeżreć ludzi. Tak swoją drogą, może nie mieli lochów w podziemiach, ale kiedyś musieli zająć się segregacją dokładnie takich przedmiotów, które spoczywały w zamknięciu.
- Niemal zapomniałem, że to tam przenieśliśmy część lochów - pozwolił sobie zażartować z całkowicie sztywną miną. Tylko po oczach było widać, że nie mówił poważnie.
Nie sądził, żeby obraziła się o sugestię, że Yaxleyowie lubowali się w torturach w piwnicy. Przedtem, bo teraz mieli loch z nowym wyposażeniem ze szpitala. Na loch nikt by się nie obraził. Ambroise wielokrotnie słyszał opinię, że wszyscy czarodzieje czystej krwi lubowali się w krzywdzeniu innych. To jak jak wszyscy mugole zawsze ogłupiali się w swoich salonach. "Zawsze, wszyscy, nikt, nigdy" to były trochę cenzurowane słowa w słowniku Greengrassa. Oczywiście, kiedy korzystał z nich ktoś inny.
- W naszych lochach nie robimy niczego, czego nie pochwaliłby Departament Tajemnic - odrzekł z pełną powagą. - Oczywiście, kierujemy się bardzo luźnymi definicjami, bo Niewymowni nie są zbyt rozmowni. Dlatego ustaliliśmy, że granica stoi na wycinaniu żeber pacjentów. Paszteciki w kafeterii są bezpieczne - mrugnął okiem.
Żarty żartami, ale w rzeczywistości zdarzyła się sytuacja, w której powątpiewał w skład mięsnych poduszeczek wystawionych w jakiejś szemranej piekarni. Macocha posłała go do tego miejsca, ale nie spodobało mu się już na pierwszy rzut oka. To było za czasów, gdy w Londynie panowała znacznie większa bieda a ulubiony lokal Evelyn został zamknięty z dnia na dzień. Kobieta usłyszała o nowym miejscu sprzedającym wypieki, które chciała wystawić podczas lunchu z bardzo istotnymi znajomymi. Pierwszy i ostatni raz wynikła między nimi aż taka awantura, ale lokal zwinął się niecały tydzień później. Razem z właścicielami, którzy trafili prosto do paki. Nikt nigdy nie powiedział, co było składnikiem mięsnych przysmaków, ale latały różne plotki.
- Rzadko się zdarza, aby dama mówiła tak o szpitalu a nie Nokturnie - dodał, na moment wracając do tego, co powiedziała o straszności jego miejsca zatrudnienia. Oczywiście, zdążył zorientować się, że nie ma do czynienia z klasyczną damą w standardowym znaczeniu tego słowa. Ubłocone, brudne buty i liście we włosach, smuga brudu na policzku, roztrzepana fryzura i zamiłowanie do wybierania niebezpiecznej głuszy ponad dach nad głową. Tym bardziej celowo użył tego określenia. Od Geraldine biła aura przekory, więc czuł się zobowiązany podtrzymać standardy.
- Rozumiem. Miej baczenie, że jeśli zaczniesz na mnie krzyczeć, dasz pożywkę kilku uzdrowicielkom z oddziału. Nikomu więcej - uśmiechnął się porozumiewawczo. To nie miało się na nim odbić. Był na to przygotowany niemal od początku. - Sądziły, że posyłają mnie na pastwę smoka. Jeśli nie chcesz następnym razem czekać na dzielnego rycerza idącego im z odsieczą, postaraj się nie być taka onieśmielająca - tak, zgadza się. Spoufalał się trochę mocniej niż założył na początku. W każdej chwili mógł tego pożałować (a może nie), ale zauważył, że atmosfera zamiast gęstnieć rozluźniła się. O to mu chodziło. Odwrócenie uwagi od stresu spowodowanego pobytem w szpitalu.
Wbrew pozorom w onieśmielającej nie chodziło mu o jej wzrost. Prawdę mówiąc nie zwrócił na to większej uwagi. Tak. Gdyby zaczął analizować wszystkie rzeczy, które znajdowały się w jego polu widzenia, pewnie dotarłby do tego, że Geraldine była wyższa niż większość przeciętnych kobiet, ale niemal tego nie odczuł. W całym zmęczeniu, jakie go ogarniało, nawet wygodniej było patrzeć rozmówcy prosto w oczy i nie musieć wodzić spojrzeniem w górę albo dół. Gdyby już miał wskazać, co zasugerowało mu jej pochodzenie, najpewniej wymieniłby kilka innych cech. Miała w sobie naturalną grację kobiety z tak zwanego dobrego domu, ale równocześnie nonszalancko nosiła się jak prawdziwy człowiek dżingli. Te dwie rzeczy zupełnie do siebie nie pasowały, ale Geraldine sprawiała, że wydawały się naturalne. To musiała być Yaxleyówna.
- Patrząc na tłok na Magizoologicznych, raczej kiedy ich nie odgryzie - zakwestionował właściwość tego, co powiedziała. Miał mocno ugruntowane opinie na temat poszukiwaczy wrażeń i to było niemal nie do przeoczenia. A jeśli kogoś bez wahania przypisywał do tego grona, to właśnie byli Yaxleyowie. Może mieli własnych uzdrowicieli, ale każdy ze współpracowników Greengrassa przynajmniej raz leczył jakiegoś Yaxleya.
- Od czasu do czasu - przytaknął. Bez mrugnięcia okiem zachował tę część, wedle której przez większość tygodnia świadczył jakieś dodatkowe usługi medyczne. Nie skłamał, kiedy mówił, że bogatszych czarodziejów obsługiwał wyłącznie raz na jakiś czas. Zataił ten fragment, w którym świadczył bardziej nieudokumentowane wizyty. Oficjalnie mógł pochwalić się wysokim poziomem usług świadczonych starszym paniom na salonach i cudzym pociechom, które bały się szpitala. Niewątpliwie schlebiało mu, że mógł do tej listy dopisać dorosłą pociechę Yaxleyów.
- Zatem zapraszam - kiwnął głową. Nie mógł odpędzić wizji, w której porównywał to do zauważenia dużego pająka i słów, które zwykle mówili rodzice. Uzdrowicielki z jego oddziału wyraźnie obawiały się Geraldine, gdy to ona znacznie bardziej obawiała się ich. To mogłoby być całkiem zabawne, gdyby nie był aż tak zmęczony, że z niemałą ulgą przyjął zakończenie rozmowy. Było miło, dużo bardziej niż sądził z początku, ale należało wyjść na zewnątrz i odpocząć od atmosfery Munga.
- Udanego wieczoru - odpowiedział, po czym kiwnął głową w jej stronę i odprowadził ją spojrzeniem do drzwi. Łapiąc się na tym, że stoi tak bez celu, ledwie minutę później podszedł do koleżanki, która nagle zmaterializowała się zza dokumentów. Bez słowa oddał jej teczkę i pożegnał się krótko, zanim poprawił płaszcz i wyszedł na deszcz.
Szczerze mówiąc spodziewał się dużo gorszych warunków, ale jedno spojrzenie na niebo wystarczyło, żeby zauważyć, że pogoda wcale się nie polepszała. Nadchodziło gorsze załamanie chmury. To była kwestia minut.
Rozglądając się dookoła, niemal nie zauważył blondynki, która najwidoczniej postanowiła ukoić nerwy papierosem. Wyminął ją z prawej strony, po czym zatrzymał się kawałek dalej, żeby nie blokować przejścia.
- To szkodliwy nałóg - skomentował bez zawahania. Stwierdzał fakt. Mówił to, co powinien powiedzieć uzdrowiciel. Problem w tym, że zaledwie sekundę po tym wyciągnął własną zdobioną papierośnicę (w kolorze złotym a skromnym), z której sztywniejącymi palcami wyturlał starannie zwiniętego papierosa. Na koniec dnia miewał problemy z nawet najdrobniejszym chwytem a nie chciał niepotrzebnie zgnieść żadnego z szybko topniejącej ilości papierosów.
Jeśli o to chodziło, zwyczajnie zapomniał uzupełnić zapasów. Poza Mungiem kopcił jak smok i nie uważał tego za wielki problem, dopóki nie odkrywał, że znowu zapomniał o rozmiarze papierośnicy. Była niewielka. Nie mieściła zbyt wielu papierosów, nawet tak starannie zwiniętych jak te Greengrassa. W tym wypadku nijak nie przeszkadzało mu sztywnienie palców. Od najmłodszych lat otaczali go członkowie rodziny, którzy z uwagi na wybrany zawód niemal nie zauważali problemu. Palenie różnorakich suszy było dla nich (a przynajmniej dla większości) równie albo bardziej naturalne, co picie wody. Ambroise najpierw uczył się pomagać ojcu, który miał ciekawsze rzeczy do odkrywania niż siedzenie nad przygotowaniem materiału do kopcenia (to było zanim niemal całkowicie przerzucił się na cygara). Później sam zaczął popalać w bardzo młodym wieku. Nie minęło dużo czasu zanim zza winkla przeniósł się do salonu. W ojcowskich oczach był mężczyzną, a to dawało mu immunitet przed macochą, która przestała gonić chłopca na zewnątrz.
Musiał kryć się trochę bardziej w Hogwarcie, ale tam paleniu towarzyszyła przyjemna adrenalina. Czuł się jakże dorosły. Szczególnie wtedy, kiedy instruował zaciekawionych kolegów i udawał, że zna się na rzeczy dużo bardziej niż w rzeczywistości. Niechybnie to nie miało dobrego wpływu na wszystkich przyjaciół, z którymi się zadawał. Część z nich zbyt mocno podekscytowało robienie nielegalnych rzeczy. Kilku było teraz dużo bardziej wprawnymi dilerami różnych substancji a Ambroise przestał czuć się wyróżniony, że to on był tym oryginalnym. Być może było w tym trochę jego winy.
- Tulsi, ziele Damiana - powiedział tonem sugerującym, że mógłby wymienić jeszcze wiele innych rzeczy, ale to nie była pora na to. Nie przepadał za wyrywkowymi rozmowami na tematy, w których mógł wypowiedzieć się w głębszy sposób. Prócz tego nie lubił moknąć na zewnątrz a lodowaty wiatr zdążył przeniknąć go do szpiku kości po sekundzie od opuszczenia budynku. - Jeśli truje, warto dołożyć coś dla spokoju ducha - wzruszył ramionami. Te dodatkowe zioła nie miały wymazać nałogu, ale mogły go ubarwić. Poza tym jako zielarz był zdania, że najbezpieczniej suszyć i skręcać własny towar. Ostatnio bywało niebezpiecznie.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#12
30.08.2024, 14:55  ✶  

Nie była, aż tak wyrafinowana, aby przysięgać na palca, którego nie miała, chociaż pomysł w sumie był całkiem niezły. Jej ciało faktycznie sporo już przeżyło, można było z niego przeczytać wiele historii, które jej się przydarzyły, jednak jak dotąd jeszcze nie straciła żadnej jego części. Miała wiele blizn ukrytych pod ubraniem, które przypominały jej o bestiach, które pokonała, ale również o tym, że nie jest nieśmiertelna, że każdy błąd może kosztować ją życie. Lubiła te blizny, nie zamierzała się ich pozbywać mimo tego, że przecież były do tego dostępne eliksiry.

- Nie mów tak nawet, bo jeszcze trochę i jeszcze zdoła ci się mnie przekonać. - Uśmiechnęła się znowu, właściwie nie spodziewała się, że podczas tej rozmowy uśmiech, aż tyle razy pojawi się na jej twarzy. Cóż, jak widać odpowiedni uzdrowiciel potrafił wprowadzić ją w dobry nastrój nawet w tym miejscu.

- Najważniejsze, aby każdy znalazł swoje miejsce na ziemi. - Obojętne, czy był to szpital, czy las, czy jeszcze coś innego. Zdaniem Yaxley po prostu warto było robić to, co się lubi. Dzięki temu życie nie było, aż takie smutne. Jej zdaniem najgorszym, co mogło spotkać człowieka było męczenie się wykonywaniem swoich codziennych obowiązków. Miała świadomość, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia, aby mogli zajmować się tym, co faktycznie kochali. Nie dotyczyło jej to, dzięki temu, że ojciec był w stosunku do niej dosyć mocno łagodny. Gdyby przyszła na świat w innej rodzinie pewnie musiałaby się bardziej przejmować konwenansami, na samą myśl o tym robiło jej się nieprzyjemnie.

