- Mów co chcesz, Geraldine, ty nie kontrolujesz nawet połowy swojego burdelu. Nic dziwnego, że wszystko dotyczy wszystkiego, skoro element łączący jest jeden - równie dobrze mógłby wymierzyć jej siarczysty policzek - wiedział, że to najpewniej mniej by zabolało niż jego słowa.
Oboje pragnęli kontroli. Paradoksalnie wspólnie byli w stanie jakoś się nią dzielić. Korzystać ze zdwojonych sił, podpalić świat. A wybierali palenie siebie nawzajem i brak jakiegokolwiek panowania nad czymkolwiek. On też miał swój burdel. Ich życia były dwoma osobnymi burdelami nie do poukładania na własną rękę.
- Wspaniale. Ty nie mówisz o moich dupach, ja przemilczam wszystkie twoje podboje. Jesteśmy kwita - nie, nie byli kwita.
Był zazdrosny, wybity z równowagi za każdym razem, kiedy o tym myślał a ostatnio myślał często. Szczególnie po tym, co mimowolnie usłyszał. To doprowadzało go białej gorączki. Nie tak miało być. Nie w ten sposób wyobrażał sobie to, co ich łączy. Świadomość tego, że wszystko zniszczył była tylko podsycana przez wiedzę, że bardzo szybko go sobie zastąpiła. Tak, jakby nigdy nic do niego nie czuła, a przecież święcie wierzył, że kiedyś było inaczej.
- Oczywiście - sarknął głośno, nie mogąc powstrzymać wściekłości, która nie miała dogodnego ujścia.
Był wytrącony z równowagi w taki sposób, jak tylko mogła go z niej wytrącić jedną jedyna osoba. Potrzebował wylać gdzieś frustrację i znalazło się coś, co mógł zrobić. Idealnie pod ręką. Gruba księga w skórzanej oprawie. Trucizny i klątwy XVII wieku z hukiem wylądowały na podłodze, przytrzaskując mu przy tym nogę, więc kopnął je po podłodze z jeszcze większą wściekłością. To mu odrobinę pomogło. Tylko trochę.
- W końcu jestem dla ciebie nikim - skwitował z goryczą.
Ustalili to. Powtarzała to raz za razem. Równie dobrze mógł obrócić to przeciwko niej. To był obusieczny miecz.
- Jak zwykle cały świat kręci się wokół Gerry Yaxley i jej obwoźnego cyrku - parsknął pogardliwie posuwając się do tego, żeby zrobić to, czego nigdy wcześniej nie robił i pogardliwie nazwać ją tym z pozoru słodkim zdrobnieniem.
Z tym, że zawsze uważał, że było ono zarezerwowane dla jej przyjaciół a nie dla niego. On miał swoje własne. To był pierwszy raz, kiedy zwrócił się do niej w ten sposób. Gniewnie, butnie, złośliwie. No, bo w końcu chyba o to chodziło. Miała swoją ekipę, o której nie chciała mu zbyt wiele mówić a której stał się niechętną i pogardzaną częścią. Tym czarnym charakterem wciśniętym w tymczasową rolę sojusznika, ale pozbawionego zaufania ze strony głównej bohaterki. To go raniło. Tak samo jak wszystkie słowa, które sam wypowiadał w gniewie, ale nie mógł przestać. Frustracja była silniejsza.
Czas nie leczył ran. Jedynie uczył jak obojętnieć i uodparniać się na ból.
- Nie zdziw się jak zostawi cię na sam koniec. Sama to powiedziałaś: zależy mu na tobie. Nas wszystkich może załatwić po drodze - przypomniał jej tylko w jednym celu.
Odbijali te wszystkie słowa jak zaklęcia w klubie pojedynków. Któreś musiało kiedyś trafić tak bardzo, że przeciwnik już się nie podniesie. Ambroise nie chciał być tą pokonaną stroną. Przemawiały przez niego wszystkie najbardziej paskudne uczucia. Paradoksalnie również te, które kierował w stosunku do siebie a nie do niej. Chyba ona też zaczęła być jego czarnym charakterem.
- Wtedy naprawdę będziesz królową lodu na kościanym tronie. Dokładnie tak jak tego chcesz. Nowa Geraldine Yaxley - niegdysiejszy Roise nie posunąłby się tak daleko.
Znał jej lęki, starał się koić je w te długie bezsenne noce. Gładzić ją po włosach, przytulać do piersi, kołysać w ramionach do białego rana. Nigdy nie powinien posuwać się do tego, żeby dać sobie wypowiedzieć takie słowa. Nie wiedział, co go opętało, kiedy opuściły jego usta. Momentalnie tego pożałował, ale było już za późno. Krzywda została wyrządzona.
Ta pokrętna logika zaogniona przez zaskoczenie, niespodziewanie, wrażenie zostania przyłapanym na coś, czego nie chciał, żeby widziała. Ten gniew na siebie i na nią, na nich oboje za to, że nie mogli być jak normalni ludzie, bo w którymś momencie zaczęli wzajemnie się niszczyć. Wyrzuty sumienia o to, co zrobił, co mówił i co jeszcze miał zrobić lub wypowiedzieć. Żałoba za tym, co było i za wspólnym życiem, które nie miało wrócić. Zagubienie i lęk przez momentem, kiedy znowu każe mu odejść, co miało nadejść coraz szybciej. Wrażenie, że naprawdę wolałaby, żeby stało mu się coś złego, bo wtedy nie budziłby jej demonów. To wszystko razem było zbyt złożonym miksem.
Chciał, żeby mu wszystko powiedziała, ale to, że mu to wytknęła to było co innego.
- Więc je ode mnie pozdrów - odwarknął prosto w jej pociemniałe ciskające gromy oczy.
Kiedy przestali grać do jednej bramki? Zawsze umieli się zranić i skrzywdzić, ale byli do siebie podobni też w innych kwestiach - razem byli silniejsi, ale wybrali stanie przeciwko sobie.
- Nie byłaś lepsza. Też odchodziłaś. Myślisz, że byłem ślepy na te twoje miłostki? Ja przynajmniej nigdy cię nie zdradziłem - wyrzucił z siebie, żeby zadać kolejny cios, nawet jeśli technicznie wiedział, że ona też nigdy tego nie zrobiła.
Nie wtedy, kiedy byli razem. Ale to wciąż bolało i nadal nadawało się zamiast sztyletu.
Czy było cokolwiek więcej, co należałoby powiedzieć? Czy to jeszcze mogło się zmienić? Czy mógł coś zrobić, żeby wiedziała, że naprawdę nie starał się być jej wrogiem?
Kochał ją do kurwy nędzy.
Ta miłość go wypalała.
- Nie, Geraldine. Nie czekałem. Świadomie od ciebie odszedłem. To nie była żadna próba. Chciałem to zrobić od dawna, po prostu padło na ten dzień - nagle mówił spokojniej, oddychając bardziej miarowo i głębiej.
Nie patrzył na nią przez pierwsze kilkanaście sekund, kiedy zbierał się do tego, żeby po prostu to zrobić. I tak nic między nimi nie było. Nie ze strony Geraldine a przecież o to chodziło, aby oboje czegoś chcieli. Nie mógł być słabym człowiekiem. Podjął już swoją część decyzji dawno temu. Wycofanie się z czegoś takiego było niemal niemożliwe. Nie odzyskaliby utraconego zaufania. Zawsze byłaby między nimi przepaść. Należało pozbawić się złudzeń. Dopóki to jeszcze było możliwe.
Chciał się wycofać. Sam Merlin wiedział, jak bardzo Ambroise pragnął do końca zmniejszyć tę przestrzeń między nimi, zamykając ją w uścisku, który mógłby powiedzieć to wszystko, czego on nie był w stanie. Zanurzyć się w znajomym zapachu, który i tak jakimś cudem dolatywał do niego i boleśnie palił nozdrza Greengrassa, choć był przecież tak słodki. Zamknąłby jej usta w pocałunku jak podczas tych niezliczonych zaognionych kłótni. Wiedziałaby miał tę pewność. Na pewno by wiedziała, bo tym wszystkim uświadomiłby ją o tym, jak bardzo nadal trzymała go w szachu.
Ale mogłaby wtedy zrobić wszystko. Świadoma nieograniczona władza była przerażająca. Nie pozostawiała zbyt wiele kontroli w rękach tej drugiej osoby a przecież kontrola była dla Greengrassa dosłownie wszystkim. Szczególnie teraz, kiedy nie miał już swojego wszystkiego. Świadomie wypuścił ją z rąk. To była decyzja dojrzałego człowieka. Nie zdrożne podszepty stęsknionego serca słabego człowieka.
A on nie był słaby. Nie był. Wszystko w tym pomieszczeniu mu o tym przypominało. Jak i również o powodach, dla których odszedł. Mówił zawsze, że jest prostym człowiekiem, czyż nie? Kiedy okazało się inaczej, naprawdę nie wiedział, co miałby z tym zrobić. Ta osoba tutaj nie była tamtym człowiekiem. Czasami miał wrażenie, że niegdysiejszy Ambroise tak naprawdę nie istniał. Albo już dawno był duchem nawiedzającym tego, kim teraz był. Urocze, nie? Był swoim własnym widmem.
Nie mógł pozwolić sobie na to, by czyimś jeszcze. Szczególnie nie teraz, kiedy coraz głębiej w tym siedział.
- Zgadza się - uderzenie numer jeden.
- Nie chciałem - drugi cios o niemal otępiającej precyzji.
- To by nam nigdy nie wyszło - drganie szklanej tafli.
- Kto by chciał być z kimś takim - przeszywający, głośny trzask pękającego szkła.
Nie mówił o niej tylko o sobie, ale jego słowa brzmiały wystarczająco ozięble, żeby nie wymagać wyjaśnień. Szczególnie, że tych nie chciał jej dawać. Czuł, że wtedy mógłby popłynąć. Już i tak po prostu chciał zakończyć te wszystkie niedopowiedzenia. Z tym, że co miałby jej powiedzieć? Tego pęknięcia nie dało się naprawić.
Trzask.
Rysa.
Koniec.