• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 Dalej »
[22.08.1972] see - I am gone || Ambroise & Geraldine

[22.08.1972] see - I am gone || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#11
02.10.2024, 16:31  ✶  
Kolejne pogardliwe parsknięcie wydostało mu się z ust. Ambroise niemal się zaśmiał.
- Mów co chcesz, Geraldine, ty nie kontrolujesz nawet połowy swojego burdelu. Nic dziwnego, że wszystko dotyczy wszystkiego, skoro element łączący jest jeden - równie dobrze mógłby wymierzyć jej siarczysty policzek - wiedział, że to najpewniej mniej by zabolało niż jego słowa.
Oboje pragnęli kontroli. Paradoksalnie wspólnie byli w stanie jakoś się nią dzielić. Korzystać ze zdwojonych sił, podpalić świat. A wybierali palenie siebie nawzajem i brak jakiegokolwiek panowania nad czymkolwiek. On też miał swój burdel. Ich życia były dwoma osobnymi burdelami nie do poukładania na własną rękę.
- Wspaniale. Ty nie mówisz o moich dupach, ja przemilczam wszystkie twoje podboje. Jesteśmy kwita - nie, nie byli kwita.
Był zazdrosny, wybity z równowagi za każdym razem, kiedy o tym myślał a ostatnio myślał często. Szczególnie po tym, co mimowolnie usłyszał. To doprowadzało go białej gorączki. Nie tak miało być. Nie w ten sposób wyobrażał sobie to, co ich łączy. Świadomość tego, że wszystko zniszczył była tylko podsycana przez wiedzę, że bardzo szybko go sobie zastąpiła. Tak, jakby nigdy nic do niego nie czuła, a przecież święcie wierzył, że kiedyś było inaczej.
- Oczywiście - sarknął głośno, nie mogąc powstrzymać wściekłości, która nie miała dogodnego ujścia.
Był wytrącony z równowagi w taki sposób, jak tylko mogła go z niej wytrącić jedną jedyna osoba. Potrzebował wylać gdzieś frustrację i znalazło się coś, co mógł zrobić. Idealnie pod ręką. Gruba księga w skórzanej oprawie. Trucizny i klątwy XVII wieku z hukiem wylądowały na podłodze, przytrzaskując mu przy tym nogę, więc kopnął je po podłodze z jeszcze większą wściekłością. To mu odrobinę pomogło. Tylko trochę.
- W końcu jestem dla ciebie nikim - skwitował z goryczą.
Ustalili to. Powtarzała to raz za razem. Równie dobrze mógł obrócić to przeciwko niej. To był obusieczny miecz.
- Jak zwykle cały świat kręci się wokół Gerry Yaxley i jej obwoźnego cyrku - parsknął pogardliwie posuwając się do tego, żeby zrobić to, czego nigdy wcześniej nie robił i pogardliwie nazwać ją tym z pozoru słodkim zdrobnieniem.
Z tym, że zawsze uważał, że było ono zarezerwowane dla jej przyjaciół a nie dla niego. On miał swoje własne. To był pierwszy raz, kiedy zwrócił się do niej w ten sposób. Gniewnie, butnie, złośliwie. No, bo w końcu chyba o to chodziło. Miała swoją ekipę, o której nie chciała mu zbyt wiele mówić a której stał się niechętną i pogardzaną częścią. Tym czarnym charakterem wciśniętym w tymczasową rolę sojusznika, ale pozbawionego zaufania ze strony głównej bohaterki. To go raniło. Tak samo jak wszystkie słowa, które sam wypowiadał w gniewie, ale nie mógł przestać. Frustracja była silniejsza.
Czas nie leczył ran. Jedynie uczył jak obojętnieć i uodparniać się na ból.
- Nie zdziw się jak zostawi cię na sam koniec. Sama to powiedziałaś: zależy mu na tobie. Nas wszystkich może załatwić po drodze - przypomniał jej tylko w jednym celu.
Odbijali te wszystkie słowa jak zaklęcia w klubie pojedynków. Któreś musiało kiedyś trafić tak bardzo, że przeciwnik już się nie podniesie. Ambroise nie chciał być tą pokonaną stroną. Przemawiały przez niego wszystkie najbardziej paskudne uczucia. Paradoksalnie również te, które kierował w stosunku do siebie a nie do niej. Chyba ona też zaczęła być jego czarnym charakterem.
- Wtedy naprawdę będziesz królową lodu na kościanym tronie. Dokładnie tak jak tego chcesz. Nowa Geraldine Yaxley - niegdysiejszy Roise nie posunąłby się tak daleko.
Znał jej lęki, starał się koić je w te długie bezsenne noce. Gładzić ją po włosach, przytulać do piersi, kołysać w ramionach do białego rana. Nigdy nie powinien posuwać się do tego, żeby dać sobie wypowiedzieć takie słowa. Nie wiedział, co go opętało, kiedy opuściły jego usta. Momentalnie tego pożałował, ale było już za późno. Krzywda została wyrządzona.
Ta pokrętna logika zaogniona przez zaskoczenie, niespodziewanie, wrażenie zostania przyłapanym na coś, czego nie chciał, żeby widziała. Ten gniew na siebie i na nią, na nich oboje za to, że nie mogli być jak normalni ludzie, bo w którymś momencie zaczęli wzajemnie się niszczyć. Wyrzuty sumienia o to, co zrobił, co mówił i co jeszcze miał zrobić lub wypowiedzieć. Żałoba za tym, co było i za wspólnym życiem, które nie miało wrócić. Zagubienie i lęk przez momentem, kiedy znowu każe mu odejść, co miało nadejść coraz szybciej. Wrażenie, że naprawdę wolałaby, żeby stało mu się coś złego, bo wtedy nie budziłby jej demonów. To wszystko razem było zbyt złożonym miksem.
Chciał, żeby mu wszystko powiedziała, ale to, że mu to wytknęła to było co innego.
- Więc je ode mnie pozdrów - odwarknął prosto w jej pociemniałe ciskające gromy oczy.
Kiedy przestali grać do jednej bramki? Zawsze umieli się zranić i skrzywdzić, ale byli do siebie podobni też w innych kwestiach - razem byli silniejsi, ale wybrali stanie przeciwko sobie.
- Nie byłaś lepsza. Też odchodziłaś. Myślisz, że byłem ślepy na te twoje miłostki? Ja przynajmniej nigdy cię nie zdradziłem - wyrzucił z siebie, żeby zadać kolejny cios, nawet jeśli technicznie wiedział, że ona też nigdy tego nie zrobiła.
Nie wtedy, kiedy byli razem. Ale to wciąż bolało i nadal nadawało się zamiast sztyletu.
Czy było cokolwiek więcej, co należałoby powiedzieć? Czy to jeszcze mogło się zmienić? Czy mógł coś zrobić, żeby wiedziała, że naprawdę nie starał się być jej wrogiem?
Kochał ją do kurwy nędzy.
Ta miłość go wypalała.
- Nie, Geraldine. Nie czekałem. Świadomie od ciebie odszedłem. To nie była żadna próba. Chciałem to zrobić od dawna, po prostu padło na ten dzień - nagle mówił spokojniej, oddychając bardziej miarowo i głębiej.
Nie patrzył na nią przez pierwsze kilkanaście sekund, kiedy zbierał się do tego, żeby po prostu to zrobić. I tak nic między nimi nie było. Nie ze strony Geraldine a przecież o to chodziło, aby oboje czegoś chcieli. Nie mógł być słabym człowiekiem. Podjął już swoją część decyzji dawno temu. Wycofanie się z czegoś takiego było niemal niemożliwe. Nie odzyskaliby utraconego zaufania. Zawsze byłaby między nimi przepaść. Należało pozbawić się złudzeń. Dopóki to jeszcze było możliwe.
Chciał się wycofać. Sam Merlin wiedział, jak bardzo Ambroise pragnął do końca zmniejszyć tę przestrzeń między nimi, zamykając ją w uścisku, który mógłby powiedzieć to wszystko, czego on nie był w stanie. Zanurzyć się w znajomym zapachu, który i tak jakimś cudem dolatywał do niego i boleśnie palił nozdrza Greengrassa, choć był przecież tak słodki. Zamknąłby jej usta w pocałunku jak podczas tych niezliczonych zaognionych kłótni. Wiedziałaby miał tę pewność. Na pewno by wiedziała, bo tym wszystkim uświadomiłby ją o tym, jak bardzo nadal trzymała go w szachu.
Ale mogłaby wtedy zrobić wszystko. Świadoma nieograniczona władza była przerażająca. Nie pozostawiała zbyt wiele kontroli w rękach tej drugiej osoby a przecież kontrola była dla Greengrassa dosłownie wszystkim. Szczególnie teraz, kiedy nie miał już swojego wszystkiego. Świadomie wypuścił ją z rąk. To była decyzja dojrzałego człowieka. Nie zdrożne podszepty stęsknionego serca słabego człowieka.
A on nie był słaby. Nie był. Wszystko w tym pomieszczeniu mu o tym przypominało. Jak i również o powodach, dla których odszedł. Mówił zawsze, że jest prostym człowiekiem, czyż nie? Kiedy okazało się inaczej, naprawdę nie wiedział, co miałby z tym zrobić. Ta osoba tutaj nie była tamtym człowiekiem. Czasami miał wrażenie, że niegdysiejszy Ambroise tak naprawdę nie istniał. Albo już dawno był duchem nawiedzającym tego, kim teraz był. Urocze, nie? Był swoim własnym widmem.
Nie mógł pozwolić sobie na to, by czyimś jeszcze. Szczególnie nie teraz, kiedy coraz głębiej w tym siedział.
- Zgadza się - uderzenie numer jeden.
- Nie chciałem - drugi cios o niemal otępiającej precyzji.
- To by nam nigdy nie wyszło - drganie szklanej tafli.
- Kto by chciał być z kimś takim - przeszywający, głośny trzask pękającego szkła.
Nie mówił o niej tylko o sobie, ale jego słowa brzmiały wystarczająco ozięble, żeby nie wymagać wyjaśnień. Szczególnie, że tych nie chciał jej dawać. Czuł, że wtedy mógłby popłynąć. Już i tak po prostu chciał zakończyć te wszystkie niedopowiedzenia. Z tym, że co miałby jej powiedzieć? Tego pęknięcia nie dało się naprawić.
Trzask.
Rysa.
Koniec.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#12
02.10.2024, 20:21  ✶  