- Jak będziesz tak opowiadał o tych lochach, to jeszcze przekonasz mnie do tego, żeby je zwiedzić. - Lubiła niebezpieczeństwo, byłaby skłonna się tam zapuścić po to, aby sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak strasznie, jak o tym mówi. To nie tak, że do końca w to powątpiewała, samo to, że znajdowały się w szpitalu powodowało, że lęk się w niej odzywał. Strach jednak nie był najgorszym uczuciem, które mogło jej towarzyszyć.

- Wycinanie żeber brzmi dosyć brutalnie, chociaż bez nich chyba można żyć? - Uniosła pytająco powiekę. Tak naprawdę miała raczej nikłe pojęcie o ludzkiej anatomii. Nie musiała się różnić zbytnio od tej zwierząt. Nie skupiała się nad tym, jak leczyć, tylko gdzie najlepiej uderzyć, żeby istota wyzionęła ducha. Zabawne, że to, czym się zajmowali było praktycznie zupełnym przeciwieństwem.

- Tej damie zdecydowanie bliżej do brudnych uliczek Nokturnu, niżeli do szpitala. - Dziwnie było jej mówić o sobie w ten sposób, jednak wcale jej aż tak nie ubodło jej to, że nazwał ją damą. Nie mogła się wyprzeć tego, że przecież nią była. Może różniła się nieco od typowego wizerunku damy, jednak wciąż pochodziła z bogatej, szanowanej rodziny czystokrwistej. Samo to wystarczało w świecie czarodziejów na to, aby nazwać kobietę damą.

Nokturn nie był miejscem, które znała jakoś bardzo mocno, jednak nie bała się tam chadzać. Nie musiała lękać się tego, że ktoś zrobi jej krzywdę, może powinna, ale była bardzo pewna siebie. Wierzyła, że jest w stanie sobie poradzić również z bestiami, które przyjmowały formy ludzi. Zresztą uważała właśnie ludzi za najgorsze potwory. Mordowali mając sumienie, po prostu, zwierzęta robiły to przez instynkt z nimi było zupełnie inaczej. Tylko człowiek potrafił zamordować przez to, że chciał sobie przywłaszczyć czyjś magiczny zegarek, czy piękną bransoletę.

- Krzyk nie jest metodą, potrafię sobie radzić bez niego. - Wręcz przeciwnie, wydawało jej się, iż unoszenie głosu raczej świadczy o desperacji rozmówcy. Jeśli ktoś go nie słuchał, jeśli słowa nie docierały tam gdzie chciał korzystał z metod, które były najbardziej prostackie. Świadczyło to raczej o nieporadności. - Czyli to ja jestem potworem w tej opowieści? Tego się nie spodziewałam, raczej zazwyczaj właśnie ja jestem rycerzem na białym koniu, który chroni księżniczki przed bestiami. - Dodała nadal spokojnym tonem. Widać punkt widzenia zależał od sytuacji, może faktycznie czasami można było ją wziąć za smoczycę? Nigdy jednak nikt nie porównał jej do tego stworzenia, więc było to całkiem ciekawe doświadczenie. - Niestety nie potrafię nie być onieśmielająca. - Tak naprawdę to jeszcze chwilę temu pewnie w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego, że może się komuś wydawać, że jest, ale nie zamierzała o tym mówić. Wydawało jej się, że z racji na swoje umiłowanie do prostoty łatwiej jest z nią rozmawiać, jak widać myliła się. Faktycznie mogła onieśmielać, coraz bardziej zaczynała zdawać sobie z tego sprawę. Nie była typowym elementem, który można było włożyć do układanki, wyróżniała się na tle innych czystokrwistych panien, no i z racji na jej charakter mało kto mógł wiedzieć, czego się po niej spodziewać.

- Właściwie to nie wiem, co lepsze, czy jak ci coś odgryzie kończynę, czy nie. W jednej i drugiej sytuacji potrzebny jest medyk. - Wcale nie zaprzeczała temu, że ktoś, kto zajmował się tym, co ona często lądował w Mungu. Uzdrowiciele dzięki nim mieli ręce pełne roboty. - Cóż, taka praca. - Dodała jeszcze na usprawiedliwienie. Ktoś musiał zabijać potwory, padło na nich, musieli sobie z tym radzić, ale najważniejsze, że wcale jej to nie przeszkadzało. Kochała adrenalinę i niepewność jaka towarzyszyła jej podczas polowań, chaos był tym, czym się żywiła.

- Dobrze wiedzieć. - Być może skorzysta z jego usług. Dobrze było mieć więcej niż jednego zaprzyjaźnionego medyka, nigdy przecież nie zna się dnia, ani godziny kiedy trzeba będzie skorzystać z jego usług. Była tego świadoma. Może był to jej szczęśliwy dzień i właśnie poznała kolejną osobę, która będzie chętna jej pomóc mniej oficjalnie. Oczywiście jeszcze nie zamierzała o to pytać, znali się zbyt krótko. Z obrażeniami, które czasem przyszło jej doznawać mogła korzystać z usług osób, które były tylko i wyłącznie bardzo zaufane. Nie mogła się chwalić pierwszej, lepszej osobie, że bywa też kłusowniczką, że czasem poluje na istoty, które nie powinny być łapane. Klient nasz pan, musiała przynosić im to, czego potrzebowali, nawet jeśli nie było to do końca legalne. Nie przejmował się tym zbytnio, był to tylko biznes, każdy radził sobie jak mógł.

- Jeśli zapraszasz, to pewnie się pojawię, nieładnie byłoby odmówić. - Najwyraźniej nie miał szczęścia, bo Yaxley uznała to za faktyczną propozycję. Już teraz się od niej nie uwolni.

- Mam nadzieję, że nie taki straszny smok, jak go malują. - Nie mogła się powstrzymać przed rzuceniem ostatniego komentarza nim odwróciła się na pięcie.

Na pewno da jej to trochę do myślenia, nie spodziewała się, że w Mungu mogą się jej obawiać, może to nieco zmieni jej odczucia związane ze szpitalem, bo było to całkiem zabawne. Faktycznie nie zawsze zachowywała się tutaj odpowiednio, nie sądziła jednak, że ma aż taką reputację. Może była bardziej pyskata od większości pacjentów, to było całkiem prawdopodobne. Nigdy nie umiała się powstrzymać, ugryźć w język, zawsze mówiła to na co miała ochotę. Przynosiło to różne skutki, ale przywykła do tego. Wiele razy musiała sobie radzić z ludźmi, którym nie podobało się to, co miała do powiedzenia, w Mungu jednak nie mogła tego robić siłą, a była to metoda z której najchętniej korzystała.

Wpatrywała się w niebo paląc fajkę. Zrobiło jej się nawet błogo. Cały stres minął, papieros faktycznie zrealizował swoje zadanie. Ciekawe, że taka mała rzecz potrafiła tak na nią zadziałać. Sama nie pamiętała, kiedy pierwszy raz sięgnęła po tytoń, musiało być to podczas którychś wakacji, które spędzała w dziczy z kuzynostwem, to tam też pierwszy raz się upiła. Przemycała później trunki z rodzinnej spiżarni do szkoły, aby i inni mogli poznać ten stan, kiedy świat zaczynał się rozmazywać, a i traciło się świadomość. Jej rodzina przymykała oko na takie sprawy, dzieci Yaxleyów w lasach mogły pozwolić sobie naprawdę na wiele, szczególnie po udanych polowaniach. Starsze pokolenia zajmowały się sobą, dzięki czemu oni mogli bawić się w ten sam sposób, korzystając z ich zasobów.

- Czy i tak nie wszyscy umrzemy? - Dopiero kiedy się odezwała przeniosła wzrok na mężczyznę, który pojawił się obok niej. Powinna się go spodziewać. Wyglądał przed chwilą, jakby miał opuścić to miejsce, zresztą nawet o tym wspomniał.

Zauważyła, że sam zaczął sięgać po papierosy. Czyli jego słowa nie były skarceniem, bardziej stwierdzeniem faktów, nie mogła więc osądzić go o hipokryzję.

Machnęła w powietrzu swoim papierosem. - Tytoń zwyczajny? - Chyba tak, nic innego nie paliła, papierosy jak te jej był dostępne w mugolskim Londynie i to tam się zaopatrywała, nie znała się zupełnie na zielarstwie. Nie była to jej dziedzina przyrody.

Postanowiła nieco zbliżyć się do mężczyzny, skoro już ją zaczepił. - Mogę spróbować? - Zapytała zupełnie poważnie, bo właściwie akurat tego nigdy nie paliła, a może tak się jej wydawało. W amazońskiej puszczy próbowała lokalnych produktów, jednak nie była pewna, czym faktycznie były. Jakoś nigdy nie skupiała się na tym, jakie zioła paliła. Tytoń był dostępny od ręki, dlatego po niego sięgała.

Wiatr wiał coraz mocniej, gdzieś niedaleko nich uderzył piorun, co spowodowało, że Geraldine na moment przeniosła wzrok w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą było widać jasną łunę. - Piękne przedstawienie. - Powiedziała jeszcze cicho.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#13
31.08.2024, 09:29  ✶  
- Cieszę się, że to zaczyna działać. Ktoś kiedyś się na to złapie - odrzekł z niemal bezbłędnie profesjonalnym uśmiechem. Jak miał nadzieję, bo przecież się nie widział, czymś godnym propagandowej okładki czasopisma promującego szpital. "Młodzi i ambitni uzdrowiciele czekają na Ciebie! Dołącz do nich, Ojczyzna wzywa!"
- Dokładnie tak. Spróbujmy, żeby to było na ziemi, okay? - rzucił baczne spojrzenie w kierunku kobiety. Upewniał się, że rozumiała i zamierzała współpracować. Jak najmniej wizyt w szpitalu. Ostrożniejsze wykonywanie zawodu o zatrważająco wysokiej śmiertelności. Znalezienie miejsca na ziemi i poprzestanie na tym. Pod ziemią czy w ziemi panował przyjemny chłodek, ale mało kto powinien zagrzewać tam miejsce. Zdążył stwierdzić, że jej tego nie życzy. Dawno nie zaskoczył się tak co do osoby. Przynajmniej na pozór, bo łączyła ich przelotna rozmowa. Nie wiedział, co byłoby podczas kolejnej i kolejnej.
- To chyba jeden z popularniejszych tematów u magicznych chirurgów. Jak usunąć sobie po dwa żebra - odrzekł po chwili zastanowienia, ewidentnie nie pochwalając takich poczynań. Raz na jakiś czas podczas medycznych konferencji rozmawiał z czarodziejami, którzy wybrali prywatną ścieżkę magiestetyczną. Mieli niemal tyle samo absurdalnych historii co ich mniej wytworni koledzy z Munga. Ambroise niespecjalnie interesował się tą drogą kariery, ale nie był zupełnie ignorantem. Od czasu do czasu słyszał o bieżących trendach. - Natomiast u nas robimy to mniej wprawnie. Efekt nie ma znaczenia - rzucił z pozoru groźnie, bo przecież miało chodzić o lochy i takie tam sprawy a nie o chirurgię plastyczną i kanony piękna. W wizji, którą żartobliwie roztaczał na temat podziemi szpitala, miał na myśli pomieszczenia mroczniejsze od najmroczniejszych zakątków Nokturnu. Coś, co rzeczywiście mogłoby usprawiedliwić lęki kobiety przed dłuższym pobytem w budynku. Na swój sposób bawiło go, że blondynka zdawała się pałać ciekawością do otwartego niebezpieczeństwa a jednocześnie niemal dygotać na myśl o jasnej, białej sali szpitalnej.
- Kto walczy z potworami, ten niechaj baczy, by sam przytem nie stał się potworem - już nie pamiętał, gdzie i kiedy to usłyszał, ale utkwiło mu to w pamięci. Na tyle mocno, że uznał, że tkwiło w tym ziarno prawdy. Oczywiście, w żadnym razie nie sugerował, że Yaxley była spaczona do granic możliwości. Natomiast nie odpowiadał za zdanie innych pracowników Munga ani nie miał okazji rozmawiać z nimi o kobiecie. Wiedział tylko tyle, ile mu zasugerowano i to nawet nie wprost, bo poprzez wciśnięcie mu teczki i posłanie go na front.
W gruncie rzeczy, chciał wiedzieć, co ta kobieta zrobiła jego koleżankom, że wolały jej unikać. Owszem, nie miała zbyt przyjaznego wyrazu twarzy, gdy zaczęli rozmowę, ale nie wyglądała odpychająco. Bez przesady. Możliwe, że mogła kogoś przytłaczać swoją posturą, ale widywali tu znacznie wyższe i bardziej postawne osoby. Prawdopodobnie musiało chodzić o coś innego, skoro wykluczył dwie najbardziej nieszkodliwe opcje oparte na powierzchowności a blondynka twierdziła, że niezmiernie ją to dziwiło. Ambroise uniósł brwi i wzruszył ramionami. Może mówiła na poważnie o tym Nokturnie?
- Musisz być ulubioną ciocią wszystkich dzieciaków - skomentował, bo jeśli tak było i zawsze była równie onieśmielająca, to wprost musiała być najbardziej wyluzowaną i najzabawniejszą osobą w pomieszczeniu. Oczywiście, jeśli to pomieszczenie było wcześniej puste. - Jeśli nie ukochaną matką - przyjrzał jej się nieco uważniej, bo nie umiał wyobrazić sobie, żeby Geraldine miała parę rumianych, szczęśliwych dziatek, ale równie dobrze mógł się zaskoczyć. Pochodziła z dobrego rodu, gdzie tradycje były istotne a więzy krwi jeszcze ważniejsze. Być może całą swoją delikatność przelewała w opiekę nad pociechami i to dlatego tak bała się szpitali. Małe dzieci były bardzo podatne na urazy. W takim wypadku informacja o krzyku zyskiwała zaskakujący kontekst, ale też jeszcze bardziej pasowała.
- W obu przypadkach mamy dostatecznie dużo pracy - przyznał Geraldine rację. Nie potrafił stuprocentowo powiedzieć, który przypadek był trudniejszy do wyleczenia. Oba miały swoje specyficzne cechy. Najpewniej najwięcej zależało od tego czy kończyna została nadtrawiona i czy pacjent nie wykrwawił się od razu po pożegnaniu się z kawałkiem ciała. Albo czy nikt nie zatruł go przeterminowanym eliksirem, który znacząco zmniejszał szansę przeżycia. Przynajmniej to już wyjaśnili i po cichu liczył, że ta jedna osoba miała się do tego zastosować. Tym bardziej, że poniekąd obiecała.
- Ach. Ta kultura wyższych sfer. Nasze błogosławieństwo i największe przekleństwo - pokręcił głową i przeciągle westchnął, nie kryjąc rozbawienia. Pomimo wielokrotnych przytyków z jego strony do tego, że Yaxley była damą, niemal zapomniał, z kim ma do czynienia. Pełna kultura, wysokie standardy. Wymiana zaproszeń do publicznej instytucji brzmiała tym zabawniej.
- Wymieniłbym tu jakiś rzadszy gatunek, który nie zabija, jeśli nie jest prowokowany - odmruknął za nią na tyle głośno, żeby musiała to usłyszeć, ale na tyle nieostentacyjnie, żeby czuła się w obowiązku odpowiedzieć na tę zaczepkę. O tak.
Nie znał się na smokach, ale z marszu powiedziałby, że pasował tu jakiś barwny, trochę egzotyczny gatunek. Taki, który przez większość czasu należało obserwować z daleka. Dla własnego dobra, oczywiście. Właśnie tak jak to powinien zrobić po wyjściu ze szpitala, omijając czarownicę i idąc w swoją stronę. Jakaż szkoda, że zazwyczaj dawał się ponosić potrzebie dopuszczenia do głosu tego małego głosiku w głowie. Zupełnie tak, jakby wychodząc ze szpitala zostawiał za sobą znaczną część rozsądku. Tę, która mówiłaby mu, że powinien jak najszybciej znaleźć się pod dachem w miejscu, w którym umówił się na spotkanie.
Zamiast tego stanął przed wejściem, obserwując poczynania blondynki i robiąc dla niej odrobinę miejsca pod tą częścią daszku.
- Nihilizm płynący z ust młodej, ambitnej, najpewniej odnoszącej liczne sukcesy damy? Zaskakujące - spojrzał na nią uważniej. Tak. Zupełnie, jakby nie załapał, że praktycznie przez cały czas rozmowy kręcili się wokół tego, że Geraldine nie była standardową damą. Oczywiście. Prawdopodobnie mogła nią być, gdy tego chciała, zależnie od sytuacji, ale całą sobą okazywała, że na pierwszym planie twardo stała poszukiwaczka wrażeń. Kobieta tak inna od typowej bywalczyni salonów, że aż dziwnie mocno wpasowująca się w tę rolę. Gdyby chciał mógłby wyobrazić sobie ją w obu sceneriach i w każdej nie odznaczałaby się niczym.
- Szlachetny - poprawił ją odruchowo - najpewniej, skoro nie ma już tak dużych problemów z dostawami - zawyrokował, choć mógł się nieznacznie mylić. Bywało, że wykorzystywano inną, mniej powszechną odmianę, która nie była aż tak opłacalna. Co prawda od wieków nie kupował gotowego tytoniu, bo rodzinne uprawy roślin miały i ten, ale doskonale pamiętał, że cięższe czasy nadszarpnęły sytuację przemysłu tytoniowego.
Korzystając z okazji, mogli się na tym dorobić, ale niespecjalnie chcieli wchodzić w drogę innym rodzinom. Tym, którzy kontrolowali przepływ produktów. Nie tylko na Nokturnie. Natomiast zwykłe pośrednictwo i produkcja bez opłacalnych korzyści niespecjalnie ich interesowały. Może od czasu do czasu robili swoje szemrane interesiki, ale przez większość czasu byli Hodowcami. Dumnymi i skupionymi na roślinach oraz odkryciach botanicznych.
Bez słowa wyciągnął papierośnicę w kierunku Geraldine, częstując ją jej własną sztuką ziołowego papierosa, z którego jakości mógł być dumny, gdyby przykładał do tego teraz uwagę. A tak nie było. Niemal całe zasoby poznawcze Greengrassa były skupione na monitorowaniu otoczenia. Burza i zawierucha wprawiały go w dziwny, nieco specyficzny stan. Wyostrzały zmysły, hipnotyzowały niebezpiecznym, nieokiełznanym pięknem.
- Żałujesz, że nie jesteś teraz w głuszy? - Spytał z zaciekawienia, nie po to, żeby udowodnić jej, że burza w mieście była równie imponująca, co gdzieś w dziczy. Dobrze wiedział, że to były dwa zupełnie inne, nieporównywalne doznania. Po prostu zastanawiał się, co myślała.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#14
31.08.2024, 11:04  ✶  

- Oby ten ktoś nadawał się do tego bardziej niż ja. - Na świecie było wielu desperatów, oni pewnie bez mniejszego problemu przyjęliby podobną propozycję. Yaxley wydawało się jednak, że mimo wszystko Mung nie jest, aż tak bardzo w potrzebie, aby przyjmować ludzi z ulicy. Miała świadomość, że są to tylko żarty, ale wyobraziła sobie to miejsce pełne laików, wtedy dopiero byłoby straszne. Poczuła chłód na plecach na samą myśl o tym, że mogłaby trafić na niekompetentnego lekarza, który mógłby zniszczyć jej życie.

- Tego akurat nie mogę obiecać. - Mrugnęła do niego porozumiewawczo. Nie miała w zwyczaju obiecywać czegoś, czego nie była w stanie zapewnić. Nie mogła mieć pewności, że niedługo nie znajdzie się pod ziemią w ten metaforyczny sposób. Jej praca była dosyć ryzykowna i pogodziła się z tym, że śmierć może się jej przytrafić. Śmierć nie była najgorszym, co mogło ją spotkać, jej się nie bała. Pewnie wolałaby umrzeć, niżeli stracić sprawność fizyczną. Ograniczenie wolności było rzeczą, która powodowała u niej strach, wszelkie urazy, których nie dało się uleczyć z tym się wiązały.

- Bardziej mnie ciekawi po co, a nie jak. - Dodała zainteresowana tematem. Nie miała pojęcia o tym, że uzdrowiciele głowią się nad tym, jak usunąć sobie dwa żebra. Ona zdecydowanie wolałaby mieć je wszystkie, przecież gdyby któreś były jej niepotrzebne to nie urodziłaby się z taką ilością jaką miała. Nie wpadła na to, że może chodzić o estetykę, bo Gerry nigdy nie przejmowała się swoim wyglądem. Znaczy nie teraz, kiedyś tak, ale miała to za sobą.

- Skoro efekt nie ma znaczenia, to po co to robicie? - Próbowała to pojąć, widać jednak chyba nie do końca potrafiła nadążyć, mógł dostrzec na jej twarzy konsternację, ale skoro zapytała o to wprost pewnie w ogóle nie przejęła się tym, że gdzieś się zgubiła. Yaxleyówna nie miała problemu z tym, żeby dopytywać, kiedy czegoś nie rozumiała.

- Kto wie, czy nie jest już na to za późno. - Oczy jej błysnęły, kiedy usłyszała ten cytat. Nie była potworem, zdecydowanie nie, wiedziała jednak, że spora część osób widzi ją w ten sposób. Przywykła do nieprzyjemnych spojrzeń, do szeptów, które dochodziły do jej uszu, gdy pojawiała się w towarzystwie. Jej praca nie była czymś z czego można było być dumnym, większość rodziców wolała, aby ich dzieci rozwijały swoje kariery w ministerstwie, większość normalnych osób nią gardziła i zdawała sobie z tego sprawę. Jakby była kimś niżej kategorii, Yaxleyowie od zawsze byli traktowani jak dzikusy z lasu.

- Trafiłeś, ulubioną ciocią i starszą kuzynką. - Dodała z uśmiechem. Nie była przecież aż tak stara, miała ledwie dwadzieścia jeden lat, sama nadal trochę czuła się jak wyrośnięty dzieciak. Chętnie spędzała czas z młodszą częścią swojej rodziny, zdarzało się jej też demoralizować nastolatków, teraz to ona dostarczała im alkohol na rodzinnych spotkaniach, pamiętając o tym, że sama uwielbiała swojego wujka, który robił to dla niej. Jej rodzina była dla niej ważna i zależało jej na dobrych stosunkach z większością jej członków, bo zdarzały się wyjątki, takie jak chociażby ten dupek John, który leżał na szpitalnym łóżku. Prychnęła słysząc kolejną część wypowiedzi. Matką. Jak mogłaby być matką, kiedy sama nie potrafiła ogarnąć swojego życia, nie byłaby w stanie odpowiadać za kogokolwiek poza sobą, zresztą do posiadania potomków trzeba było mieć chyba partnera, a też jak na razie nie zakładała, że utknie z kimś na stałe, bo to ograniczałoby jej wolność, zresztą tak samo jak dzieci. - Nie zamierzam być matką. - Dodała jeszcze nieco chłodnym tonem. Był to dosyć drażliwy temat szczególnie jak na pierwszą rozmowę. Jej własna rodzicielka bardzo często przypominała jej o tym, że powinna wybić sobie z głowy głupoty związane z polowaniami, bo powinna myśleć o założeniu rodziny - niedoczekanie.

- Ale to chyba dobrze, że macie dużo pracy? - Fakt, rozmowa zaczęła się od tego, że wspominał o tym, że mają wielu pacjentów, a niezbyt wielu ludzi, jednak czy mieliby w ogóle co robić, gdyby nie to, że niektórzy nie potrafili żyć odpowiedzialnie. Co by nie mówić, płacono im za to, że leczyli takich idiotów jak John, czy ten drugi.

- Po raz kolejny muszę się z tobą zgodzić. - W tym przypadku jednak bardziej traktowała to jako błogosławieństwo, mężczyzna stojący przed nią bowiem wzbudził jej zainteresowanie i właściwie to bardzo chętnie by się z nim spotkała jeszcze raz. Jako, że okazja nadarzyła się sama nie mogła z niej nie skorzystać, kultura wyższych sfer okazała się więc wyjątkowo je sprzymierzeńcem.

- Większość nie zabija dla przyjemności. - Rzuciła jeszcze odpowiedź na jego komentarz.

- Chociaż w tym przypadku może wybrałabym opalookiego antypodzkiego. - Dodała po chwili zamyślenia. Były to smoki, które żyły w Nowej Zelandii, niezbyt agresywne, chyba, że faktycznie były zmuszone do tego, aby atakować. Z drugiej strony Yaxleyówna sama lubiła zaczepiać, więc może nie do końca pasował. - Jednak jak dłużej o tym myślę, to jednak byłyby to chiński ogniomiot. - Który lubił atakować wszystkich poza swoim rodzajem, jak ona, chętnie wchodziła w polemikę, więc może ta analogia była odpowiednia.


- Uznałabym to bardziej za realizm. - Powiedziała spokojnym tonem, kiedy po raz kolejny zaciągała się dymem. W końcu nie ma się oszukiwać, że było coś więcej. Śmierć czekała na każdego, prędzej czy później przyjdzie do niej, czy do niego. Powinni być na to gotowi. Często myślała o końcu, musiała to robić, zważając na to, jak niebezpieczny zawód wykonywała była niemalże pewna, że umrze szybciej niż stojący przed nią Ambroise, i prędzej niż większość jej znajomych. - Dosyć śmiałe założenie, że moje życie jest pełne sukcesów. - Nie umknęło jej, że po raz kolejny nazwał ją damą, jakoś tak przeszkadzało jej to mniej, gdy akurat on się zwracał do niej w ten sposób. Gerry wbrew pozorom potrafiła być też typową damą, gdy ją o to proszono. Wiele razy spełniała prośby rodziców i pojawiła się w bardzo odmienionym wydaniu podczas przyjęć, gdzie większość znajomych jej nie rozpoznawała, a najciekawsze było to, że nawet to lubiła. Przyjemność sprawiało jej zaskakiwanie wszystkich znajomych, wzbudzanie zainteresowania. Dzięki swojemu wychowaniu łatwo jej też było wchodzić w tę rolę panny z dobrego domu.

- Dziękuję za sprostowanie, jak widzisz znam się na roślinach raczej nie za bardzo. - Nie miała najmniejszego problemu z tym, że ją poprawił, najwyraźniej Greegrass znał się na ziołach, co jej nie dziwiło, ich rodzina z tego słynęła. Jak ona musiał chłonąć tę wiedzę, którą przekazywali sobie od pokoleń.

Nim sięgnęła do jego papierośnicy, przygasiła tego fajka, którego miała w dłoni swoim ciężkim butem. Dopiero wtedy jej lewa ręka wyciągnęła papierosa. Odpaliła go swoją zapalniczką, a po chwili zaciągnęła się dymem. Smak był inny od tego, który znała, ale bardziej od smaku była ciekawa tych innych właściwości, o których wspominał. Czy faktycznie zioła zadziałają na nią uspokajająco?

- Tak, w mieście nie widać tego, jaka jest potężna. - Powiedziała spoglądając na niebo. Budynki, które ich otaczały odejmowały piękna żywiołowi. Gubił się w mieście. Gdy znajdowała się w lesie mogła w pełni napawać się tym zjawiskiem. Wtedy faktycznie czuła się mała wobec jego siły i potęgi, czuła, że jest tylko jednym, małym nic nie znaczącym elementem tego świata.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#15
31.08.2024, 15:04  ✶  
- Jeśli jest pani zainteresowana, nie omieszkam pani poinformować, jak źle trafiliśmy - zapewnił w podobnym tonie. Nie wiedział, czemu była tak surowa wobec siebie. Na ogół potrafił trafnie oceniać ludzi i w tym wypadku sądził, że ta kobieta mogłaby być lepszym uzdrowicielem niż sądziła. Oczywiście, wymagałaby dokładnego przeszkolenia ze szczególnym naciskiem na trwałość i postępowanie z eliksirami, ale najprawdopodobniej miała naprawdę dobre podstawy. Posiadała wiedzę teoretyczną na temat obcowania z głuszą i ze zwierzętami, więc mogłaby być nieoceniona w terenie lub na oddziale obrażeń magizoologicznych. Była również sprawna fizycznie i prezentowała pewien rodzaj postawy, który mógł wzbudzać szacunek u pacjentów. Gdyby nie jawne żarty, dałby jej szansę w Mungu. Większe niż wielu stażystom. Nie mówiąc o tym, że wbrew obawom, miałaby znacznie większe szanse dożycia późnej starości.
- A czemu nie? - odbił niewidzialną piłeczkę. Nie miał za dużego oglądu na preferencje czarownic. Wprost uważał magiczne ingerencje w ciało za głupie i niepotrzebne. Jedynym wyjątkiem były zabiegi, które ratowały zdrowie lub życie, ale magichirurgia plastyczna całkowicie nie była jego mocną stroną. Całe szczęście, do samej chirurgii dotykał się głównie w przypadku nieżyjących pacjentów, bo takich czasami musieli zabrać na sekcję. Tu nie do końca kłamał na temat tego, co robili w zamkniętych częściach szpitala.
Nie chciał niepotrzebnie sprowadzić myśli Geraldine na ścieżkę, która wzmocniłaby jej lęki. Wzruszył ramionami i popisowo zamknął usta na maleńki kluczyk, który wyrzucił przez ramię. Oczywiście niewidzialny, żeby nie mogła go znaleźć i wycisnąć z niego informacji. Mroczne sekrety szpitala nie musiały być niczyim zmartwieniem. Nawet, jeżeli Yaxley uważała, że już pogrążyła się w mroku.
- Nie mi to osądzać - mruknął, kłamiąc jak z nut. Jeśli chodzi o osądzanie ludzi, był w tym jednym z pierwszych. Może nie otwierał ust ani nie wypowiadał opinii, lecz czasami wystarczyło spojrzeć mu w twarz. W tym wypadku nie uznawał blondynki za zło wcielone. Wręcz przeciwnie, mógłby powiedzieć, że na pewno bywała łatwa w kontaktach. Może nie w szpitalu, ale poza nim. Tu najpewniej nie reagowała zbyt naturalnie. Momentami żądliła jak osa.
- Oczywiście - uniósł dłonie wierzchami w swoją stronę, jakby to miało zapewnić kobietę, że nie miał nic złego na myśli. Nie zamierzał podważać jej praw do życia na własnych zasadach. Nic o niej nie wiedział, nie mógł zasugerować się jej wiekiem ani informacjami od wspólnych znajomych. Przynajmniej tak sądził.
Pewnie lepiej mógłby skojarzyć Geraldine. W innym momencie najpewniej szybko wydałaby mu się podobną do kogoś, kogo kojarzył z jakichś wydarzeń parę lat temu. Od tego spróbowałby dojść, jakie to były zdarzenia a wtedy błyskawicznie wpadłby na to, że musiała być od niego tylko trochę młodsza, bo spędzali ze sobą szlabany w Hogwarcie. Na swoją obronę miał to, że traktować ją wtedy jak przypadkową gówniarę (tak, on, wcale nie mniejszy gówniarz) no i był już niemal półprzytomny. Schodząc z dyżuru przełączał niewidzialny pstryczek w głowie, dzięki któremu zazwyczaj wprawnie kojarzył fakty. Nawet on (a miał się za najprawdziwszego medyka nadczłowieka) musiał kiedyś zmniejszyć tempo, nawet jeśli nie był z tego dumny. Pracoholizm tak mocno wszedł mu w krew, że jakiekolwiek oznaki słabość traktował jak potwarz, będąc przy tym swoim własnym największym krytykiem.
- Zgadza się. Cieszy nas to równie mocno, co zwiększanie populacji chochlików kornwalijskich - odpowiedział nie kryjąc sarkazmu. Żaden uzdrowiciel spytany o podejście do rosnącej liczby pacjentów Munga nie powiedziałby, że cieszy się z natłoku pracy. Mieli bardzo duże braki kadrowe i często pracowali za kilka osób. W tym za własnych asystentów i pomocników. Porównanie ilości zajęć do nieustającej walki z magicznymi szkodnikami było tu chyba na miejscu. Był względnie zadowolony z tej riposty, bo (jak już wspominał) nie świecił wiedzą w tematach magicznych bestii.
Nie miał zielonego pojęcia, czym różniły się oba smoki ani jak wyglądały. Jeśli Geraldine twierdziła, że mogłaby być jednym z nich, zapewne miała rację. Nie odpowiedział. Skwitował to wzruszeniem ramion i odprowadzeniem kobiety wzrokiem do drzwi.
Nie spodziewał się, że ich pożegnanie będzie tak nietrwałe.
- Tak powiedziałby nihilista - odrzekł unosząc kącik ust. W swoich oczach niemal każdy był realistą. Wyłącznie skrajni optymiści uważali się za ludzi, którzy jako jedyni doceniali piękno świata. Byli też jedynymi, którzy oburzali się na sugestię, że mieliby być wyłącznie realistami. To właśnie z tego powodu nie zwykł obracać się w gronie artystów. Byli zbyt łatwi do urażenia. Mieli się za kolorowe ptaki, ale przerażało ich twierdzenie, że mogliby być tylko trochę inni niż wszyscy.
Pesymiści to co innego. Widzieli świat od ponurej, podłej strony. Macerowali się w każdym przejawie zła na tym świecie aż do momentu, kiedy tym przesiąkli i nic nie mogło przekonać ich, że życie nie jest wyłącznie szare. Ani białe. Ani czarne. Lubili mówić, że są realistami, bo dzięki temu wszyscy inni mogli być przesadnymi optymistami i niedoświadczonymi dziećmi. Nie raz łapał się na bagatelizowaniu cudzych doświadczeń poprzez nazywanie ich czczymi igraszkami.
Tacy ludzie jak on czy najpewniej Geraldine byli na to szczególnie podatni. Obcowanie ze śmiercią otwierało i jednocześnie zamykało oczy. Łatwo było popaść w mrok. Szczególnie, jeśli nie szukało się światła.
- Wciąż żyjesz a to znaczący sukces - ocenił od razu, skoro już wcześniej ustalili, że musiała mieć bardzo duże szczęście w życiu. W jej zawodzie albo gryzło się piach, albo osiągało sukces przetrwania. Brzmiał lekko, można powiedzieć nonszalancko. Mimo to nie dało się ukryć, że mówił poważnie. To, że tu stali i rozmawiali, gdy jej kuzyn walczył z najgorszymi mdłościami w życiu, było niezaprzeczalnym sukcesem.
Zaciągając się papierosem, pokiwał głową, jakby nigdy nie rozważał niczego innego. Nie znała się na roślinach. Teoretycznie nie musiała. W praktyce to też było oznaką jej życiowego sukcesu. Na co dzień obcowała z naturą i świadomość, że nie zdołała wejść w żadne śmiertelnie trujące gąszcze była bardzo pocieszająca.
- Rzeczywiście nie widać jej ogromu - przytaknął zamykając papierośnicę i chowając ją przed deszczem. Spojrzał na Geraldine pociemniałymi oczami. - Ale miasto w burzy też potrafi być imponujące - jakby na zawołanie, podmuch wiatru zgrał się z kolejnym rozbłyskiem na niebie. Tym razem gdzieś bliżej, bo odgłos grzmotu przetoczył się  niemal w tym samym momencie.
Gorące lato było już tylko wspomnieniem. Londyńska pogoda nie pozwalała słońcu rozgościć się na zbyt długo. Zazwyczaj wystarczyło, żeby ktoś pochwalił bardzo ciepły,  słoneczny dzień i momentalnie zaczynało robić się pochmurno. Mimo to, dało się zauważyć, że jesień na dobre zagościła na ulicach. To nie było tymczasowe zarwanie chmury. Ziąb nie próbował wkradać się pod płaszcze. Lodowaty wiatr bez pardonu rwał płaszcze i zwiewał kapelusze. W jednej chwili Ambroise wykazał się niemałym refleksem, wychylając się i łapiąc ciemnozielony szalik. Wiatr musiał ponieść go z czyjejś szyi, ale jeśli właścicielka nie zrezygnowała z szukania zguby, to przynajmniej nie było jej w zasięgu wzroku. Na dotyk, to musiała być naprawdę dobra, mięsista wełna. Praktycznie bez śladów użytkowania. Coś, czego nie dało się kupić w pierwszym lepszym mugolskim sklepie z odzieżą. Greengrass nie znał się na damskiej modzie, ale trudno było tego nie zauważyć.
- Za kolejkę do kominków - powiedział, prostując się i wyciągając szal w kierunku Geraldine. To była ładna rzecz, ale jednoznacznie damska a on nie miał nikogo, komu mógłby bez przyczyny sprezentować coś takiego. Najbliższą osobą była siostra, ale Roselyn raczej nie gustowała w takich rzeczach. Ani nie miała przed sobą drogi w deszczu i nawałnicy.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#16
31.08.2024, 19:00  ✶  

- Może, gdy mi się powinie noga, to zacznę się nad tym zastanawiać, aktualnie jednak podziękuję. - Dodała z uśmiechem. Nie bała się krwi, działała szybko, więc może to nie była wcale najgorsza droga, gdyby miała szukać dla siebie jakiegoś planu awaryjnego. Oczywiście musiałaby odświeżyć elementarną wiedzę, a może nawet sporo nadrobić, ale nie było takie złe wyjście. Wydawało jej się, że Mung mimo tego, że wzbudzał w niej strach był lepszym miejscem od ministerstwa, które uważała za najgorsze z możliwych, w którym można było skończyć. Nie znosiła urzędników, uważała, że czepiają się pierdół. To nie tak, że nie miała o tym pojęcia, bo zaliczyła nawet staż w tym miejscu, co tylko utwierdziło ją w tym, jak widziała tę instytucję. Miała wrażenie, że prędko się tam nie pozmienia z racji na to, że większość wysokich urzędów piastowali ludzie, którzy dawno powinni odejść na emeryturę.

- Bo tak zostaliśmy stworzeni, pewnie z jakiegoś powodu? - Uniosła pytająco brew, bo nie miała pojęcia, czy nie palnęła jakiejś głupoty. Yaxleyówna nie uważała, aby ingerowanie w swój wygląd miało sens. Nie rozumiała zupełnie tego dążenia do ideału, różnice w wyglądzie powodowały, że każdy miał w sobie jakiś urok, że świat był kolorowy. Jeśli zbyt wiele osób zacznie stosować takie zabiegi, to ta różnorodność zniknie, wszyscy będą wyglądać jak klony, nie widziała w tym niczego ciekawego. Raczej uważała za nudne. Miała świadomość, że niektóre kobiety były pełne kompleksów, dążyły do tego, aby wyglądać jak najbardziej doskonale, to jednak nie była jej bajka, miała gdzieś opinie innych na temat swojego wyglądu. Wiedziała zresztą, że nie jest pięknością, ale nie zamierzała w żaden sposób ingerować w to, jak wygląda. W kontaktach damsko - męskich zdecydowanie nadrabiała swoim charakterem, wielu mówiło jej, że jest nietuzinkowa i tym się kierowała.

Roześmiała się, widząc gest, który wykonał Greengrass. Jeszcze chwilę wcześniej nie zakładałby, że będzie się przed nią zachowywał w ten sposób. Wydawał się jej być coraz bardziej uroczy. Dziwne, nigdy w życiu by nie powiedziała, że ktoś w tym miejscu będzie tak bardzo przystępny dla osób jej pokroju, widać trochę się pomyliła.

- Niektórym całkiem łatwo przychodzi osądzanie, cieszy mnie, że nie należysz do tych osób. - Dodała jeszcze, słysząc jego wypowiedź. Nie znała go wcale, nie wiedziała, jaki jest naprawdę. Zapewne zakładał przez opinię, jaka krążyła na jej temat w tym miejscu, że nie będzie łatwym rozmówcą, miała nadzieję, że udało jej się nieco złagodzić nieprzyjemne pierwsze wrażenie, bo zdecydowanie nie była zadowolona z tego, jak rozpoczęła to spotkanie. Była jednak poddenerwowana, no i szpital nie wzbudzał w niej żadnych pozytywnych emocji.

Yaxley nie miała pamięci do twarzy. Zresztą widzieli się ostatnio, gdy byli dzieciakami, a przynajmniej kiedy ona faktycznie była smarkiem. Kojarzyła w większości tych, którzy zaleźli jej za skórę, o nich nie potrafiła zapomnieć. Może gdyby nieco bardziej się skupiła ona również przypomniałaby sobie o tym, że to nie był pierwszy raz, kiedy przyszło im ze sobą rozmawiać. Tyle, że to miejsce nie do końca sprzyjało skupieniu. Gdyby znajdowali się gdzieś indziej, pewnie by sobie przypomniała, że był tym chłopakiem, który świetnie latał na miotle, którego obserwowała od początku swojej drogi w Hogwarcie, ona dołączyła do drużyny nieco później, więc nie poznali się na boisku. Pewnie też skojarzyłaby go jako swojego towarzysza szlabanów, które zdarzały się jej dosyć często. Może jeszcze przyjdzie jej skojarzyć fakty.

- Strasznie podobają mi się te twoje odniesienia do magicznych stworzeń. - Dzięki temu dużo łatwiej jej było zrozumieć, co ma na myśli. Taka mała rzecz, a cieszy. Nie mogła się powstrzymać przed tym, aby tego nie skomentować. Doceniała to, co robił, ciągle nie zapominał z kim ma do czynienia, co nawet trochę chełpiło jej ego.

Zapamięta z tej rozmowy to, aby nie dokładać niepotrzebnej roboty pracownikom Munga, bo wyglądało na to, że i tak mają dosyć spore obłożenie. Nie, żeby zbyt często korzystała z usług publicznej służby zdrowia, bo zdecydowanie częściej lądowała u swojej osobistej uzdrowicielki, czasem jednak i jej zdarzało się kończyć tutaj. Kiedy faktycznie było źle, i nie było innego wyjścia. Będzie miała gdzieś z tyłu głowy to wszystko i postara się jeszcze rzadziej lądować w szpitalu. Szczególnie, że akurat ją było na to stać w przeciwieństwie do sporej części magicznego społeczeństwa. Nie zakładała, że dzięki tej konwersacji będzie ją spotykać mniej urazów, bo to nie było do końca możliwe.


- Skoro tak twierdzisz, to może faktycznie nim jestem. - Nigdy się nad tym tak naprawdę nie zastanawiała. Nie miała wielkich oczekiwań co do życia, nie uważała się za kogoś, kto może osiągnąć wielki sukces. Mało kto interesował się osobami jak ona. Nie robiła w swoim życiu nic nadzwyczajnego, nie miała wspaniałych celów. Wiedziała, że prędzej, czy później na każdego będzie czekał koniec. Grunt to wyciągnąć z tego czasu jak najwięcej, żyć tak, aby niczego nie żałować i mieć świadomość, że nic nie trwa wiecznie, że kiedyś przyjdzie śmierć.

Nie uważała, żeby mrok był czymś złym. Był częścią świata tak samo, jak jego jasna część. Nie wszyscy jednak mieli świadomość, jak wygląda życie. Dużo osób żyło w bańce, nie do końca zdawali sobie sprawę, jak naprawdę wygląda świat. Szczególnie wśród czarodziejów ich pokroju, bogatych z dobrego domu. Nie musieli się niczym martwić, mieli wszystko podane na tacy, wysokie urzędnicze stanowiska przekazywane sobie z pokolenia na pokolenie mimo braku wiedzy, czy doświadczenia. Często nazwiska wystarczały. Oni trochę się od tego różnili, bo w przypadku Yaxleyówny podążanie drogą jej rodziny łączyło się z ciężką pracą odkąd była małą dziewczynką, jeden błąd mógł kosztować ją życie. Ambroise miał podobnie, tyle, że jeśli on by się pomylił to życie mógłby stracić ktoś inny. To było chyba nawet jeszcze gorszą odpowiedzialnością.

- Czy ja wiem, nie uważam tego za jakieś wielkie osiągnięcie. - Zapewne wszystko zależało od tego jak kto spojrzał na problem. Jednak, czy faktycznie to, że żyła było mogło w jakikolwiek sposób zostać odebrane za sukces? Fakt, wiele razy uniknęła śmierci, jednak z czasem zaczynało się to dla niej stawać normalnością.

To nie tak, że nie znała się zupełnie na roślinach. Jej wiedza wiązała się raczej z doświadczeniem. Gdy była w lesie wiedziała, czego nie powinna dotykać, co lepiej unikać. Nie potrafiła jednak nazywać tych wszystkich roślin, tak to już jest, gdy ktoś uczy się w praktyce.

Paliła powoli papierosa, którego od niego wysępiła. Jego smak różnił się od tego, który znała. Z początku nieco jej to przeszkadzało, po kilku buchach jednak się do niego przyzwyczaiła. Nawet nie drgnęła, kiedy grzmot rozległ się po okolicy, uniosła jednak wzrok w kierunku nieba, by ponownie przyjrzeć się temu spektaklowi, który dzisiaj naszykowała dla nich natura.

- Oczywiście, potrafi być, tak naprawdę każde miejsce, w którym można ją obserwować potrafi być imponujące. Nigdy nie mogę się nadziwić temu, jaki to potężny żywioł. - Wiele razy widziała to, co potrafił zrobić z lasem. Spotykała powalone zagajniki, które jeszcze chwilę wcześniej wydawały się być niezniszczalne, wystarczył moment, krótka chwila, aby złożyły się niczym zapałki.

Lubiła jesień. Lato bywało dla niej męczące, niby przynosiło dłuższe dni, co powodowało, że mogła więcej pracować, jednak to ta pora roku była jej ulubioną. Kolorowe liście, które pojawiały się na drzewach, chłodny wiatr, czy deszcz który padał niemalże dzień w dzień. Miało to swój urok, powodowało też, że mogła złapać oddech po dosyć intensywnym czasie.

Nie zauważyła lecącego w powietrzu szalika, bo wpatrywała się w niebo. Stojący obok mężczyzna jednak go zauważył i całkiem zgrabnie złapał go w swoją dłoń, Gerry odwróciła się w jego kierunku w momencie w którym łapał zgubę w locie sprowokowana tym ruchem, który pojawił się w powietrzu. - Niezły chwyt. - Postanowiła to skomentować, bo pewnie nie każdy byłby w stanie tak szybko zareagować.

- Teraz już nie będę mogła powiedzieć złego słowa o tym miejscu, skoro nawet dostałam prezent podczas tej wizyty. - Powiedziała kiedy przejęła ten szal. Zieleń była jej ulubionym kolorem, więc nie mogła się oprzeć temu, aby sobie przywłaszczyć ten przedmiot. - Dziękuję Ambroise. - Niby nie było to nic wielkiego, zguba znalazła właściciela, jednak mały gest, a cieszył. Od razu owinęła sobie szal wokół szyi, na tyle mocno, aby jej również nie uciekł.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#17
31.08.2024, 21:06  ✶  
- Nie powiedzą, że nie próbowałem - wzruszył ramionami, nie komentując tego, kim byli ci Oni. Z kontekstu dało się wyłapać, że najprawdopodobniej chodziło mu o zarząd szpitala i tych, którzy odpowiadali za dodatkowe etaty. Ambroise miał czyste sumienie, nawet jeśli nigdy nie planował zrekrutować blondynki do swojego personelu pomocniczego. W tych wszystkich zaletach, jakie u niej widział, nie mógł zapomnieć, że najpewniej miałaby problemy z przyjmowaniem zwierzchnictwa. Coś mu mówiło, że była niezaprzeczalnie, całkowicie swoja i tylko swoja. Miała własne reguły i zdanie. Chodziła własnymi ścieżkami.
- A co, jeśli nie było w tym żadnego powodu? - jeszcze raz odbił odbite pytanie. Na swój sposób podobał mu się brak oczywistej odpowiedzi.
Dobrze wiedział jak to wyglądało z anatomicznego punktu widzenia. Wszystkie żebra miały swoje ochronne funkcje, ale czemu nie było ich na przykład... o trzy więcej? Dokładnie tak. Nierówno względem drugiej strony. Czemu nie były z innego materiału? Albo nie tworzyły innego wzoru? Nie wierzył w żadne samoświadome siły, które podjęły taką decyzję. To było dzieło przypadku. Wymagało wielu procesów i wieków, ale nie uważał, że było częścią większego planu. Urodzili się tacy a nie inni, bo tak się stało.
Jak na ironię, nie widział problemu w tym, żeby jednocześnie wykluczać wpływ przypadku na pierwsze rozdanie magicznych zdolności. Owszem, skłaniał się ku temu, że mugolaki zostały obdarowane bez powodu. Przez tę samą siłę przypadku. Ot, raz na jakiś czas i ślepej kurze trafiało się ziarno. Natomiast przodkowie czystokrwistych czarodziejów musieli być inną klasą człowieka, która rozwijała się równocześnie z mugolami, ale naturalnie się z nimi nie łączyła. Nie mieli wspólnych praprzodków. Koegzystowali. Najlepiej bez wchodzenia sobie w naturalne role.
Prawdopodobnie, gdyby wypowiedział te teorie na głos (nie teraz, ale kiedyś w towarzystwie Geraldine) kobieta cofnęła by najnowsze słowa. To było osądzanie w najczystszej postaci i przychodziło mu równie łatwo, co oddychanie. Co najlepsze, uważał się za czarodzieja idącego z duchem czasów. Nie całkiem antymugolskiego. Tak właściwie to nawet postępowego, bo przecież bez pretensji szkolił również stażystów mugolskiego pochodzenia.
Traf chciał, że nie było ich zbyt wielu. Mógł być świecie przekonany, że pochwała ze strony panny Yaxley trafiła na silny grunt. Szlamy zasługiwały na wiele dobrego. Szczególnie te, które dzielnie pracowały, aby być niemal równie dobrymi czarodziejami co ci posiadający wrodzone predyspozycje. Może nie rozdawałby im praw wyborczych tak na prawo i lewo, bo nie miały pojęcia o magicznej kulturze i zwyczajach, ale gdyby był w dobrym humorze, pewnie zaoferowałby im coś w rodzaju testu na magiczne obywatelstwo, żeby mogły cieszyć się względnym spokojem.
Bywało, że w szkole stawał po stronie gnębionych kolegów i koleżanek. Szczególnie wtedy, kiedy mógł w ten sposób dać upust nastoletniemu gniewowi. Nie raz zdarzyło się, że wymierzył komuś lepę w twarz w imieniu jakiegoś mugolaka. Nie musiał się z nimi przyjaźnić. Często chodziło o powód do bitki. Szczególnie w okresie, w którym musiał porzucić marzenia o zawodowym Quidditchu, przez co rozpierał go gniew. Z częstego, ale wciąż okazjonalnego bywalca w kozie stał się niemal mieszkańcem salki i stałym pracownikiem porządkowym Hogwartu, gdy kara obejmowała wyjścia na zewnątrz.
- Żywię nadzieję, że przez to, że są trafne - mógłby poczuć się urażony, gdyby chodziło o coś wręcz przeciwnego. Miał świadomość, że magiczne zwierzęta nie były jego mocną stroną, ale bywał łasy komplementów ze strony ładnych kobiet. Jeszcze w szkole starał się być przebojowym, światłym bożyszczem nastolatek. Przynajmniej do czasu.
Mało kto powiązał by go z młodym gniewnym czarodziejem z Gryffindoru. Niespecjalnie się zmienił. Był do siebie podobny z wyglądu, choć nosił się inaczej, sztywniej i mniej przebojowo. Z charakteru pozostał równie wybuchowym człowiekiem, ale nauczył się chować tę część na wyjątkowe okazje. Na przykład na Nokturn. Mało kto to wiedział. Nieliczne ziomki z szemranych rejonów i kilku klientów. Uważał, żeby nie być kojarzony z niczym zdrożnym.
Najwidoczniej miał tę przewagę, że potrafił nie być kojarzony wcale, nawet ze swojej złotej ery. Nawet, gdyby był tego świadomy, zapewne wcale by go to nie ugodziło. On nie rozpoznał Geraldine, Geraldine jego. Byli kwita. Dwoje nieznajomych znajomych razem w zacinającym deszczu.
- Nihilistycznym smokiem? - podpuścił ją, zaciągając się papierosem - A one nie gromadzą złota? - Spytał z nutą zaciekawienia. Jasne, głównie chciał zabłysnąć kolejnym porównaniem z leksykonu magicznych stworzeń, ale faktycznie nie miał pojęcia, jak to było z tymi smokami. Czy zbierały te kosztowności, czy to był tylko kolejny mit dla dzieci? I jakie miały podejście do wzbogacenia ponad wszelkie standardy? Czy to aby przypadkiem nie wykluczało podejścia, które wyznawała Geraldine?
Ulice robiły się coraz bardziej opustoszałe. Gdyby nie dźwięki burzy, dookoła robiłoby się ciszej i ciszej. Gdy wyszli z Munga, chodniki były jeszcze całkiem zatłoczone. Szczególnie jak na tak parszywą pogodę, która nie zachęcała do spacerów. Teraz po ulicach dreptały przemoczone niedobitki. Strugi deszczu lały się po kapturach i rondach kapeluszy. Zimna woda skapywała na kołnierze płaszczy i wierzchnich tunik, niekiedy peleryn, ale tych świadczących o umiłowaniu jakiejś nowej mody, nie o czarodziejskim pochodzeniu. Czarodzieje przy tej aurze wybierali głównie inne środki transportu niż własne stopy. Byli w mieście, ale burza nadal bywała niebezpieczna. Szczególnie taka jak ta.
- Nie musisz być skromna. Przetrwanie to duże osiągnięcie, szczególnie w tych czasach - to zabrzmiało całkiem poważnie, może trochę zbyt serio. - Na przykład dziś udało ci się opuścić szpital o własnych nogach - nie wiedział dlaczego nie chciał, żeby ich rozmowa szła w mroczne tony. Zazwyczaj nie był naturalnym śmieszkiem. Tamtego człowieka zostawił na boisku w Hogwarcie.
A jednak to był moment pełen bardzo dziwnej atmosfery. Mieszanki niepokoju z dzikim pięknem. Poważnych rozmów i zadziwiająco lekkich żartów. Bycia dwojgiem nieznajomych i ludźmi, którzy rozmawiali jak starzy przyjaciele.
- Ćwiczyłem całe życie - zażartował i uchylił ronda nieistniejącego kapelusza. - Cieszę się, że się podoba, Ma'am. Proszę polecić krewnym nasze usługi - biorąc pod uwagę kontekst ich wcześniejszej rozmowy, było jasne, że mówił to ku niewielkiemu podtrzymaniu teatralności tej chwili. Zepsuł to niecałe pół minuty później. - Proszę, nie. Nie polecaj nas nikomu - błysk w oku mógł świadczyć o tym, że wbrew zamierzeniom czuł się coraz bardziej swobodnie... lub że kolejny piorun właśnie przebił niebo, całkowicie przypadkiem oświetlając mu twarz. Obie te opcje miały w sobie wiele prawdy.
- Ładnie ci w tym kolorze - zauważył odkasłując, a potem dodał - pasuje do tych liści w twoich włosach - Panie, Panowie, mamy to. W jednym zdaniu sprawił Geraldine komplement i pocisnął jej potargane włosy. Z kamienną twarzą zamierzał w to brnąć, choć wcale nie planował powiedzieć czegoś takiego.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#18
31.08.2024, 22:12  ✶  

- Oj nie, gdyby ktoś pytał to nawet będę mogła powiedzieć, że byłeś całkiem mocno przekonywujący. - Bez względu na to, kim byliby ci Oni o których wspomniał. Mrugnęła do niego nie pierwszy raz tego wieczora, a na jej twarzy również znowu pojawił się uśmiech. Ta konwersacja była zaskakująco lekka, nie skłamałby gdyby powiedziała, że całkiem nieźle się podczas niej bawiła, co było naprawdę niespotykane, jak na Munga, może jeszcze uda jej się odczarować to w jaki sposób postrzegała to miejsce, jeśli dalej tak pójdzie. Czuła, że faktycznie jest to możliwe, na pewno jeśli będzie wpadać na mężczyznę, który stał przed nią, gorzej mogłoby być, gdyby przypadkiem musiała wdać się w rozmowę z jego koleżankami, które miały o niej wyrobioną opinię.

- Jeśli nie byłoby żadnego powodu, to nie widzę przeszkód, ale mówiono mi, że nic nie dzieje się bez przyczyny. - Nie znała się zupełnie na anatomii, zakładała jednak, że to w jakiej formie człowiek rodził się aktualnie było spowodowane czymś konkretnym. Nie była specjalnie wierzącą czarownicą, aczkolwiek gdzieś tam z tyłu głowy miała to, że siły wyższe istnieją, magia istniała, wszechświat musiał mieć jakiś plan na to, jak ma wszystko wyglądać. Wolałaby nie mieszać w czymś, co działało, bo nie dało się zaprzeczyć temu, że ta forma była dopracowana. Po co więc usuwać żebra, które każdy dostawał przy urodzeniu? Nie potrafiła do końca tego pojąć, musiałaby mieć jakiś konkretny powód, żeby to zrobić, a żadnego nie umiała znaleźć. Tak samo przecież mogła odciąć sobie palec, bo nie było potrzebne jej dziesięć, na pewno by sobie poradziła bez jednego. Oczywiście nie mógłby to być środkowy palec, bo nie mogłaby pokazywać wszystkim którzy ją denerwowali, że mają się pierdolić.

Nie wydawało jej się również, że magia przypadkowo wybierała sobie osoby, które mogą nią władać. To też musiała być jakaś siła wyższa, która wybierała sobie odpowiednich ludzi. Niektórym rodzinom to błogosławieństwo przytrafiło się bardzo dawno, innym przeciwnie. Nie uważała się za lepszą przez to, że przyszła na świat w jednej z szanowanych rodzin. To nie świadczyło o niczym. Znała wielu wspaniałych czarodziejów, którzy pochodzili z mugolskich rodzin, często wyróżniali się ogromną determinacją w dążeniu do celu. Widziała to w Hogwarcie, jak te dzieciaki szybko odnajdywały się w magicznym świecie, jak przykładały się do tego, aby w pełni wykorzystać moc, którą odkryły. Czystokrwiści uważali, że wszystko im się należy tylko dlatego, że należeli do tego świata od lat, nie do końca to akceptowała. Widać to było na szkolnych korytarzach, kiedy wdawała się w bójki, mimo tego, że jej krew należała do tych bez skazy, nie pozwalała gnębić tych, których inni uważali za gorszych.

Nie zmieniało to jednak faktu, że była w tym nutka hipokryzji, bo pannie Yaxley zależało również na tym, aby jej rodzina nie straciła swojej pozycji. Dbała o ich reputację, pojawiała się na balach, które kiedyś bardzo jej przeszkadzały, bo nie lubiła wysłuchiwać tego pierdolenia o tym, czyjej rodzinie się więcej należy. Musiała jednak trochę się dostosować, nie chciała bowiem stracić bogactwa oraz aprobaty ojca, które umożliwiały jej zagraniczne podróże i życie o jakim marzyła. Nie musiała się dzięki temu przejmować żadnymi prozaicznymi rzeczami, jak chociażby to, czy będzie miała za co opłacić czynsz w mieszkaniu które dostała od ojca gdy tylko skończyła Hogwart. Niby wierzyła, że jest nieco inna od całej reszty czystokrwistych, że miała swoje zdanie, ale czy naprawdę do końca tak było? Czy była w stanie oficjalnie mówić o tym wszystkim na głos, nie było to do końca wygodne. Wolała więc obserwować, myśleć swoje i robić to, co uważała za słuszne, najlepiej z dala od oceniających ją oczu.

- Jak najbardziej, trafiają w samo sedno, a przynajmniej tak mi się wydaje, dzięki temu dostrzegam w czym leży problem. - Musiał być całkiem bystry skoro wychodziło mu to tak bezbłędnie. Nie mogło być inaczej, uzdrowiciele w końcu należeli do jednych z bardziej oczytanych osób, tyle, że pewnie nie każdemu chciałoby się sięgnąć po takie porównania. Naprawdę doceniała jego próby przetłumaczenia jej na język łowcy tego, co chciał powiedzieć. Może nawet czuła się trochę winna temu, że musiał sięgać po takie analogie, bo najwyraźniej sądził, że inaczej mogłaby go nie zrozumieć. Co by sobie o niej nie myślał, to doceniała to co robił.

Gerry tak naprawdę niewiele zmieniła się od czasów szkolnych. Dalej była taka zawzięta i butna, dalej miała cięty język, dalej wpadała w kłopoty. Nie dało się jej okrzesać, mimo, że nawet próbowała dorosnąć, jak to mówiła matka. Trudno było o to z jej nie do końca taktownym charakterem Yaxleyów. Dziwne, że była pierwszą z ich rodziny, która znalazła się w Gryffindorze, bo większość z nich miała również w sobie tę gryfońską odwagę zwaną przez większość osób raczej niepotrzebnym ryzykiem. Tak naprawdę była bardzo zadowolona, że tiara wybrała dla niej to miejsce. Dzięki temu stała się bardzo otwarta na najróżniejsze kręgi znajomych, gdyby utknęła w Slytherinie otaczałaby się tylko i wyłącznie nudnymi Ślizgonami i słuchała o tym, że świat magii należy się czystokrwistym.

- Nihilistycznym smokiem, który zaraz zionie bardzo wielkim płomieniem ognia. - Skoro już miała być taka straszna to musiała jakoś wzbudzać respekt. - Ten smok, który stoi przed tobą gromadzi inne skarby. - Wolała nie wspominać jakie, bo pierwsze, co przychodziło jej na myśl to kolekcja broni, która znajdowała się w jej sypialni, a drugie uroczy chłopcy, których kolekcjonowała i odkładała na półkę, kiedy się jej nudzili.

Nachyliła się jednak nad nim, po czym dodała cichszym, konspiracyjnym tonem. - To o zbieraniu złota to raczej opowieści dla dzieci. - Nie wiedzieć czemu powiedziała to tak, żeby ich nikt nie usłyszał, przecież obok nie było żywej duszy, ale zawsze lepiej nie ryzykować, aby ktoś przypadkowy podsłuchał tę część rozmowy.

- Nie jestem skromna, po prostu to nie wydaje mi się być czymś nadzwyczajnym. - Lubiła się chwalić swoimi osiągnięciami, opowiadać o tym, jakie bestie ujarzmiła. Przeżycie jednak nie wydawało jej się czymś o czym warto było mówić, to było raczej coś zwyczajnego, co robili wszyscy ludzie na ziemi. - To prawda, zawsze to ja mogłam skończyć w szpitalnym łóżku. - Zamilkła na moment, po czym dodała. - Tak naprawdę to nie, nie wkurwiam niepotrzebnie stworzeń, które potrafią reagować szybciej od człowieka. - Nie było najmniejszej szansy, że zachowałaby się jak jej wspaniały kuzyn John, bo miała w sobie spore pokłady pokory i szacunku do potęgi bestii na które przyszło im polować.

- Nie da się ukryć, że te ćwiczenia przyniosły oczekiwane efekty, aczkolwiek to całkiem nietypowa forma spędzania wolnego czasu. Oczywiście nie neguję zainteresowań, każdy ma jakieś swoje dziwactwa. - Uśmiech coraz częściej gościł na jej twarzy, ten szczery, ona również czuła się coraz bardziej swobodnie podczas tej rozmowy, tym bardziej, że mężczyzna również nie wydawał się być szczególnie skrępowany. Była to zupełnie niezobowiązująca pogawędka o wszystkim i o niczym. Takie lubiła najbardziej.

- Mógłbyś się zdecydować, bo zaraz sama się zgubię w tym, co mam mówić innym. - Odparła rozbawiona. - Skończy się na tym, że nie będę mówić nic, może lepiej, aby nikt nie wiedział, jak się tutaj można świetnie bawić. - Jeszcze zupełnie przypadkowo inni zainteresują się tym miejscem, kolejki do Munga będą coraz większe, a ona nie będzie miała szansy się przez nie przebić.

Czerwień pojawiła się na jej policzkach, gdy usłyszała jego kolejne słowa. Rzadko kiedy słyszała komplementy, a może spowodował to nagły przypływ złości? - Dopiero teraz mówisz mi o tym, że mam liście we włosach?! - Przez całą tę rozmowę wyglądała jak człowiek z buszu, a on dopiero w tej chwili o tym wspomniał, co za tupet. Przy okazji zaczęła nieco nerwową próbę walki z tym, co znajdowało się na jej głowie. To wcale nie było takie proste zważając na to, że w lewej dłoni, która była silniejsza trzymała papierosa.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#19
01.09.2024, 11:57  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 01.09.2024, 11:59 przez Ambroise Greengrass.)  
Przesadnie kiwnął głową na znak, że aprobował tę współpracę. Kto by pomyślał, że najbardziej onieśmielający element w poczekalni okaże się jego nowym sojusznikiem. Nawet, jeśli ich sojusz był wynikiem żartów i miał potrwać kilka minut zanim nie postanowią umknąć przed burzą każdy zauważył swoją stronę.
- To chyba całkiem zdrowe dla małej czarownicy - zawyrokował, wzruszając ramionami. - Nie mówić dziecku, że wszystko jest dziełem przypadku gotowym ugiąć się przed naszą wolą, jeśli włożymy w to krew, pot i łzy. Buduje słodkie poczucie bezpieczeństwa w kontrze do nic tam nie istnieje, więc wszystkie bestie są tutaj - Greengrassowie nie byli najbardziej ponurą rodziną. Nie można było nazwać ich spaczonymi. Mieli całkiem zdrowe relacje jak na czystokrwisty ród o specyficznych tradycjach, ale należało pamiętać, że to nie tylko z nimi Ambroise się wychował. Jako dzieciak, który od razu poszedł w odstawkę, miotał się między dwoma rodzinami. Niespecjalnie potrafiącymi manewrować w tej sytuacji. Szybko zrozumiał, że dla obu było łatwiej, gdy poszedł do Hogwartu a wcześniej analizował, stał z boku i nie zadawał pytań.
Tym samym wyrósł podlewany przekonaniami dorosłych o ponurym stosunku do opieki nad nie do końca swoimi dziećmi. Ojciec był naukowcem. Starał się, ale od początku żył w przekonaniu, że (wtedy jeszcze przyszła) żona zajmie się zapewnianiem dziecku troski a on będzie odpowiedzialny za okazjonalne karmienie zdolności poznawczych chłopca. Nie był gotowy na setki pytań nie tylko o naukę. Philippa ani myślała bawić się w dom. Dziadkowie Mulciberowie odchowali własne dzieci i twierdzili, że nie mają sił na kolejne. W efekcie Ambroise bywał podrzucany starszym kuzynkom z obu rodzin. Nastolatkom w wieku buntu, dla których świat był czarno biały.
Wybitne towarzystwo dla malców. W sam raz, żeby ziały nihilizmem jak ogniem. Takim z solą. Ciemnozielonym i niebieskim, aby być bardziej edgy. Nastolatki wiele wniosły w jego wychowanie.
- A więc dobrze, że jesteśmy blisko oddziału ratunkowego - odparł bez drgnienia powieki ani nawet najmniejszego ruchu mięśnia na twarzy. Był bezczelnie i niezaprzeczalnie poważny, przynajmniej na zewnątrz. Kluczem do sukcesu było to, żeby nie patrzeć rozmówcy w oczy ani nie mrugać. Wtedy fasada trzymała się solidnie, nawet w największym rozbawieniu. - Zakwalifikują to jako uraz magizoologiczny czy wypadek przedmiotowy jak wybuch kociołka, co sądzisz? - W czysto teoretycznych rozważaniach to mogło być zarówno jedno, jak i drugie. - Pytam o opinię, bo chcę wiedzieć, jak bardzo mam przechlapane. Nie przepadają za mną na urazach magizoologicznych - wyjaśnił bez zająknięcia.
Było w tym nieco prawdy. Los tak chciał, że Ambroise najczęściej współpracował z urazami pozaklęciowymi i klątwami a najrzadziej z zakażeniami magicznymi, na których obowiązywały zupełnie inne, bardzo specyficzne zasady. Ponadto miał nieprzyjemność wielokrotnie kontaktować się z urazami magizoologicznymi. Nie palił się (zabawne w tym kontekście) do tego, żeby wspomagać leczenie skutków spotkania z faktycznym smokiem lub innym gryfem. Nie przepadano tam za nim, natomiast on odwzajemniał chłodne uczucia. Nie lubił, gdy traktowano go jak niezbyt światłego uczniaka chwilę po tym, gdy posłano po jego pomoc. To sprawiło, że miał kosę przynajmniej z połową tamtego oddziału. Był profesjonalny, ale na tyle niemiły, żeby proszono go o obecność wyłącznie w skrajnej ostateczności.
- Widzę - odrzekł gładko. Sam nie wiedział, jak bardzo się mylił. Wydawało mu się, że mówili o tym samym, bo jeden rzut oka w odpowiednim świetle wystarczył, aby zauważyć kolekcję małych listków i fragmentów runa leśnego. Toteż sądził, że kolekcjonowała drobne pamiątki z lasu i coś na kształt...
... dobrych wspomnień z udanego polowania?...
... tego już nie był taki pewien, ale przywykł, że kobiety lubiły podobne nonsensy. Roselyn co rusz dzieliła się z nim przemyśleniami, których nie rozumiał. Jej mózg działał dużo bardziej abstrakcyjnie. Nawet w tym samym krajobrazie dostrzegała całkiem inne elementy. Nauczył się tego nie podważać. Akceptował dziwactwa młodszej siostry, więc równie gładko mógł przytaknąć tym innej kobiety. Skoro nosiły kwiaty we włosach, to czemu nie liście. Nie nadążał za modą, więc tego nie kwestionował. Jak dla niego ten smok mógł zbierać grudki błota i nosić je jako cień do powiek.
Nawet jeśli tego nie chciała, nie mogła uciec nadzwyczajności. Merlin świadkiem, że żaden poszukiwacz przygód nie mógł. Ich życia (i śmierci również) nie dało się zamknąć w klamrach zwyczajności.
- To nie znaczy, że ich nie wkurwiasz - uniósł brew, kładąc nacisk na oczywistą oczywistość. Bez potrzeby to nie było to samo, co wcale. A to oznaczało, że zawsze był ten raz, który mógł być ostatnim. Naturalnie pozostawała też kwestia definicji potrzeby. Dla niego, mógłby się założyć, była całkowicie inna niż dla niej. Prawdę mówiąc, Ambroise najchętniej nie odczuwałby żadnej potrzeby znajdowania się blisko śmiertelnie niebezpiecznych bestii. Jedynym wyjątkiem było, gdyby miał tym samym uratować kogoś bliskiego. Całe szczęście, jego rodzina nie angażowała się w tak głupie eskapady. Woleli znacznie głupsze eksperymenty z roślinami, które również robił.
- Powiedz to zawodowym graczom Quidditcha - w głosie Ambroisa dało się wyłapać wyzwanie. Nie planował dodawać, że kiedyś to było jego życiem. Nie grał w roli szukającego, ale i tak musiał trenować wyostrzony refleks. To od niego zależało, czy graczy z drużyny nie zmiecie z miotły. Jak na ironię zmiotło Greengrassa. Teraz wyczynem było złapanie mięciutkiego szalika zanim upadł w wodę albo odleciał dalej. Trochę żenujące.
Z ulgą przyjął zmianę tematu.
- To trudne - stwierdził z przekąsem. - Czy chcę więcej pacjentów czy trochę spokoju, pomyślmy - to był bardzo ciężki wybór. Co zabawne, nie do końca ironicznie. Jako aspirujący pracoholik lubił mieć dostatecznie dużo zajęć, by wypełnić nimi dzień. Nie wzbraniał się przed dodatkowymi dyżurami ani nie narzekał na nadgodziny. W rodzinie śmiano się, że był zaręczony z pracą. To jeszcze nie było małżeństwo, ale już je powoli planowano. Później mógłby urodzić kilka publikacji naukowych i czułby się spełnionym człowiekiem. Im więcej ciekawych przypadków trafiało na oddział, tym dłużej zostawał w gabinecie.
Ktoś mógłby mi zarzucić, że przez to zatraci wiele szans na kontakty towarzyskie, ale najwidoczniej mu to nie groziło. Ta rozmowa była tego dowodem. Zaskakująco dobrze się kleiła i Ambroise był z tego powodu całkiem zadowolony, nawet jak na zmęczonego człowieka. Jednakże najwidoczniej musiał wreszcie powiedzieć coś głupiego, bo reakcja kobiety go zaskoczyła.
- Do tej pory to był twój najmniejszy problem - burknął zmieszany, nie do końca wiedział, co innego miałby zrobić. Zgadza się, przez ten cały czas nosiła liście i inne leśne skarby we włosach. Miała tam kilka śladów po tym, że gdzieś po drodze musieli wpaść w jakieś jagodowe gąszcze. Miniaturowa gałązka lub dwie zgrabnie zastępowały wsuwki (wolał nie pytać, czy celowo). Krew, która nie była krwią a najprawdopodobniej roztartym sokiem dzikiej maliny tworzyła delikatny rumieniec na kości policzkowej blondynki. Dopiero w tym świetle zauważył, że nie była roztarta po obu stronach twarzy Geraldine.
- Unosisz się na mnie, bo nie krytykuję twojej urody? - Był co najmniej zbity z tropu. Kobiety na ogół nie lubiły, gdy wytykano im niedociągnięcia w wyglądzie. Jako zielarz z oddziału przyjmującego różnorodne przypadki, nie kwestionował niemal niczego, co mogłoby wzbudzać wątpliwości odnośnie intencjonalności kreacji. Trafiali do niego zaaferowani poszukiwacze przygód i podstarzali, otyli czarodzieje, którym wydawało się, że byli driadami albo leśnymi duszkami. Raz na jakiś czas przywożono mugola porośniętego mchem, bo władował się gdzieś, gdzie nie powinien. Należało go wyleczyć a następnie usunąć mu pamięć i uznać sprawę za niebyłą. Naprawdę, fragmenty lasu w czuprynie ładnej dziewczyny nie robiły na nim wrażenia.
- Jak się zatrzymasz, mogę spróbować ci to wyjąć - zaoferował, choć nadal nie widział potrzeby, skoro już tak długo przechodziła z liściem (a nawet wieloma) na głowie. - Ale nie możesz się wiercić - ostrzegł, bo nie zamierzał traktować Geraldine jak dziecko. Sama wyjmowała sobie bardzo niewiele paprochów, a jego skuteczność też nie miała być duża w spotkaniu z kimś, kto nie mógłby stanąć na dwie minuty.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#20
01.09.2024, 17:34  ✶  

Najwyraźniej sojuszników można było znaleźć wszędzie, nawet w miejscu, którego tak bardzo nie znosiła. Było to spore osiągnięcie, zważając na to, że jeszcze chwilę temu nikt nie chciał do niej podejść, nikt nie chciał przekazać jej informacji na temat stanu zdrowia jej kuzyna, bo taka wydawała się niedostępna i straszna. Pozory mogły mylić, nie mogły, cały czas mieszały w głowach ludzi. Mogła to potwierdzić ich krótka rozmowa, która toczyła się całkiem gładko, bez najmniejszego wysiłku. Brnęła po prostu, jakby znali się od dawna, jakby wcale nie byli sobie obcy.

Uzdrowiciele na pewno musieli odbyć jakieś szkolenie, które uczyło ich rozmawiać z krewnymi poszkodowanych, może Ambroise był w tym lepszy od pozostałej części personelu medycznego, zbyt banalną odpowiedzią wydawała jej się ta, że po prostu mogą nadawać na podobnych falach.

Uogólnienie, którego użyła bardzo szybko odwróciło się wokół niej. Miał rację, jego słowa dźwięczały w jej głowie. Czyż sama też nie była kowalem swojego losu, nie pracowała nad tym, aby osiągnąć sukces? Tylko i wyłącznie sobie zawdzięczała to, że potrafiła tak wiele, nie było to niczym przypadkowym. Wydawało się jej jednak, że nie na wszystko mogła mieć wpływ, że były takie dziedziny, gdzie to co się działo było dziełem przypadku. Ponownie za dużo myślała, a że nie była w tym szczególnie wprawna - lepiej przychodziło jej działanie, to nieco się gubiła w swoich myślach, może też przez jego negowanie jej tezy, ale to dobrze, zmuszał ją do innego spojrzenia na to, co z początku wydawało się być jej całkiem oczywistym.

Mógł zauważyć konsternację na jej twarzy, pokiwała przy tym głową, jednak nie połasiła się na żadną odpowiedź, na pewno wróci do tego tematu w domu, na pewno będzie się nad tym zastanawiała przed snem. Jej łóżko było zdecydowanie dużo lepszym miejscem do zastanawiania się nad sensem istnienia niżeli szpitalne korytarze.

Ger nie mogła narzekać na swoje dzieciństwo, czuła, że o nią dbali, chociaż czy można to było właściwie nazwać miłością? Niektóre z dzieciaków z rodzin czystokrwistych miałyby pewnie problem z tym, aby przetrwać tydzień wakacji w jej rodowej rezydencji. Od najmłodszych lat bowiem była przyzwyczajona do siłowych treningów, kusza mogłaby być jej przedłużeniem dłoni nie bez przyczyny, a floret umiała trzymać tak pewnie, że mało kto byłby jej w stanie wybić go z dłoni. Była szkolona do tego, żeby stać się mordercą. Może nie ludzi, jednak nadal mordercą. Forma była czymś nad czym pracowała od maleńkości, najpierw w miarę bezpiecznie, za murami rezydencji, a później w okolicznych, walijskich lasach pełnych dzikich stworzeń. Yaxleyowie nie mieli litości, nie mogli jej mieć. Musieli mieć pewność, że ich dzieci będą w stanie sobie poradzić w głuszy. Wiele razy uszkodziła swoje ciało, miała się nie mazać, wstawać i próbować dalej. Ojciec był aktualnie z niej bardzo dumny, nie miał problemu, aby o tym wspominać, jednak mało kto wiedział ile łez i bólu ją to kosztowało. Nie bez powodu stała się dosyć szorstka, nie potrafiła mówić o tym, co ją kuło, nie rozmawiało się u nich o tym najgorszym bólu - duszy, bo było to oznaką słabości.

- Tak, oddział ratunkowy tuż za rogiem to bardzo duża zaleta. - Skoro chciał pociągnąć temat, to mu na to pozwoliła. - Obawiam się jednak, że kiedy smok zionie ogniem z jego ofiary może nie zostać nic poza popiołem, więc tak właściwie ten oddział ratunkowy może się na nic nie przydać. - Wzruszyła ramionami, bo nie wybrała żadnej z jego odpowiedzi, gdyż jej rozwiązanie wydawało się prostsze. - W tym przypadku nie musisz się martwić tym, że nie jesteś mile widziany na urazach magizoologicznych. - Problem sam się rozwiązał, czyż nie było to piękne?

Nie zakładała, żeby mu tam nie pomogli. Wiedziała, że w miejscach pracy bywa różnie, szczególnie takich wielkich jak Mung, gdzie ludzie współpracowali w różnych zespołach i zajmowali się różnymi sprawami. To normalne, że nie wszyscy mieli ze sobą cudowne relacje. Pewnie nawet rywalizowali, chociaż czy w szpitalu powinno dochodzić do rywalizacji? Nie miała pojęcia. Jedynym miejscem, w którym przyszło jej pracować z kimś więcej niż członkami swojej rodziny było ministerstwo i tam to się jakoś tak dziwnie układało. Miała problem z tym, żeby zapamiętać z kim się powinna lubić, a z kim nie, co było tylko kolejnym gwoździem do trumny dla jej posady w biurze badań i hodowli smoków. Nienawidziła gierek towarzyskich i się w nich nie odnajdywała.

- Nie zdążają się wkurwiać, gdy je zabijam. - Powiedziała śmiertelnie poważnie. Wolała atakować stworzenia z zaskoczenia, nie przepadała za zabawą z potworami, bo uważała to za niehumanitarne. Lepiej szybciej przynieść im śmierć, tak aby to one nie mogły odwdzięczyć się jej tym samym. Bardzo prosta zasada, którą się kierowała, a nie była ona wcale tak oczywista dla niektórych łowów. Znajdowały się w nich osoby, którym przyjemność sprawiało patrzenie na to, jak zadają ból. Bawienie się ofiarą, powoli odbieranie jej życia, ona nie czułaby się z tym dobrze.

- Nie ma sensu porównywać się do zawodowców, to zupełnie inna liga. - Nie miała zielonego pojęcia o tym, że taki był jego plan na życie, że nim został uzdrowicielem miał tak dalekie od tego marzenia na to, czym się będzie zajmował. Gdyby o tym wiedziała pewnie zrozumiałaby dlaczego z taką łatwością przyszło mu złapanie w locie tego szalika. Quidditch pomagał panować nad ruchem ciała, uczył szybkości i przycji. Ona również grała, też nie na pozycji szukającej, no i oczywiście nigdy nie traktowała tego jako czegoś, co mogło stać się jej zawodem. W szkole uwielbiała rywalizować, dlatego grała jako ścigająca. Przynosiło jej to dodatkowe możliwości skrzywdzenia kilku Ślizgonów, a takich okazji nie przegapiała.

- Nie musisz teraz się określać, jak znajdziesz odpowiedź to daj znać, żebym mogła trzymać się jednej wersji. - Nie sądziła, że wrócą kiedyś do tego tematu, bo właściwie co go obchodziło, co Geraldine będzie opowiadała swojej rodzinie. Zapewne wybierze opcję, którą sama podsunęła - nie będzie mówiła nic, aby nie zaszkodzić.

- Naprawdę? Teraz to już wszyscy w Mungu będą mieli mnie za dzikuskę z lasu. - Jakby ją to w ogóle obchodziło. Może faktycznie chodziło o coś więcej, o to, czego nie mówiła wprost. Nie przywykła do tego, że ktoś ją komplementował, do tego tak niezdarnie. Nie miała pojęcia, czy z niej nie szydził. Zbyt wiele razy się z niej naśmiewano, aby nie zareagowała na ten dosyć niezgrabny komplement.

- Nie, nie dlatego się unoszę, dlaczego miałbyś ją krytykować? - Unosiła się bo w ogóle rozmawiali na temat jej urody, w tym był problem. Najeżyła się jednak nieco, gdy wspomniał o tym krytykowaniu, co można było wyczytać w wyrazie jej twarzy. Panna Yaxley za cholerę nie umiała ukrywać swoich emocji i dało się z niej czytać jak z otwartej księgi.

Miotała się przez chwilę z jedną ręką nad swoją głową. Nie szło jej najlepiej pozbywanie się drobnych liści z włosów, nie miała też pojęcia, że poza nimi ma też tam inne części runa leśnego. Powinna o tym pamiętać, gdy znalazła się w tym miejscu, przecież turlała się po mchu jakąś godzinę temu.

Przystanęła w miejscu, gdy wspomniał o tym, że może jej pomóc, ale ma się nie wiercić. Wypuściła raptownie dosyć duży haust powietrza, miało jej to pomóc w tym głupim zdenerwowaniu które zaczynało za bardzo przejmować kontrolę nad jej osobą. Przysunęła papierosa do ust, chciała zaciągnąć się dymem, tyle, że zamiast tego poczuła gorąc na swojej wardze, najwyraźniej nie miała już co palić, a te resztki ją poparzyły. Wyrzuciła niedopałek na ziemię i zdeptała go swoim butem, przygryzła miejsce do którego chwilę wcześniej przyłożyła fajkę, aby zniwelować ból. Dopiero po krótkiej chwili się odezwała. - Nie będę się ruszać. - Wyprostowała się przy tym jak struna, przy okazji założyła sobie ręce na piersiach i czekała, aż zajmie się problemem.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Ambroise Greengrass (12012), Geraldine Yaxley (11557)


Strony (3): « Wstecz 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa