- Naprawdę - przesadnie westchnął. - W tych czasach ciężko o nowego pracownika. Nasza desperacja narasta.
Dobrze, ale nie była aż taka, choć byłoby nad wyraz zabawnie, gdyby zaczęli przyjmować uzdrowicieli bojących się własnej pracy.
- Mógłbym powiedzieć vice versa, ale - pokręcił głową przecząco. Nie musiał dodawać, że wolałby mieć mniej pracy przy niewłaściwie skonsumowanych eliksirach. - Zapuszczanie się na polowania nigdy nie będzie moją domeną, wolę niebezpieczny szpital - wzruszył ramionami. Mało kto miał taką świadomość, ale Mung potrafił pokazać swoje. Bywał niebezpieczny, bo pacjenci przynosili najróżniejsze problemy. Aczkolwiek Ambroise nie czuł się w potrzebie informowania o tym blondynki. Nie musiał potwierdzać jej lęków, szczególnie że tego dnia było całkiem spokojnie. Nie mieli żadnej bardzo złej klątwy ani na przykład pudełka próbującego zeżreć ludzi. Tak swoją drogą, może nie mieli lochów w podziemiach, ale kiedyś musieli zająć się segregacją dokładnie takich przedmiotów, które spoczywały w zamknięciu.
- Niemal zapomniałem, że to tam przenieśliśmy część lochów - pozwolił sobie zażartować z całkowicie sztywną miną. Tylko po oczach było widać, że nie mówił poważnie.
Nie sądził, żeby obraziła się o sugestię, że Yaxleyowie lubowali się w torturach w piwnicy. Przedtem, bo teraz mieli loch z nowym wyposażeniem ze szpitala. Na loch nikt by się nie obraził. Ambroise wielokrotnie słyszał opinię, że wszyscy czarodzieje czystej krwi lubowali się w krzywdzeniu innych. To jak jak wszyscy mugole zawsze ogłupiali się w swoich salonach. "Zawsze, wszyscy, nikt, nigdy" to były trochę cenzurowane słowa w słowniku Greengrassa. Oczywiście, kiedy korzystał z nich ktoś inny.
- W naszych lochach nie robimy niczego, czego nie pochwaliłby Departament Tajemnic - odrzekł z pełną powagą. - Oczywiście, kierujemy się bardzo luźnymi definicjami, bo Niewymowni nie są zbyt rozmowni. Dlatego ustaliliśmy, że granica stoi na wycinaniu żeber pacjentów. Paszteciki w kafeterii są bezpieczne - mrugnął okiem.
Żarty żartami, ale w rzeczywistości zdarzyła się sytuacja, w której powątpiewał w skład mięsnych poduszeczek wystawionych w jakiejś szemranej piekarni. Macocha posłała go do tego miejsca, ale nie spodobało mu się już na pierwszy rzut oka. To było za czasów, gdy w Londynie panowała znacznie większa bieda a ulubiony lokal Evelyn został zamknięty z dnia na dzień. Kobieta usłyszała o nowym miejscu sprzedającym wypieki, które chciała wystawić podczas lunchu z bardzo istotnymi znajomymi. Pierwszy i ostatni raz wynikła między nimi aż taka awantura, ale lokal zwinął się niecały tydzień później. Razem z właścicielami, którzy trafili prosto do paki. Nikt nigdy nie powiedział, co było składnikiem mięsnych przysmaków, ale latały różne plotki.
- Rzadko się zdarza, aby dama mówiła tak o szpitalu a nie Nokturnie - dodał, na moment wracając do tego, co powiedziała o straszności jego miejsca zatrudnienia. Oczywiście, zdążył zorientować się, że nie ma do czynienia z klasyczną damą w standardowym znaczeniu tego słowa. Ubłocone, brudne buty i liście we włosach, smuga brudu na policzku, roztrzepana fryzura i zamiłowanie do wybierania niebezpiecznej głuszy ponad dach nad głową. Tym bardziej celowo użył tego określenia. Od Geraldine biła aura przekory, więc czuł się zobowiązany podtrzymać standardy.
- Rozumiem. Miej baczenie, że jeśli zaczniesz na mnie krzyczeć, dasz pożywkę kilku uzdrowicielkom z oddziału. Nikomu więcej - uśmiechnął się porozumiewawczo. To nie miało się na nim odbić. Był na to przygotowany niemal od początku. - Sądziły, że posyłają mnie na pastwę smoka. Jeśli nie chcesz następnym razem czekać na dzielnego rycerza idącego im z odsieczą, postaraj się nie być taka onieśmielająca - tak, zgadza się. Spoufalał się trochę mocniej niż założył na początku. W każdej chwili mógł tego pożałować (a może nie), ale zauważył, że atmosfera zamiast gęstnieć rozluźniła się. O to mu chodziło. Odwrócenie uwagi od stresu spowodowanego pobytem w szpitalu.
Wbrew pozorom w onieśmielającej nie chodziło mu o jej wzrost. Prawdę mówiąc nie zwrócił na to większej uwagi. Tak. Gdyby zaczął analizować wszystkie rzeczy, które znajdowały się w jego polu widzenia, pewnie dotarłby do tego, że Geraldine była wyższa niż większość przeciętnych kobiet, ale niemal tego nie odczuł. W całym zmęczeniu, jakie go ogarniało, nawet wygodniej było patrzeć rozmówcy prosto w oczy i nie musieć wodzić spojrzeniem w górę albo dół. Gdyby już miał wskazać, co zasugerowało mu jej pochodzenie, najpewniej wymieniłby kilka innych cech. Miała w sobie naturalną grację kobiety z tak zwanego dobrego domu, ale równocześnie nonszalancko nosiła się jak prawdziwy człowiek dżingli. Te dwie rzeczy zupełnie do siebie nie pasowały, ale Geraldine sprawiała, że wydawały się naturalne. To musiała być Yaxleyówna.
- Patrząc na tłok na Magizoologicznych, raczej kiedy ich nie odgryzie - zakwestionował właściwość tego, co powiedziała. Miał mocno ugruntowane opinie na temat poszukiwaczy wrażeń i to było niemal nie do przeoczenia. A jeśli kogoś bez wahania przypisywał do tego grona, to właśnie byli Yaxleyowie. Może mieli własnych uzdrowicieli, ale każdy ze współpracowników Greengrassa przynajmniej raz leczył jakiegoś Yaxleya.
- Od czasu do czasu - przytaknął. Bez mrugnięcia okiem zachował tę część, wedle której przez większość tygodnia świadczył jakieś dodatkowe usługi medyczne. Nie skłamał, kiedy mówił, że bogatszych czarodziejów obsługiwał wyłącznie raz na jakiś czas. Zataił ten fragment, w którym świadczył bardziej nieudokumentowane wizyty. Oficjalnie mógł pochwalić się wysokim poziomem usług świadczonych starszym paniom na salonach i cudzym pociechom, które bały się szpitala. Niewątpliwie schlebiało mu, że mógł do tej listy dopisać dorosłą pociechę Yaxleyów.
- Zatem zapraszam - kiwnął głową. Nie mógł odpędzić wizji, w której porównywał to do zauważenia dużego pająka i słów, które zwykle mówili rodzice. Uzdrowicielki z jego oddziału wyraźnie obawiały się Geraldine, gdy to ona znacznie bardziej obawiała się ich. To mogłoby być całkiem zabawne, gdyby nie był aż tak zmęczony, że z niemałą ulgą przyjął zakończenie rozmowy. Było miło, dużo bardziej niż sądził z początku, ale należało wyjść na zewnątrz i odpocząć od atmosfery Munga.
- Udanego wieczoru - odpowiedział, po czym kiwnął głową w jej stronę i odprowadził ją spojrzeniem do drzwi. Łapiąc się na tym, że stoi tak bez celu, ledwie minutę później podszedł do koleżanki, która nagle zmaterializowała się zza dokumentów. Bez słowa oddał jej teczkę i pożegnał się krótko, zanim poprawił płaszcz i wyszedł na deszcz.
Szczerze mówiąc spodziewał się dużo gorszych warunków, ale jedno spojrzenie na niebo wystarczyło, żeby zauważyć, że pogoda wcale się nie polepszała. Nadchodziło gorsze załamanie chmury. To była kwestia minut.
Rozglądając się dookoła, niemal nie zauważył blondynki, która najwidoczniej postanowiła ukoić nerwy papierosem. Wyminął ją z prawej strony, po czym zatrzymał się kawałek dalej, żeby nie blokować przejścia.
- To szkodliwy nałóg - skomentował bez zawahania. Stwierdzał fakt. Mówił to, co powinien powiedzieć uzdrowiciel. Problem w tym, że zaledwie sekundę po tym wyciągnął własną zdobioną papierośnicę (w kolorze złotym a skromnym), z której sztywniejącymi palcami wyturlał starannie zwiniętego papierosa. Na koniec dnia miewał problemy z nawet najdrobniejszym chwytem a nie chciał niepotrzebnie zgnieść żadnego z szybko topniejącej ilości papierosów.
Jeśli o to chodziło, zwyczajnie zapomniał uzupełnić zapasów. Poza Mungiem kopcił jak smok i nie uważał tego za wielki problem, dopóki nie odkrywał, że znowu zapomniał o rozmiarze papierośnicy. Była niewielka. Nie mieściła zbyt wielu papierosów, nawet tak starannie zwiniętych jak te Greengrassa. W tym wypadku nijak nie przeszkadzało mu sztywnienie palców. Od najmłodszych lat otaczali go członkowie rodziny, którzy z uwagi na wybrany zawód niemal nie zauważali problemu. Palenie różnorakich suszy było dla nich (a przynajmniej dla większości) równie albo bardziej naturalne, co picie wody. Ambroise najpierw uczył się pomagać ojcu, który miał ciekawsze rzeczy do odkrywania niż siedzenie nad przygotowaniem materiału do kopcenia (to było zanim niemal całkowicie przerzucił się na cygara). Później sam zaczął popalać w bardzo młodym wieku. Nie minęło dużo czasu zanim zza winkla przeniósł się do salonu. W ojcowskich oczach był mężczyzną, a to dawało mu immunitet przed macochą, która przestała gonić chłopca na zewnątrz.
Musiał kryć się trochę bardziej w Hogwarcie, ale tam paleniu towarzyszyła przyjemna adrenalina. Czuł się jakże dorosły. Szczególnie wtedy, kiedy instruował zaciekawionych kolegów i udawał, że zna się na rzeczy dużo bardziej niż w rzeczywistości. Niechybnie to nie miało dobrego wpływu na wszystkich przyjaciół, z którymi się zadawał. Część z nich zbyt mocno podekscytowało robienie nielegalnych rzeczy. Kilku było teraz dużo bardziej wprawnymi dilerami różnych substancji a Ambroise przestał czuć się wyróżniony, że to on był tym oryginalnym. Być może było w tym trochę jego winy.
- Tulsi, ziele Damiana - powiedział tonem sugerującym, że mógłby wymienić jeszcze wiele innych rzeczy, ale to nie była pora na to. Nie przepadał za wyrywkowymi rozmowami na tematy, w których mógł wypowiedzieć się w głębszy sposób. Prócz tego nie lubił moknąć na zewnątrz a lodowaty wiatr zdążył przeniknąć go do szpiku kości po sekundzie od opuszczenia budynku. - Jeśli truje, warto dołożyć coś dla spokoju ducha - wzruszył ramionami. Te dodatkowe zioła nie miały wymazać nałogu, ale mogły go ubarwić. Poza tym jako zielarz był zdania, że najbezpieczniej suszyć i skręcać własny towar. Ostatnio bywało niebezpiecznie.