Zdawała sobie sprawę z tego, że była chodzącym chaosem, niszczyła wszystko, co pojawiało się wokół niej, nad niczym nie panowała, chociaż bardzo zależało jej nad kontrolą, niestety w jej przypadku trudno było mieć wpływ na cokolwiek. Jej życie nie było jednym z tych, w których coś działo się schematycznie, wręcz przeciwnie. Co chwila pojawiały się kolejne czynniki, na które nie miała wpływu, musiała się dostosowywać do tego, co rzucał jej los. Wiecznie wymyślała nowe rozwiązania kolejnych problemów, które pojawiały się znienacka. To nie było łatwe, szczególnie że poza tym zaczęła zajmować się tym całym rodzinnym biznesem, wydawało jej się, że to też powinna wziąć na swoje barki. James był niewiadomo gdzie, Astaroth nie mógł wychodzić za dnia, to musiała być ona, chociaż nigdy tego nie chciała. Miała trzymać się z dala od tych obowiązków, ale życie ją zweryfikowało, nic nie szło po jej myśli, na pewno nie pod tym względem. Oczywiście nie powiedziała nikomu, że nie chce tego robić, być może znaleźliby inne rozwiązanie, bo nie chciała niepokoić ojca. Jak zawsze, nikogo nie chciała niepokoić, wolała zagryźć zęby i radzić sobie z tym wszystkim, jakoś.

- Na całe szczęście to tylko i wyłącznie mój burdel.  - Nie musiał tego komentować, bo go to nie dotyczyło, to był jej chaos, który pewnie prędzej, czy później ją pochłonie, była na to przygotowana.

- Tak, jesteśmy kwita. - Nie zamierzała przed nim ukrywać tego, że i ona płynęła z prądem. Szukała pocieszenia w obcych ramionach, jednak były to tylko chwilowe, nic nieznaczące uniesienia, które miały jej pomóc zapomnieć, chociaż na chwilę. Chciała sprawdzić, czy jest czymś więcej niż kupą mięsa - nie była, tak naprawdę nie była w stanie zobaczyć w tych facetach zbyt wiele. Oni nigdy nie mogliby go jej zastąpić. Jasne, niektórych nawet lubiła, ale nie na tyle, żeby powtarzać zbliżenia, nie chciała, aby ktokolwiek się do niej przywiązywał. Nie potrzebowała tego, tak naprawdę w jej życiu od zawsze było miejsce tylko dla jednego mężczyzny, bardzo dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Te wszystkie randki na które chodziła zupełnie niepotrzebnie miały pomóc jej o nim zapomnieć, niestety nie działały.

Ona nigdy go nie zastąpiła, nie umiała tego zrobić i to ją najbardziej bolało, już zawsze będzie miała wyrwany kawałek serca, z którym nic się nie da zrobić, będzie popsuta do końca życia, przez to co jej zrobił, co oni sobie zrobili. Wiedziała, że była to też jej wina, musiała się z tym pogodzić, nie była krystalicznie czysta jeśli chodzi o ich relację. Zdarzało jej się znikać na dłużej niż powinna, mówiła wtedy, że musi złapać oddech, uciec do dziczy, bo potrzebowała trochę wolności. Nie była nauczona życia w klatce, ale wracała, za każdym razem pojawiała się u progu, a on na nią czekał gotowy ponownie przyjąć ją w swoje ramiona. To działało, przynajmniej jej zdaniem, może faktycznie jak teraz na to spoglądała to jednak nie miało większego sensu? Tak się nie dało żyć. Zabawne, że był taki moment, ten ostatni ich rozdział, kiedy wydawało się, że wszystko się dobrze układa, że zastanawiała się nad tym, czy nie mogliby zostać rodziną. Taką prawdziwą, mimo, że zarzekała się, że nigdy nie będzie czyjąś żoną, to myślała o tym, że jemu mogłaby dać nawet i dzieci, czego nigdy, ale przenigdy nie zamierzała robić, bo to nie leżało w zakresie jej marzeń. Przy jego boku jednak te marzenia eweoluowały, jak widać na szczęście nic z tego nie wyszło.

Dostrzegła dzięki fruwającym książkom, że irytował się coraz mocniej, dobrze, niech się spali, niech poczuje to samo co ona. Niech też mu będzie z tym nieswojo, niech go drapie, najlepiej jak najdłużej. To oznaczało, że potrafiła jeszcze uderzyć w miejsca, które poruszały cokolwiek. Jednak ten rok nie zmienił zbyt wiele. Nadal byli w stanie wzbudzić w sobie jakieś emocje, lepsze to niż żadne.

Zabolało ją to. Nie zwracał się do niej w ten sposób. Nigdy. Nie była dla niego Gerry, była Riną, a teraz z niej zadrwił, nie, żeby przeszkadzało jej to brzmienie, chodziło o to, że nie traktował jej jak zwykle. Rzucanie nazwiskiem nie robiło na niej wrażenia, ale korzystanie z ksywki zarezerwowanej dla znajomych, jeszcze z taką drwiną - zakuło mocniej. - Daruj sobie. - Nie miała pojęcia dlaczego się jej czepiał, dlaczego bolało go to, że miała znajomych, których postanowiła zaangażować w swój problem. Powinna odciąć się od całego świata i czekać aż zmieni zdanie co do sensu istnienia ich relacji? Czy miała spędzić resztę życia w samotności, z dala od innych? Nie wiedziała, o co mu chodzi.

- Albo wybierze rozsądniejszą opcję i od razu zje to na czym najbardziej mu zależy, żeby nie tracić czasu i sił. - Mogli się tak przepychać godzinami. W ogóle całkiem niezła dyskusja im tu wynikła, zamiast nastawiać się na to, że wygrają to starcie, to kłócili się o to, kto pierwszy umrze, genialne nastawienie, nie ma co.

- Gówno wiesz o tym, czego chcę. Nigdy tego nie wiedziałeś. Nie znasz mnie. - Tak, wizja jej samej jako Królowej Lodu na kościanym tronie ją przeraziła. Zdecydowanie nie było to coś czego chciała, na pewno nie ostatnio. Nie miała zamiaru przynosić ze sobą śmierci, przeżyć kiedy inni mieli cierpieć. Jeśli dojdzie do jakiegoś starcia na pewno się dla nich poświęci, nigdy nie wybrałaby swojego życia, powinien o tym wiedzieć.

- Nie ma sprawy. - I tak karmił jej demony, to, jak teraz się do niej odzywał przynosiło im pożywienie, zachowywała się nieodpowiednio, nie miała na to wpływu, podsycał te wszystkie negatywne emocje.

- Słucham? Chyba cię pojebało do reszty. - Nigdy w życiu by go nie zdradziła. Jasne, otaczała się sporą grupą facetów, ale to zawsze byli tylko przyjaciele i znajomi, nigdy nie łączyło ją z nimi nic więcej. Nie, nie byli to przyjaciele jakimi niegdyś byli oni, widziała różnicę między obiema wersjami przyjaźni. Wkurwiło ją to, że oskarżył ją o zdradę, to zabolało, bo była mu wierna, jak nikomu innemu. Czekała na niego kiedy znikał, nigdy nie szła w tan, chociaż mogłaby. Dopiero ostatnio zaczęła szukać ukojenia w ten sposób. Wtedy, kiedy zostawił ją na dobre.

Po raz kolejny zabolało. Miał czelność leżeć u jej boku, sypiać z nią, gościć w jej życiu, a w między czasie planował ją zostawić. Myślała, że był z nią szczery, że naprawdę im wtedy było razem dobrze, jak widać wodził ją za nos, to wszystko było ułudą. Może niepotrzebnie wierzyła w to, że byli w stanie stworzyć zdrowy związek.

Wpatrywała się w niego zdecydowanie zbyt długo, kiedy usłyszała ostatnie słowa, które wypowiedział w jej kierunku. Czyli taka była prawda, to, co jej się wydawało okazało się być prawdziwe. To zabolało, najbardziej z tych wszystkich słów, które rzucał w jej kierunku. Nie mogła nad sobą zapanować. Kilka łez popłynęło jej po policzkach, nie była w stanie nic z tym zrobić. Czuła, że właśnie dlatego ją zostawił, bo nie mógł być z kimś takim jak ona, była zepsuta, chyba od zawsze. Nie mogła znieść tego, że nią gardził, w jego słowach czuła bardzo dużo goryczy. Cóż, zdecydowanie wszystko zostało zniszczone, a skoro tak było, to nie miała już żadnych hamulców. Zamachnęła się lewą ręką i strzeliła mu siarczystego liścia w policzek, pierwszy raz przekroczyła tę granicę, nigdy nie zrobiła mu krzywdy fizycznie, miała nadzieję, że go to zabolało. Później odwróciła się na pięcie i wybiegła z tego pomieszczenia, gdy znalazła się na zewnątrz zaczęła szlochać, był to dźwięk który rozbrzmiewał się głośno po okolicy, okropnie smutny los ją spotkał. Po raz kolejny jej serce rozsypało się na milion drobnych kawałków.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#13
02.10.2024, 21:49  ✶  
Zakasłał od tłumionego, rozgoryczonego śmiechu. Ponownie powiedziała coś, w co nie mógł uwierzyć.
- Nie, skoro wciągasz w to wszystkich po drodze - zaprzeczył, nie ukrywając tego, że jej słowa wydały mu się co najmniej przesadne.
Sama mówiła o tych wszystkich, których wciągnęła w swoje bagno. O przyjaciołach i członkach rodziny. O bracie wampirze, który atakował ludzi. O małej myszce Kimi przygarniętej pod dach, która widocznie już dusiła się w tamtym domu, skoro niemal nigdy jej tam nie było. O przebojach z Thoranem. O... ...no, o wszystkim. Ambroise jej to teraz wytykał.
- Wyśmienicie - kiwnął głową a jego nowy ulubiony komentarz w ich rozmowach wybrzmiał bardziej jak obelga niż potwierdzenie, że mają zgodność.
- Ta. Na pewno zostawi nas w spokoju, gdy będziemy w niego napierdalać zaklęciami - w gniewie szybko robił się sarkastyczny i wulgarny, może nie zawsze do przesady, ale obracanie się w gronie różnych osób nie pomagało.
Zresztą przed kim jak przed kim, ale przed Geraldine długo starał się nie zakładać maski. Odkąd doszli do tego przełomowego momentu, kiedy przestali obracać się w obrębie niedopowiedzeń i podtekstów Ambroise prawie do samego końca się przed nią odsłonił. Może zdarzało mu się wznosić mury między nimi. Szczególnie wtedy, kiedy znikała na długie dni i nie wiedział, gdzie wtedy była. W takich chwilach otaczał się swoją skorupą, ale pękała szybko. Często szybciej niż to byłoby logiczne, bo nie umiał zbyt długo odpychać od siebie ukochanej.
Zazwyczaj po prostu kwitował to paroma głębokimi wdechami, niekiedy jakimś rozgoryczonym komentarzem, ale czekał na nią dokładnie tak jak ona na niego. Starał się rozumieć. Po każdej takiej kłótni próbował coś zmienić, naprawić, uporządkować. Chciał być dla niej człowiekiem, na którego zasługiwała. Bezpieczną przystanią, opoką. Kimś, kto w pewnym momencie życia zaczął podejmować bardziej zdecydowane kroki.
Okrutne, że właśnie wtedy zaczęło się psuć. Nie podczas ich ognistych kłótni ani rozstań. Nie przez trudności życiowe, które byli w stanie pokonać. Tylko przez jego własne prywatne demony. Zaczęło się niewinnie. Ale kiedy tak nie było? W jego przypadku była to myśl zbieżna z tym, o czym ona również myślała, choć nigdy nie miał okazji się tego dowiedzieć. Czuł się zdenerwowany, ale podekscytowany wizją tego, co wydawało mu się naturalną koleją rzeczy w tak długim i wbrew pozorom całkiem udanym (zwłaszcza jak na ich wybuchowe charaktery) związku.
Planował się oświadczyć. Pół życia zarzekał się, że będzie inaczej, ale tym razem przyszło to bez zastanowienia. Nie musiał tego analizować. Chciał tego sam z siebie. Wbrew temu, co wyrzucił w ich kłótni lodowatym, brutalnym głosem - nie od razu zaczął dusić się w ich powolnej idylli. Było na tyle dobrze, że on też poczuł się bezpiecznie. A potem trafił na pierścionek.
Ten jebany pierścionek był zapalnikiem i przyczyną ruiny, choć powinien stanowić symbol przymierza a także jego miłości.
Zamiast tego posłał Greengrassa w wirującą spiralę, która ostatecznie doprowadziła ich do tego, że stali tu przeciwko sobie a nie obok siebie. Jeszcze większą ironią było to, że nadal go miał. Nie pozbył się tego. Chyba po prostu lubił macerować się w bólu.
Zresztą ta dyskusja była tego idealnym potwierdzeniem. Tak samo jak angaż w polowanie na doppelgangera u boku Geraldine.
- Tak. Chyba to było naszym największym problemem - przyznał ze złością, żeby dopiec jej tak samo jak ona dopiekła jemu.
Mogli się w tym razem macerować, skoro już przyszła i postanowiła wylać na niego swoje gorzkie żale. Mogli się nimi wzajemnie spić jak tanim, ohydnym alkoholem. Na oko Ambroisa przypominającym metanol, bo oboje przy okazji ślepli od gniewu.
- Możliwe. Mów co tam sobie chcesz - machnął ręką któryś raz z rzędu w tej rozmowie, ale nie było to jego ostatnie słowo.
Wręcz przeciwnie. Nie odpuszczał. Lepiej by było, żeby umiał to zrobić zanim zapędził się zbyt daleko, dostrzegając to nazbyt późno i brnąc jeszcze dalej, bo coś go do tego podkusiło. Nie chciał widzieć tego wyrazu u Riny. Nie u niej. Nie nigdy. Nie chciał dostrzec, że jeśli skrzywdził ją swoimi decyzjami rok wcześniej to teraz znowu to zrobił. Powtórzył to, jakby chciał przypieczętować swoje decyzje. Z tym, że w głębi duszy wcale tego nie pragnął. Próbował wmawiać sobie co innego, ale gdzieś tam pod skórą wcale nie chciał widzieć jej łez, płytkiego, przyspieszonego oddechu. Nie chciał znów łamać jej serca.
Bez słowa uniósł rękę w kierunku twarzy chcąc dotknąć piekącego policzka, ale zatrzymując ją w połowie drogi. Bolało. Skóra go paliła, ból pulsował na twarzy, ale nic z tym nie zrobił. Zastygł w miejscu, wpatrując się w nią ze zdziwieniem. Nie - z szokiem wypisanym zarówno w oczach, jak i na ustach, których kąciki powoli, bardzo powoli uniósł. Zrobił to prawie bezwiednie. Zdecydowanie nie po to, żeby dolewać oliwy do ognia ani już nie po to, żeby ranić Geraldine. Wraz z bólem przyszło otrzeźwienie. Wraz z otrzeźwieniem pełna świadomość tego, co powiedział i zrobił. Ambroise uśmiechał się z jednej bardzo błahej przyczyny.
Bo się kurwa nienawidził.
To mógłby być naprawdę przykry wniosek przynoszący rozgoryczenie i przejmujące otępienie a także rozlewający się i duszący ciężar na piersi. Wszystko by na to wskazywało, bo tak na podobny rezultat rozumowania zareagowałaby większość osób. No właśnie, ale nie Greengrass, który widocznie właśnie tego potrzebował. To było ponure, spaczone myślenie zagubionego człowieka, ale w tej całej ich kłótni szukał czegoś jeszcze aniżeli wyłącznie potwierdzenia, że coś nadal było między nimi. Podświadomie doszukiwał się pretekstu, żeby nie zmięknąć i nie powiedzieć czegoś, co być może znowu pchnęłoby go ku desperackiemu orbitowaniu wokół Geraldine. Bo nawet w tym całym chłodzie, nieprzystępności, twardości czy uporze przy podjętych decyzjach był boleśnie świadomy tego, że nadal ją kocha.
Potrzebował pretekstu nie do tego, żeby spróbować wciągnąć ją z powrotem do swojego życia (a może siebie w jej?), bo gdyby tylko sobie na to pozwolił to znalazłby dosłownie cokolwiek. Z Thoranem i ryzykowną akcją włącznie. Lecz nie o to mu chodziło, bo nie tu leżał problem. Ambroise Greengrass desperacko poszukiwał pretekstu do tego, żeby przypomnieć sobie jak zły dla niej był i jak bardzo niszczył jej życie swoją obecnością. Chciał przekonać się, że nie powinien a nie, że powinien. Potrzebował wewnętrznego jadowitego głosiku karmiącego go wątpliwościami i bólem, więc najwidoczniej zrobił wszystko, żeby go usłyszeć. Dostał to czego chciał.
Uderzyła go a on się uśmiechnął, bo wiedział, że na to zasłużył, że tym samym potwierdziła i przypieczętowała wszystkie słowa, które ku niej skierował. Szczególnie te traktujące o tym, że takiej osoby nie powinno się kochać. Nie przeszło mu przez myśl, że miały podwójny wydźwięk, choć podświadomie je tak sformułował. Był zaparty - najwidoczniej również w dążeniu do własnej destrukcji.
Zazwyczaj nie pokazywał tego na zewnątrz. Sprawiał bardzo dobre pozory. Zachowywał się bez zarzutu. Przynajmniej we wszystkich oficjalnych sytuacjach i w miękkim świetle dnia. W miejscach takich jak to i w sytuacjach, które wzbudzały w nim najgłębsze uczucia zachowywał się inaczej. Jak już kiedyś stwierdził. Był swoim własnym, prywatnym widmem i najgorszym wrogiem.
- Rina, ja - zamilkł, zatrzymując się tuż obok niej z ręką zatrzymaną gdzieś w połowie drogi w kierunku jej łopatek.
Nawet nie do końca pamiętał jak ruszył się ze swojej nory. Chyba zresztą miał odpowiedź na nurtującą kwestię. Nie wpadł w sieć pająka. On tym pająkiem był. Przymknął na moment oczy, zaciskając usta i otwierając je niemal w tej samej chwili, żeby nabrać głęboki wdech. Mimo to czuł się przyduszony własnymi uczuciami i sekretami, w które zbyt mocno się zagłębił.
- Przepraszam - wyszeptał, opuszczając rękę, bo i tak nie chciała, żeby ją dotykał.
A więc po prostu cofnął się w tył, mimowolnie przysiadając na jednym z dwóch schodków i ruchem dłoni ociężale przetarł powieki. Niemal nigdy nie przepraszał. Nie w taki sposób, ale tym razem nie miał żadnej innej możliwości. Nie widział nic, co mógłby zrobić, żeby odkupić nowe winy. No, poza jednym, ale na to mieli jeszcze kilka, może kilkanaście dni.
- To nie tak. Nic z tego nie jest tak, ale - co miał niby powiedzieć? Lepiej było milczeć, nie był dobry w słowach, kiedy chwilę wcześniej zrobił coś, przez co po raz pierwszy w życiu stał się świadkiem... ...przyczyną jej przejmującego płaczu. - Znienawidź mnie, proszę - to było chyba to, co mogła zrobić.
Powinna go znienawidzić. Tak było najlepiej. A on odsunie się od niej, gdy tylko dokończą sprawy.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#14
03.10.2024, 10:37  ✶  

Ona nie chciała wciągać nikogo w swoje problemy. To była jej największa bolączka. Korzystała z pomocy różnych osób, bo nie miała innego wyjścia. Strasznie jej to uwłaczało, sama świadomość, że nie jest w stanie rozwiązać swoich problemów bez niczyjej pomocy. Nigdy nie prosiła o pomoc, tutaj postanowiła nieco nagiąć swoje zasady, a ten jej teraz zarzucał, że wszystkich w to wciąga. To bolało, bo gdyby tylko mogła to by tego nie zrobiło, jednak walka o pozostanie przy życiu skłaniała ją ku metodom działania do których nie przywykła.

- Nigdy nie chciałam w to nikogo wciągać. - Nie chciała, ale musiała, była naprawdę strasznie tym przejęta, inni ryzykowali dla niej. Nie potrafiła pogodzić się z tą myślą. Nie to, żeby sama nie zrobiła tego samego, gdy ktoś prosił ją o pomoc. Szczególnie, że widziała chociażby to, co stało się z Cainem, to nie był przyjemny widok, czy Edge, który wybiegł z krzykiem z pubu. Strasznie jej było głupio przez to, że ich o to prosiła, ale dzięki temu zbliżała się do rozwiązania problemu.

- Się okaże. - Bez sensu było gdybać, co będzie. Nie mieli pojęcia w jaki sposób zachowa się bestia. Pozostało mieć nadzieję, że to ona będzie jego głównym przeciwnikiem, naprawdę chciała, żeby tak się stało. Nie zamierzała też chować się za swoimi towarzyszami, to była przede wszystkim jej własna walka, o jej przyszłość. Zdawała sobie z tego sprawę.

Nadal nie do końca rozumiała, co poszło nie tak. Dlaczego z siebie zrezygnowali. Wiedziała, że mogła do niego wrócić, robiła to wiele razy, jednak uznała, że ten będzie ostatnim. Nigdy nie zdarzało jej się kierować dumą, nie w przypadku ich relacji. Zresztą już na samym początku to ona pękła jako pierwsza, ona wyznała mu co do niego czuje, może ciągle powinna być tą osobą, która brała na siebie odpowiedzialność za to, co właściwie było między nimi. Trochę tak to wyglądało na przestrzeni lat. Dała dupy za tym ostatnim razem, ale uniosła się honorem, nie powinna była tego robić. Szczególnie, że minął prawie rok, a ona nadal nie przywykła do myśli, że nie są razem. Mieli być razem do usranej śmierci, tak zakładała, jak widać nic nie mogło być stałe. Nie powinna była się przyzwyczajać do dobrego. Najgorsze było to, że nadal zastanawiała się nad tym, co by było gdyby jednak wtedy do niego wróciła, gdyby poszła z nim porozmawiać.

Ta rozmowa nie miała najmniejszego sensu. Wiedziała o tym, przerzucali się kąśliwymi uwagami, które nic im nie dawały poza tym, że mogły uderzyć w drugą stronę, nic to nie wnosiło. Doprowadziło ją jednak do stanu, w którym jeszcze nigdy się nie znajdowała podczas ich kłotni. Bardzo ją to ukuło, że pozwoliła sobie na to, żeby zachować się w ten sposób. Nie powinna była go uderzyć, wiedziała o tym. Chciał jej pomóc, starała się o tym pamiętać, ale te wszystkie gorzkie słowa, które padły z ich ust zgniotły jej wizję tego, co kiedyś mieli. Wydawało jej się, że to było prawdziwe, że faktycznie ją pokochał, tak jak ona kochała jego. Aktualnie jednak miała wrażenie, że to było kłamstwo, najwyraźniej faktycznie nie dało jej się kochać. Powinna się tego spodziewać, to wszystko, co mówiła jej matka było prawdą. Nikt nie chciałby być z kimś takim jak ona. Musiała się z tym pogodzić, bolało ją to kurewsko, ale nie miała innego wyjścia.

Nie spodziewała się, że ruszy za nią. Raczej powiedział jej wszystko, co miał do powiedzenia. Zrozumiała komunikat. Nic tu po niej, nigdy nie było tu dla niej miejsca. Ta relacja od samego początku była skazana na porażkę. Mimo, że nie byli razem od roku, to ciągle miała nadzieję, że może się coś zmienić. Kurwa, brakowało jej go, przez te wszystkie miesiące. Kiedy zatracała się w swoich demonach, miała nadzieję, że kiedyś jeszcze ją wyciągnie z tego jej piekła na ziemi. Najwyraźniej się myliła.

Rina, jedno słowo, ale niosło ze sobą wiele wspomnień. Nie powinna była tego robić, ale się zatrzymała i odwróciła w jego kierunku. Czego teraz od niej chciał? Doprowadził ją do szału. Była zła na siebie, że pozwoliła sobie na ten wybuch, próbowała się uspokoić, opanowac łzy i szloch, ale to wcale nie było takie proste.

- Chyba za późno na przeprosiny. - Głos jej drżał, nadal nie potrafiła nad nim zapanować. Z tych nerwów znowu ściskała dłonie w pięści i czuła, jak paznokcie wbijają jej się w wewnętrzną część dłoni. Potrzebowała tego bólu, zdecydowanie wolała się skupić na cierpieniu fizycznym, niżeli tym, co niszczyło jej duszę.

- Nigdy nie będę potrafiła cię nienawidzić. - Mimo tych wszystkich słow, które padły z jej ust, mimo tej goryczy, która się z nich wylewała. Nie umiała tego zrobić, to siebie nienawidziła za to, co im zabrała, nie jego.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#15
03.10.2024, 11:36  ✶  
Nie chciał siedzieć jak kołek na tych schodkach, ale nie mógł zmusić się do tego, żeby zostawić Geraldine samą sobie po tym wszystkim, co się stało. Nie umiał również stanąć blisko niej. Mimowolnie wybrał bezpieczny dystans, znów budując swoją skorupę. Przynajmniej zareagowała, odwróciła się ku niemu a on zignorował chęć, żeby tak po prostu wstać i złapać ją w ramiona. Miała tak smutne oczy. Jeszcze nigdy nie widział takiego smutku w jej niebieskich tęczówkach. Były jak dwa jeziora w zimowym deszczu.
- Wiem - stwierdził krótko, opuszczając wzrok na swoje buty, ale też niemal od razu znowu spojrzał w kierunku Geraldine.
Nie mógł być tchórzem. Nie był nim. Skoro doprowadził ją do tego stanu swoimi własnymi paskudnymi słowami to brał odpowiedzialność za to, co zrobił. Nie napawało go to pozytywnymi uczuciami, ale nie chciał tak kończyć ich konfrontacji. Szczególnie, że nie mogli tak po prostu zaprzestać kontaktów. Mieli jeszcze jedną wspólną sprawę do załatwienia. Dokładnie tę, od której rozpoczęli swoją zaognioną rozmowę. Tak, nadal świadomie łączył Astarotha z Thoranem. To nie miało się zmienić.
- Przykro mi. To nie miało tak wyglądać - odpowiedział całkowicie świadomy tego, że to również niewiele zmienia.
Było dużo za późno praktycznie na wszystko. Już rok temu. Nie dokładnie w momencie, w którym odszedł - to byłoby zbyt konkretne i zrozumiałe a w tym wszystkim nie było nic jasnego. Zbyt późno zaczęło być w jakimś nieokreślonym momencie wcześniej. Chwilę po tym jebanym pierścionku, bo on też nie od razu był symbolem zguby. Jak większość podstępnych, złym emocji - te tutaj również wkradły się niepostrzeżenie tylnymi drzwiami. Nie od razu dały o sobie znać. Było późno za późno jeszcze zanim Ambroise to zrozumiał i podjął swoją decyzję.
Tak. Może za nich oboje, ale nie pochopnie. Można było o tym powiedzieć prawie wszystko, lecz nie to, że kierowały nim tymczasowe emocje. To było coś innego. Nie podjął decyzji pod wpływem impulsu. Nie kłamał, kiedy mówił, że myślał o tym na długo zanim nadszedł ten tragiczny w skutkach dzień. Najpierw czuł to pod skórą, później zagnieździło się u niego w głowie i powoli przejęło życie Greengrassa.
Chciałby, żeby to było słowami wypowiedzianymi w gniewie, ale to nie była prawda. Męczył się przez kilka tygodni zanim odszedł. Usiłował z tym walczyć, toteż udawał, że wszystko jest w całkowitym porządku. Nie chciał burzyć ich idylli swoimi reakcjami na coś, co może mogło zniknąć tak szybko jak się pojawiło. Ale to nie zniknęło a wręcz się nasiliło. Tu również nie kłamał, kiedy wyrzucił w kierunku Geraldine konkretne stwierdzenie, choć wtedy w jego głowie było pytaniem.
Kto chciałby być z kimś takim?
Mimo to czuł teraz przygniatające wyrzuty sumienia, które coraz bardziej wypierały gniew, ale nie ból. Ból był zawsze. Tyle tylko, że w jego przypadku. Nie chciał tego widzieć u Geraldine. Nie po to się kiedyś odsunął, żeby dopadły ją teraz odroczone konsekwencje jego działań.
- Nie chcę tego zamykać w ten sposób - wbrew pozorom, to chyba były najszczersze słowa, które padły tego dnia z ust Greengrassa.
Całkiem spokojne, jeśli dało się tak powiedzieć o czymś wypowiedzianym w oprawie ciężkiego oddechu po niedawnej awanturze. Były powolne, przemyślane i zrozumiałe. Starał się dotrzeć do niej przez szloch i łzy, które wylewała. Chciał wyciągnąć rękę w kierunku kobiety, skłonić ją do tego, żeby usiadła obok i oparła mu głowę na ramieniu. Tak jak to wielokrotnie robili.
Ale tego nie zrobił. W dalszym ciągu trzymał sztywno ręce na kolanach. Przynajmniej na nią patrzył i nie odwracał wzroku. Nie napawał się widokiem tego, do czego ją doprowadził a jedynie karmił teraz własne demony. Ucztowały na poczuciu Greengrassa, że jest złym człowiekiem. Prawdopodobnie najgorszym, co przytrafiło się Yaxleyównie. Nie niemal najgorszym - najgorszym kropka. W przeciwieństwie do jakiegoś morderczego bytu, istoty żerującej na wspomnieniach i stanowiącej fizyczne zagrożenie, on - Ambroise zabrał jej znacznie więcej i w gorszy sposób, bo obiecując rzeczy, których nie mógł jej dać i wydzierając jej kawał serca.
Teraz to widział; ironiczne, nie? Przebił się przez skorupę lodu, przy okazji roztrzaskując to co w środku. Na drobne kawałeczki, które mogły zostać posklejane, ale nie przez jego niewprawną, niszczycielską rękę. To także było gorzkie. Miało wiele znaczeń, o których Ambroise nie chciał myśleć, ale i tak to robił. Wydarzenia z doppelgangerem trwały gdzieś przez ostatni rok - nie wiedział jak długo, ale wcześniej nie było tej istoty. Miał niemalże pewność, że nie było tego zagrożenia, gdy odchodził. Próbował tak sądzić, bo gdyby już się gdzieś czaiła na życie jego kobiety to odejście byłoby jeszcze gorsze w skutkach. A już nie było dobre. Wybierał wersję, w której widmowy Thoran odebrał jej rok. On? Wychodziło na to, że tej jesieni miało to być praktycznie osiem. Siedem lat niszczącego wpływu. Jeszcze siedem. To chyba czyniło z niego większego potwora.
- Mam wrażenie, że na to za późno, bo ona w tobie jest. Ta nienawiść - zaprzeczył, choć nie wątpił, że mogłaby mu wytknąć, że chuja wiedział, bo jej nie znał, co już nie tak dawno zrobiła.
Mimo to brzmiał na pewnego swoich słów. Przecież osobiście zasiał to ziarno w głowie Geraldine. Wystarczyło, żeby zaczęła je pielęgnować, skoro i tak nie byli w stanie całkowicie o sobie zapomnieć. W przeciwieństwie do tego, przy czym się upierali. Mogła nauczyć się go nienawidzić. Tak miało być lepiej.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#16
03.10.2024, 12:41  ✶  

Powinna spierdolić stąd w podskokach, to by było lepsze. Nadal jednak nie umiała tego zrobić, może przez to, że kiedy ostatnio zniknęła nie przyniosło to oczekiwanego efektu, pewnie tak. Mimo całej złości, która ją wypełniała nadal stała w miejscu i wpatrywała się w mężczyznę, który kiedyś był całym jej światem.

Nie potrafiła porzucić tego, co kiedyś ich łączyło, chciała go nienawidzić, ale nie była w stanie tego zrobić, za dużo przyjemnych wspomnień w niej wzbudzał. Wiedziała, że nic z tego nie wyniknie, nie po tym wszystkim, ale nie umiała patrzeć na niego jak na zło swojego życia, nie był jej czarnym charakterem, chociaż usilnie próbowała oskarżać go o wszystkie swoje niepowodzenia. To ona była swoją zagładą, niszczyła wszystko, co miała wokół siebie, może i jego też zniszczyła? To było prawdopodobne, jej ogień spalał wszystko, co znajdowało się w jego zasięgu, a on przecież był najbliżej, musiał oberwać prędzej, czy później.

- Mhm. - Nie było jej stać na to, żeby powiedzieć cokolwiek. Bo jak nie tak, to niby jak to miało wyglądać? Powinni się spodziewać tego, że współpraca nie będzie gładka, zbyt wiele niedopowiedzeń między nimi było. To wszystko tylko się nawarstwiało, musiało znaleźć ujście. Może lepiej, że stało się to teraz, a nie w momencie, w którym miało dojść do starcia z bestią. Zdecydowanie lepiej było się pozbyć tego napięcia teraz, kiedy nie ryzykowali życia.

- Nie ma innego sposobu, ja nigdy nie chciałam tego zamykać, więc wszystko zależało od ciebie. - Nie chciała, ale nie szukała z nim kontaktu. Męczyła się z tym okropnie, nie mogła tego przeżyć, ale nie wróciła do niego. Czuła, że to w niej jest problem, że musiał się od niej uwolnić, nie chciała być jego zagładą. Skoro potrzebował się od niej uwolnić, to nie zamierzała mu tego zabierać. Wiedziała, że mogłaby wrócić, spróbować odbudować to co mieli, tylko, czy to miało sens, czy nie wróciłoby to do nich ze zdwojoną siłą? Nie chciała, żeby był z nią tylko przez to przywiązanie, które między nimi było. Chciała, żeby faktycznie ją kochał, tak jak na samym początku, wtedy była pewna, że darzy ją tymi silnymi uczuciami, później zaczęła w to wątpić, bo gdyby ją kochał, czy faktycznie tak łatwo byłoby mu odejść? Była pewna swoich uczuć, jego coraz mniej. Z drugiej strony po co znowu do niej wracał, troszczył się o nią, pokazywał, że mu zależy, po to, żeby za chwilę potraktować ją tak okropnie jak teraz.

Miała mętlik w głowie, to prawda, nie pierwszy raz. Ambroise był kurewsko skomplikowany, nie miała pojęcia, co właściwie siedziało w jego głowie. Nigdy nie była pewna. Zachowywał się w pewien sposób, a później robił coś, co świadczyło o tym, że zupełnie nieodpowiednio rozumiała to, co działo się wokół niej.

- Jest we mnie wiele nienawiści, jednak żadna z nich nie jest skierowana ku tobie. - Tak, dzisiaj przyszła tu wkurwiona, ale to nie była nienawiść, to była złość o to, że znowu wchodził w jej życie, nie chciała, żeby to robił, bo właśnie, nadal nie był jej obojętny. Bała się, że może zechce znowu wejść w jej życie, nie potrafiłaby go od siebie odsunąć. Ciągnęło ją do niego niczym ćmę do światła, ale nie chciała znowu doprowadzać go do momentu, w którym będzie musiał znowu z niej zrezygnować. To była niebezpieczna gra, dla niej i dla niego. Niosąca ze sobą wiele cierpienia. Musiała postawić jakieś granice, jednak kiedy to robiła, to on za każdym razem je przekraczał. Powinien się określić, jednak tego nie robił. Nie miała pojęcia, co powinna o tym wszystkim myśleć, nie wiedziała, jak się w tym odnaleźć. To ją bolało. Wiedziała, że jeśli się znowu do siebie zbliżą, to skończy się to tak samo. Zapewne znowu wszystko spierdoli, bo przecież tak miała, ciągnęła wszystkich wokół siebie na dno, na którym znajdowało się jej królestwo.

- Chyba powinnam już pójść. - Uspokoiła się, łzy jeszcze kręciły jej się w oczach, ale była coraz bliższa zapanowania nad swoimi emocjami. Lepiej, żeby stąd poszła, bo i tak powiedzieli dzisiaj sobie wiele złego, wolała nie dorzucać do tego innych rzeczy, których nie powinien od niej usłyszeć. Nie chciała wyjść na zdesperowaną, ale naprawdę brakowało jej go w tym życiu które teraz wiodła. Szczególnie, że jeszcze nigdy nie czuła się taka zagubiona we wszystkim, co działo się wokół niej.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#17
03.10.2024, 17:31  ✶  
Nie był tchórzem. Przecież wiedziała. Gdzieś w głębi duszy liczył na to, że Geraldine rozumie. Od samego początku coś jej nie grało, bo go znała i wiedziała, że odejście bez słowa było nie do końca w jego stylu. Nie chciał, żeby się tym katowała tylko, żeby miała świadomość, że w grę musiały wchodzić też inne czynniki. Właśnie tego chciał.
Z drugiej strony może było łatwiej, skoro obwiniała go o wszystko - w tym o to, że tak po prostu nagle podjął taką a nie inną decyzję. Sam z siebie. Bez konkretnego powodu. Mimo to wziął głęboki wdech i zaprzeczył. Po co? Chyba tylko po to, żeby móc się tym kiedyś biczować.
- Mylisz się - pokręcił głową, choć może nie powinien tego mówić. - Nie wszystko. To było... ...bardziej skomplikowane - - skwitował tonem świadczącym o tym, że nie chciał mówić więcej.
Tak właściwie to powiedział już wiele rzeczy, których nie powinien. Jedna w tę czy w tamtą nie zmieniała rzeczywistości. Może ją trochę wykrzywiała, ale nie zmieniała. Mimo to nie chciał, żeby były między nimi kolejne zbędne niedopowiedzenia i sugestie. To nic nie zmieniało. Decyzja została podjęta. Rozgrywka była zakończona. Wyciąganie nowych kart z kapelusza nie miało na nic wpływu i niepotrzebnie bolało.
Wolałby, żeby nigdy na siebie nie wpadli po tej rozłące, co było czczym marzeniem, bo zarówno świat czarodziejów jak i magiczny Londyn oraz wydarzenia towarzyskie praktycznie wymuszały na nich świadomość tego, że kiedyś znów się zobaczą. Może inaczej: wolałby, żeby nie mieli okazji do tego, aby odnowić kontakt. To jednocześnie załatwiało kwestię tego, że chciał ją chronić w tej całej szopce z doppelgangerem, więc nie żałował, że go w to wciągnęła. Nic z tego nie było proste, ale Ambroise chciał, aby mogli minąć się gdzieś w oddali i ruszyć dalej każde w swoją stronę. Wtedy by jej tym wszystkim nie zranił. Nie powiedziałby słów, które jednocześnie chciałby móc cofnąć i potrzebowały zostać wypowiedziane.
- Niedobrze - stwierdził bez wahania, lekko kręcąc przy tym głową.
Powinien się cieszyć. Nie nienawidziła go a wręcz w przeciągu kilku ostatnich chwil dała mu do zrozumienia, że oboje grają pozorami. Nie wiedział czy też to u niego zauważyła. Miał cichą nadzieję, że nie dostrzegła tego, czego nie chciał jej pokazać. To zbyt wiele by utrudniało. Wcale nie byłoby czymś błogim i radosnym, nie ulżyłoby mu wtedy jak na tamtej plaży lata temu. Nie odsłoniliby się przed sobą, żeby przeżyć szczenięcą miłość na nowo. Wręcz przeciwnie: to byłoby zagmatwane, krzywdzące, zbrukane w sposób, w który nie chciałby brukać tej miłości ani nawet wspomnień o tym, co razem mieli. Skrzywdziłby Geraldine jeszcze bardziej niż swoim odejściem.
Nie domyślał się, że ona obwiniała siebie, podczas gdy on siebie. Oboje byli na swój sposób pogmatwani. Właśnie dlatego się ze sobą zeszli i tak łatwo nawiązali ten pierwszy kontakt w naturalny sposób prowadzący ich dalej. Mogli mieć wspólne życie, kiedyś naprawdę był tego pewien. Pasowali do siebie tymi malutkimi ubytkami. Wypełniali je sobie wzajemnie a przynajmniej tak zawsze sądził. Problem pojawił się, kiedy jego ubytek nieoczekiwanie rozrósł się do rangi zepsucia materiału.
Poznała go jako jedną osobę. Tą, która wydawało mu się, że był. Nie udawał przed nią jedyną nikogo innego, pokazywał jej wszystkie swoje strony, starał się zbudować tamten związek na szczerych i solidnych podstawach. Szczególnie, że go takiego akceptowała. To by wystarczyło, gdyby nie to, że w przeciągu kilku tygodni odkrył, że nawet przed sobą samym był oszustem. Nieidealna, ale kontrolowalna, bo starająca się osoba zaczęła znikać. Był pewien, że Geraldine nie spodobałaby się ta nowa. Może wiele tolerowała, wybaczała mu różne rzeczy tak jak on jej, ale nie pisała się na to, co zaczął wnosić w pakiecie.
To nie była całkiem jego decyzja, żeby odejść. Mógł brać na siebie całą winę. Nie miał z tym problemu. Zresztą spodziewał się, że mogła go za to znienawidzić i choć czułby ból z tym związany to byłby to w stanie zaakceptować. Przygotował się na wściekłość i furię z jej strony. Chłód i obojętność zbiły go z tropu, ale najgorsze były smutek i kruchość. Nie spodziewał się tego cierpienia w łagodności. Tego mówienia mu, że nie potrafi go znienawidzić. Ono robiło mu najgorszą wodę z mózgu, bo jednocześnie chciał to usłyszeć i pragnął, żeby tak nie mówiła. To zbyt wiele ponownie komplikowało.
- Chyba powinnaś - wymamrotał na półwydechu, wykrzywiając usta i walcząc z tym, żeby nie odwrócić wzroku i nie dać jej tym samym do zrozumienia, że wcale nie chciał temu przytaknąć.
Wolałby, żeby została. To byłoby równoznaczne z tym, że wszystko było między nimi dobrze, że pewne decyzje nie zostały podjęte a słowa pozostały niewypowiedziane. To nie było zwykłe liczenie na to, że mogłaby tak po prostu zostać. W tym wypadku w obliczu wszystkich wydarzeń mających miejsce między nimi nie było możliwości wymazania tego, co niewłaściwe.
- Zostań, proszę - mogłaby wypowiedzieć wyłącznie jego inna wersja żyjąca w jakimś alternatywnym świecie, gdzie to przyszłoby prosto i naturalnie a ona nie odpowiedziałaby nie. To nie był ich świat. Ich wspólny świat tak naprawdę nie istniał. Nic, co by zrobił by tego nie zmieniło. Przynajmniej przy takim przeświadczeniu Ambroise trwał, bo tak było łatwiej. A przecież kiedyś wytykała mu szukanie najszybszych rozwiązań, prawda? Nie najłatwiejszych, nie najmniej skomplikowanych uczuciowo, nawet nie najprostszych - najszybszych.
Najszybciej było dać jej odejść. Co więcej, nie czekał aż to zrobi. Sam wstał ze schodków, obdarzył Geraldine nieprzeniknionym spojrzeniem, może trochę smutniejszym niż zwykle, po czym skinął głową i obrócił się w kierunku drzwi.
- Rina - jego dłoń zawisła na klamce, ale nie odwrócił głowy w kierunku Geraldine. - Daj mi znać, jak będziesz coś wiedzieć, okay? W tej materii nic się nie zmieniło - był zdecydowany wybrać się z nią czy tego chciała, czy też nie.
Ostatnia współpraca. Oczywiście, że musiała wypaść z przytupem.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#18
03.10.2024, 18:52  ✶  

Coś jej w tym wszystkim przestało pasować. Niby się żarli, niby nie chciał mieć jej obok siebie, ale z tego co mówił wywnioskowała, że było w tym coś więcej, niż tylko to, co mogła dostrzec. Nie miała pojęcia, o co właściwie chodziło, co mogło się kryć głębiej, nie wydawało jej się jednak, żeby porzucił ją bez większego powodu. Jasne, robili to wiele razy rozchodzili się i schodzili teraz jednak dotarło do niej, że tym ostatnim razem było inaczej. Nie szukała powodu, nie szukała odpowiedzi, tylko postanowiła na to przystać. Może źle zrobiła, szybko się zorientowała... Nie ma co. Nie była chyba taka bystra jak się jej wydawało. Trudno, to trochę otworzyło jej oczy.

Jego słowa to potwierdziły. Mówił, że się myliła, że to było bardziej skomplikowane, tylko cholera jasna, czego jej nie mówił? Gdzie był pies pogrzebany. Nie miała zamiaru teraz w to wchodzić, to nie był sprawy na których mogła się aktualnie skupiać, ale kiedy będzie po wszystkim, po tym, co aktualnie ją gnębiło na pewno zacznie w tym grzebać. Tak, jeszcze chwilę temu miała ochotę wydrapać mu oczy, a teraz najchętniej by się do niego przytuliła. Nie ma to, jak dojrzałość i stabilność emocjonalna.

Może dla niego to nic nie zmieniało, jednak w jej sercu pojawiła się malutka nadzieja, że może nie wszystko jest stracone. Nie miała pojęcia, co właściwie się zadziało, ale czuła, że to coś więcej, że będzie miała szansę się tego dowiedzieć i może jakoś uda jej się znaleźć rozwiązanie. Zawsze były jakieś rozwiązania. Nie mogła się jednak aktualnie na tym skupić, nawet jeśliby chciała. Musiała najpierw ogarnąć swoje własne życie, aby mogła myśleć szerzej. To musiała zostawić na później.

- Mhm. - Niedobrze, bardzo niedobrze. Źle się stało, że mu to powiedziała, bo przecież łatwiej było żyć w świadomości, że się nienawidzą. Nie czuła jednak tego również z jego strony, nie zamierzała udawać, że jest inaczej. Nie potrafiłaby żywić do niego, aż tak negatywnych uczuć. Mimo, że ją ranił wiele razy, ona go też. Zawsze jednak te ciepłe myśli wygrywały, bo przecież mieli tyle pięknych, wspólnych wspomnień. To zawsze przebijało się przez te wszystkie negatywne rzeczy. Ich życie może nie było usłane różami, nie zawsze, ale nigdy jakoś specjalnie na to nie narzekała. Nie mogło być zbyt kolorowo, ważne było to, że był przy niej zawsze, kiedy go potrzebowała. Mogła na niego liczyć, zresztą znowu stał tutaj, kiedy wpierdoliła się w to wielkie gówno, z którym ledwie sobie radziła. Nadal się o nią troszczył, nie wydawało jej się, żeby faktycznie do końca o niej zapomniał. Zapewne tak jak ona nie potrafił tego zrobić. To było głupie, ona była taka ślepa i naiwna, że poczuła, że te słowa wszystko zmieniały. Musiała tylko odkryć prawdę i zobaczyć, czego jej nie mówił. Co go skłoniło do podjęcia takiej drastycznej decyzji. Obiecywał jej przecież, że nie będzie przed nią niczego ukrywał, że zawsze będzie mówił jej prawdę, co takiego musiało się zadziać, że się z nią tym nie podzielił? To musiało być coś niedobrego. Nie miała pojęcia, w którym kierunku powinna szukać, ale na pewno do tego dojdzie, jak wreszcie ogarnie swoje rozpierdolone życie.

Skinęła mu jedynie głową, wiedziała, że lepiej się stanie jeśli teraz stąd pójdzie. Była bliska tego, żeby zrobić coś głupiego, ale nie chciała wyjść na desperatkę, nie był to odpowiedni moment. Mogła mu się zacząć wydawać niestabilna przez te wszystkie stany, które tutaj przed chwilą przechodziła. Przez furię, do spokoju i zamyślenia. Niestety nie był to najlepszy okres w jej życiu, zupełnie sobie nie radziła z tym, co działo się wokół niej. Nie, żeby kiedykolwiek była szczególnie stabilna, ale teraz naprawdę było dużo gorzej niż wcześniej. Musiała posprzątać ten bałagan, żeby zająć się kolejnym bałaganem. Prosta sprawa.

Jednego była pewna, rana na jej sercu wcale się nie zabliźniła, nadal krwawiła, dotarło do niej również to, że nie skreśliła Ambroise'a, że nadal była w stanie wybaczyć mu to wszystko, co zrobił. To ją nieco zmartwiło, bo jednak zupełnie się tego nie spodziewała. Wystarczyło te kilka słów, które powiedział, zresztą pełne niedopowiedzeń, bez konkretów, żeby zaczęła myśleć o tym, że może mogłoby być inaczej.

- Jasne. - Rzuciła jeszcze na odchodne, po czym ruszyła przed siebie, musiała stąd wyjść, uspokoić myśli, zastanowić się nad tym wszystkim, co się właściwie wydarzyło, a było tego naprawdę sporo. Całkiem niezła karuzela, jak na takie krótkie spotkanie.


Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (7542), Ambroise Greengrass (8835)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa