11.09.2024, 11:24 ✶
– Oczywiście, że okulary się materializują. Nigdy nie wszedłeś do łazienki Jęczącej Marty w Hogwarcie? Zawsze miałam wrażenie, że to stałe miejsce uczniowskich pielgrzymek, randki tam sobie urządzali, widać uznawali za romantyczny akompaniament jej zawodzeń – odparła Brenna, ani myśląc mu ustępować, może z młodzieńczej przekory, a może po prostu siłą rozpędu. – Okulary, plamy krwi, czasem nawet łańcuchy – wyliczyła jeszcze, przy tym ostatnim mając na myśli rzecz jasna Krwawego Barona.
– Ja? – Brenna uniosła brwi i uśmiechnęła się do niego, bardzo promiennie. – Nie. Sugeruję tylko, że to jest naturalne. Jak wichura. Natura pozbywa się słabszych, kruchych jednostek. To ludzie uparcie nie chcą się jej poddać. O, takie dzieci. No kiedyś to było normalne, że jak słabsze to umrze, tak? A teraz je ratujemy. Nienaturalne. Odpadające, kruche gałązki, są więc zupełnie naturalne, jeśli się przy tej naturalności upieramy, panie Greengrass, to pan przecież tu ją postuluje.
Przekręcał jej słowa: ona też odwracała te wypowiadane przez niego do góry ogonem. Bywała pewnie w tym ogromnie irytująca, ale Brenna chyba w tej chwili nie bardzo się przejmowała, że mogłaby go zirytować. Brnęła w tę bezsensowną rozmowę o tym, co i w jaki sposób szkodzi lasowi, tylko dlatego, że skoro podjął temat, to ona ciągnęła ten dalej – gdy tak naprawdę wcale jej przecież nie zależało na zwycięstwie.
– O, a teraz jeszcze jeden mniej. Tym bardziej nie dadzą rady z tymi wszystkimi szkodnikami pozbawieni wsparcia – powiedziała, z udawanym żalem. – Masz na myśli te szkodniki, co potrząsają drzewami, tak?
Tak, zamierzała upierać się przy tym, że skoro ona jest s z k o d n i k i e m to on też. W każdym razie może i była, ale zwykle nie zawracała sobie tym głowy – wiedziała niby, że czarodzieje lubią naturę, sama lubiła naturę, ale jednak dla niej ludzie znaczyli dużo więcej niż drzewa. Może dlatego, że nie przyszła na świat w rodzinie Greengrassów.
Kąciki ust Brenny zadrgały lekko, kiedy nazwał ją Macmillanówną. Nie spodziewałaby się, że zostanie wzięta za członkinię akurat tej rodziny: Macmillanówny były w końcu głównie kapłankami, i jakoś wpadała głównie na te bardziej eteryczne, jasnowłose i niebieskookie. Bardzo różniące się od Brenny, nie tylko ciemnowłosej i ciemnookiej, ale jeszcze do tego do bólu wręcz… przyziemnej, a przynajmniej za taką się zawsze uważała. Nie przyszłoby jej do głowy, że to zamiłowanie do absurdalnych opowieści i gadaniny może zepchnąć myśli właśnie na takie tory.
– Gdzie? – spytała, rozglądając się teatralnie. – Ja tu żadnej nie widzę, a szkoda, może by się ze mną podzieliła tymi jeżynami, bo moje się rozsypały, jak jeden taki uznał, że fajnie będzie potrząsać drzewem – powiedziała, wzdychając przy tym smutno. – Prowokujesz mnie, prawda? – stwierdziła, spoglądając na niego, jakby z odrobiną rozbawienia. – Miałam zamiar na nią włazić znowu tylko po to, żeby spróbować owoców. I tylko dlatego, że ty powiedziałeś, że mi nie będą odpowiadały. A teraz to już całkiem mnie prowokujesz, żebym tam weszła, bo mówisz, że nie mogę, żeby mnie znowu z niej zrzucić, czy jak?
Bo przecież wcale jej nie zależało na siedzeniu akurat na tej ałyczy – w Kniei było naprawdę wiele drzew, mogła wspiąć się na dowolne.
– Ja? – Brenna uniosła brwi i uśmiechnęła się do niego, bardzo promiennie. – Nie. Sugeruję tylko, że to jest naturalne. Jak wichura. Natura pozbywa się słabszych, kruchych jednostek. To ludzie uparcie nie chcą się jej poddać. O, takie dzieci. No kiedyś to było normalne, że jak słabsze to umrze, tak? A teraz je ratujemy. Nienaturalne. Odpadające, kruche gałązki, są więc zupełnie naturalne, jeśli się przy tej naturalności upieramy, panie Greengrass, to pan przecież tu ją postuluje.
Przekręcał jej słowa: ona też odwracała te wypowiadane przez niego do góry ogonem. Bywała pewnie w tym ogromnie irytująca, ale Brenna chyba w tej chwili nie bardzo się przejmowała, że mogłaby go zirytować. Brnęła w tę bezsensowną rozmowę o tym, co i w jaki sposób szkodzi lasowi, tylko dlatego, że skoro podjął temat, to ona ciągnęła ten dalej – gdy tak naprawdę wcale jej przecież nie zależało na zwycięstwie.
– O, a teraz jeszcze jeden mniej. Tym bardziej nie dadzą rady z tymi wszystkimi szkodnikami pozbawieni wsparcia – powiedziała, z udawanym żalem. – Masz na myśli te szkodniki, co potrząsają drzewami, tak?
Tak, zamierzała upierać się przy tym, że skoro ona jest s z k o d n i k i e m to on też. W każdym razie może i była, ale zwykle nie zawracała sobie tym głowy – wiedziała niby, że czarodzieje lubią naturę, sama lubiła naturę, ale jednak dla niej ludzie znaczyli dużo więcej niż drzewa. Może dlatego, że nie przyszła na świat w rodzinie Greengrassów.
Kąciki ust Brenny zadrgały lekko, kiedy nazwał ją Macmillanówną. Nie spodziewałaby się, że zostanie wzięta za członkinię akurat tej rodziny: Macmillanówny były w końcu głównie kapłankami, i jakoś wpadała głównie na te bardziej eteryczne, jasnowłose i niebieskookie. Bardzo różniące się od Brenny, nie tylko ciemnowłosej i ciemnookiej, ale jeszcze do tego do bólu wręcz… przyziemnej, a przynajmniej za taką się zawsze uważała. Nie przyszłoby jej do głowy, że to zamiłowanie do absurdalnych opowieści i gadaniny może zepchnąć myśli właśnie na takie tory.
– Gdzie? – spytała, rozglądając się teatralnie. – Ja tu żadnej nie widzę, a szkoda, może by się ze mną podzieliła tymi jeżynami, bo moje się rozsypały, jak jeden taki uznał, że fajnie będzie potrząsać drzewem – powiedziała, wzdychając przy tym smutno. – Prowokujesz mnie, prawda? – stwierdziła, spoglądając na niego, jakby z odrobiną rozbawienia. – Miałam zamiar na nią włazić znowu tylko po to, żeby spróbować owoców. I tylko dlatego, że ty powiedziałeś, że mi nie będą odpowiadały. A teraz to już całkiem mnie prowokujesz, żebym tam weszła, bo mówisz, że nie mogę, żeby mnie znowu z niej zrzucić, czy jak?
Bo przecież wcale jej nie zależało na siedzeniu akurat na tej ałyczy – w Kniei było naprawdę wiele drzew, mogła wspiąć się na dowolne.
Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.