• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[03.1968] When love takes a detour || Ambroise & Geraldine

[03.1968] When love takes a detour || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#11
12.11.2024, 15:37  ✶  
Kaszlał a każdy kolejny z trudem czerpany oddech przypominał mu, że życie wciąż go jeszcze nie opuszcza. Był blisko, ale cholera, starał się trzymać. Usiłował znaleźć wyjście z sytuacji, nawet jeśli nie wiedział, co jest rzeczywistością a co majakiem.
Ból. Ból był rzeczywisty.
- Obiecaj - powtórzył siląc się na twardość, nie na desperację. - Beze mnie - chciał wymóc na niej przyrzeczenie, że bez niego nie wmiesza się nic, co mogłoby jeszcze bardziej ją skrzywdzić, bowiem wystarczyło, że on już to robił...
...ale słowa rozmyły się gdzieś w przestrzeni, sprawiając, że Ambroise ponownie zabrzmiał jak ktoś, kim nie chciał być. Ktoś, kto mógł zamknąć oczy i ich nie otworzyć. A przecież naprawdę próbował wrócić.
Oboje podejmowali ryzyko w życiu. Warzyli trudne decyzje, igrali z niebezpieczeństwem i zagrożeniem, miał tego pełną świadomość. Wiedział, w co się władował. Przynajmniej częściowo, bo z czasem odkrył konsekwencje, o których jego młodsza wersja nigdy by nie pomyślała. Ta starsza już tak...
...bowiem nie dotyczyły one wyłącznie jego. Nie miał tak po prostu osunąć się w ciemność i już się nie ocknąć, kończąc na tym całą historię. Nie był sam, nie odpowiadał wyłącznie za siebie. Miał, gdzie wracać, miał do kogo wracać, miał coś, czego nie chciał wypuścić z ciężkich, niezdarnych rąk.
Próbował ją o tym zapewnić. Posłać Geraldine uśmiech, uświadomić ją, że przeszli przez jakiś etap i było lepiej, nawet jeśli wcale jeszcze nie czuł, że jest. Nie chciał, żeby panikowała. Świetnie sobie radziła... ...chyba. Wydawało mu się, że tak.
- Przypomnę ci... ...to - nieznacznie uniósł brwi, zaraz srogo tego żałując, ale to był ten pierwszy krok ku temu, aby zacząć się znowu poruszać.
Zmusił się do posłuszeństwa. Podążania wspartym na ukochanej, starając się nie przekładać całego ciężaru ciała na nią, ale niewiele na to radząc. Przynajmniej dotarli do łóżka.
Chłodna pościel lepiła się do jego rozgrzanego, spoconego ciała, choć Ambroise wcale nie czuł się, jakby jego ciało trawiła gorączka. Wręcz przeciwnie. Raz po raz przechodził go lodowaty dreszcz sprawiający, że kulił się w sobie pod napływem fali zimna, jęczał mimowolnie i znów bezwładnie opadał na materac, pogrążając się w majakach.
To, co czuł od środka nie miało odzwierciedlenia na zewnątrz, bowiem jego skóra była przeraźliwie gorąca, na twarzy i szyi już dawno pojawiły się czerwone wypieki a pot spływał mu po czole, lepiąc kosmyki włosów, z których tylko częściowo spłukał krew pod prysznicem.
Przeszłość mieszała mu się z teraźniejszością. Pamiętał niektóre momenty, sceny wyrwane z kontekstu, ale nie wiedział, kiedy i czy w ogóle się wydarzyły. To było wczoraj? A może godzinę temu? Nie miał pojęcia jak powinien zlepiać wspomnienia. Czas był dla niego pojęciem abstrakcyjnym. Zresztą. To miało nikłe znaczenie, przynajmniej dla Greengrassa.
Próbował otworzyć oczy, jednak powieki zdawały się ważyć tonę. Dokładnie tak samo jak głowa i szyja, którymi nawet nie próbował poruszać. Ramiona również były bezwładne, nie był w stanie ich unieść, choć podświadomie poruszył dłonią próbując na oślep odnaleźć palce ukochanej i ścisnąć jej rękę.
Powoli i z trudem rozchylił powieki, poruszając gałkami ocznymi. Próbował wyostrzyć wzrok, bo wszystko co widział było rozmyte i zamglone. Zupełnie tak, jakby patrzył na świat przez cudze okulary (w końcu sam chwalił się doskonałym wzrokiem). W dodatku brudne i popękane na krawędziach szkieł.
Zamrugał parokrotnie zanim gałki oczne zaczęły wywracać się do wnętrza czaszki a zielone, błyszczące tęczówki zostały wyparte przez zaczerwienione białka z siateczką drobnych, czerwonych pęknięć małych żyłek.
Mimo to miał wrażenie, że w peryferiach jego spojrzenia w dalszym ciągu kryją się cienie. Były rzeczywiste w łazience i tu teraz. Nie pokazywały się tuż przed oczami, ale falowały gdzieś na pograniczu świadomości i wzroku. Tam, gdzie ledwo, ale wciąż sięgał spojrzeniem.
W rzeczywistości znowu zamknął oczy zanosząc się kaszlem. Ból przeszył go niczym błyskawica, sprawiając, że Ambroise zakrztusił się własną śliną o krwistym posmaku. Zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo fatalnie z nim jest. Nie było, bo mimo leków w dalszym ciągu falowo tracił i odzyskiwał przytomność.
Myśli zaczynały układać się w głowie. Były chaotyczne i niespokojne. Sprawiały, że mężczyzna czuł się, jakby tonął we wnętrzu swojego umysłu. Ponownie poruszył palcami, pragnąc poczuć znajomy dotyk. Zastanawiał się, czy to możliwe, że Geraldine nadal jest obok niego.
Przecież ją zawiódł. Skrzywdził. Zranił a potem wrócił do domu w taki sposób, że nie zdziwiłby się, gdyby podała mu te wszystkie medykamenty i odeszła, nie chcąc cierpieć z powodu jego cierpienia. W tej chwili nie docierało do niego wiele więcej ponad to, że nie byłby na nią wściekły.
Już nie.
To on wyszedł z domu. On władował się w bagno. Najpewniej właśnie on sprowokował awanturę, choć nie pamiętał, czego dotyczyła. Nie musiał pytać, czy było warto. Nie, nie było. Cokolwiek wtedy wybrzmiało, nie było warte tego wszystkiego. Nie musiał kąsać, szczekać i gryźć dla czegoś, o czym nawet nie pamiętał. Po prostu zachował się jak ostatni skurwysyn.
Którym chyba był na wszystkich płaszczyznach, bo poprzysiągł sobie nie przynosić tej części życia do domu a właśnie to zrobił. Wrócił, bo obiecał, ale w jaki sposób? Nie powinien tak wracać. Coś rozmyło i stłumiło jego myśli, mrok znowu go pochłonął.
A potem wszystko zaczęło się od początku. Ponownie ból, znowu zawroty głowy, szum w uszach, kaszel. Cienie dookoła, wszechogarniająca ciemność. Chłód i dreszcze, majaki, podczas których sam nie wiedział czy coś mówił. Mamrotał pod nosem, gubił słowa. Zresztą pozbawione jakiegokolwiek znaczenia.
Tak jak wtedy w łazience, parokrotnie wyrzucił z siebie obco brzmiące słowa, nie wiedząc, dlaczego je wymawia. Instynktownie mieszając ze sobą języki. W skrajnym delirium sięgając po coś, czego nie znał tak dobrze, by robić to z równą podświadomą swobodą (choć trudno było nazwać ten stan, w którym po prostu nie panował nad własnym umysłem).
- Putain - wyrwało mu się gdzieś na granicy świadomości w towarzystwie skrzywienia się i kolejnego jęku z bólu - to zależy... ...butelka... ...czy fiolka... ...vousdevezêtre... ...précis... ...która szafka?... ...mamy... ...les deux versions... ...małe... ...dwie... ...trzy - starał się skupić na odpowiedzi, być w stanie zapewnić Geraldine wszelkie informacje, ale gdzieś między tym znowu odleciał.
W pewnym momencie, kiedy nie poczuł dotyku na swojej dłoni, ciepła obecności, zapachu i czegoś jeszcze, czego nie był w stanie nazwać, mimowolnie potrząsnął głową, wyrzucając z siebie całą charczącą, niemalże niezrozumiałą kaskadę pozlepianych, topornych słów.
- Je ne veux pas être ici seul... ...s’ilvousplaîtne melaissezpasseulici... ...pardonne-moi... ...désoléjene... ...veux pas que... vous me voyiez commeçamais... ...s’il vous plaît... ne me... ...quittezpas... Rina... ...proszę - słowa kłębiły się i falowały w jego umyśle, ale nie mógł ich zebrać.
Odzyskiwał i tracił przytomność. Po każdym oddechu miał nadzieję, że uda mu się utrzymać przytomność na tyle długo, żeby być w stanie zapewnić ją, że się podniesie, tylko po prostu potrzebuje czasu. Jednakże słowa przychodziły i odchodziły. Pojawiały się, opuszczały jego usta, później znikały urwane w połowie.
Drgnął, tłumiąc przekleństwo w ustach, kiedy poczuł kolejny ból związany z szarpnięciem go za ramię (w tej chwili wszystko odbierał w dwóch kategoriach fizycznych: zbyt lekkiego albo nazbyt mocnego dotyku; to było jak szarpnięcie za mięśnie odrywające się od kości).
Mimo to posłusznie rozchylił wargi dając się napoić wodą, choć po drodze zapewne rozlał przynajmniej drugie tyle, ile udało mu się wypić bez krztuszenia się. Zanosząc się kolejną falą kaszlu, odruchowo zablokował rękę Geraldine zanim jeszcze zaczęła poić go kolejną cieczą. Potrzebował chwili, aby dać w siebie wmusić następne porcje eliksirów - jedna po drugiej.
Czuł ciężar leżący na powiekach i piach pod nimi, więc starał się utrzymać je zamknięte, jakby każdy ruch miał wyczerpać resztki jego energii.
Słysząc pytanie, które dotarło do niego jak przez taflę wody, skrzywił się, biorąc kilka świszczących wdechów i bardzo powoli uniósł rękę na kilka centymetrów nad pościel, kreśląc palcami nieokreślony koślawy kształt. Usiłował znaleźć odpowiedź.
- Rany... ...są głębokie?... ...musisz się nimi zająć... ...zastrzyk w brzuch... ...na zakrzepy... ...maści - nie mógł wyrokować o niczym nie widząc jak to wyglądało, musiał zaufać osądowi Geraldine.
Cholernie należało ją przedtem na to przygotować. Teraz było za późno. Szczególnie, że znowu poczuł, że zaczyna osuwać się w ciemność, chwilę wcześniej łapiąc ją desperacko za nadgarstek zanim ponownie stracił przytomność.
- Hier soir... ...przepraszam - naprawdę to robił, nie powinien od niej odchodzić wczorajszego popołudnia, wychodzić z domu i nie wrócić na wieczór.
Wczorajszy wieczór pięć, teraz niemalże sześć dni temu.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#12
12.11.2024, 22:12  ✶  

- Nie zamierzam ci teraz niczego obiecywać. - Nie było szans, aby na niej to teraz wymusił. Nie kiedy znalazła go w ich domu, w takim stanie. Nie miała zamiaru się zgadzać na żadne obietnice, to nie był odpowiedni moment, zresztą po tym, jak zobaczyła w jakim był stanie mogłaby ich nie dotrzymać, a nie chciała wychodzić na gołosłowną.

Oczywiście nie zamierzała teraz wybiec stąd i się mścić, to nie był odpowiedni moment, nie mogła go tutaj zostawić samego, najpierw musiała mu pomóc. Później zastanowi się nad tym, co powinna z tym wszystkim zrobić, w jaki sposób się zaangażować. Niby była dosyć mocno narwana, ale jednak miała jakies resztki rozsądku, potrafiła sobie wyznaczać priorytety. Teraz właściwie miała tylko jeden - jakoś doprowadzić Roisa do porządku, pomóc mu dojść do siebie. Tylko i wyłącznie to się liczyło. Nic więcej, cała reszta się nie liczyła.

Mieli świadomość tego, że wykonują dosyć ryzykowne zawody. Na Nokturnie nie było bezpiecznie, lasy nie były bezpieczne, szczególnie, gdy każde wyjście do nich wiązało się z polowaniem na bestie. Tak musiało być, zdawali sobie sprawę z tego, że narażają się częściej niż wszyscy inni. Zaakceptowali to, wiedzieli o tym, gdy decydowali się na to, aby stworzyć coś razem. Wyjaśnili sobie to wszystko dawno temu, to działało wcale nie najgorzej. Wiadomo, że zdarzało im się wrócić do domu nieco poturbowanym, tak to już bywa z ryzykiem, tyle, że nigdy jeszcze nie widziała Greengrassa na takim skraju. To było sporo, miała wrażenie, że naprawdę blisko było tego, żeby została na tym świecie całkiem sama, najwyraźniej nie do końca była się w stanie z tym pogodzić, chciała udowodnić temu, kto mu to zrobił, że zadarł z nieodpowiednią osobą, chciała się odpłacić czymś gorszym, a kiedy Yaxleyówna się na coś upierała, to bardzo trudno było jej to wybić z głowy, tyle, że to nie teraz, później, zajmie sie tym później.

- Nie wątpię, że mi to przypomnisz... - Odpowiedziała mu jeszcze, chociaż raczej miała wrażenie, że nie będzie pamiętał szczegółów tego wieczoru, rozmów, tych zdań, które wypowiadał. Nie wydawało jej się, że był świadomy tego, co się wokół niego działo. Stres, ból, to wszystko robiło swoje, dużo się wydarzyło i na pewno będzie musiał to powoli, jakoś przetrawić, kiedy już przestanie mu doskwierać dyskomfort, bo wierzyła, że tak będzie. Przez myśl jej nawet nie przeszło, że mogłoby być inaczej, nie wątpiła, że wróci już niedługo do pełni sił, to było tylko chwilowe, musieli to przeczekać, ten najgorszy czas.

Geraldine nie zamierzała teraz roztrząsać tego, jak właściwie doszło do tego wszystkiego. Czuła, że była w tym też jej wina, będzie musiała się głębiej nad tym zastanowić, ale nie teraz, teraz nie był to odpowiedni moment, teraz musiała się skupić na nim.

Eliksiry, które mu podała nie wydawały się jakoś specjalnie pomagać, dosyć szybko doszło do niej dlaczego. Uraczyła go zbyt małymi dawkami, jasne, to wiele wyjaśniało, chociaż musiała jak najsprawniej podać mu kolejne porcje, aby faktycznie spróbować ocenić, czy to w ogóle działa. Upływ czasu mógł im tylko i wyłącznie przesadzać, w takiej pomocy liczyły się przecież wszystkie minuty, nie chciała, żeby coś poszło nie tak przez jej opieszałość i przez to, że nie przywiązywała wagi do szczegółów. Wkurwiłaby się wtedy na siebie, zresztą już była zła przez tą bezradność której nie znosiła.

Ta rozmowa, o ile w ogóle można było ją nazwać rozmową nie należała do najprostszych w jej życiu, wręcz przeciwnie, ciężko jej było zrozumieć ukochanego, wiedziała, że nie robi tego celowo, a przez to w jakim stanie się znajduje, tak, czy siak, to też ją denerwowało, że nie umiała się domyślić, co chciał jej przekazać. Robiła co mogła, ale akurat w tym trudno jej było czytać mu w myślach, na leczeniu nie znała się praktycznie wcale.

- Średnie, nie były małe, nie były też duże, średnie to chyba dwie. - Cóż, przynajmniej miała wrażenie, że to wystarczy, jeśli nie to pójdzie po więcej, a jak trzeba będzie wleje w niego zawartość wszystkich cholernych fiolek, które mieli w domu, byleby tylko mu pomóc. Nic innego się nie liczyło. Kiepska z niej chyba była pielęgniarka.

Później zaczął do niej mówić w języku, którego nie znała, znaczy tak, wiedziała, że jest do francuski, ale dlaczego mówił do niej akurat teraz? Powinien mieć świadomość, że nic z tego nie zrozumie, ani jednego słowa. Zdarzało jej się rozumieć pojedyncze zwroty, którymi się do niej odzywał, ale nie takie długie wypowiedzi. Westchnęła ciężko, miała wrażenie, że zaraz zupełnie zaczną się mijać i będzie w jeszcze bardziej ciemnej dupie niż dotychczas, a naprawdę już było źle. - Nie rozumiem cię Roise. - Musiała się z nim tym podzielić, chociaż nie sądziła, że to będzie miało jakikolwiek wpływ na to, co wydobywało się z jego ust. Zdecydowanie nad tym nie panował. Musiała się pogodzić z tym, że pojawiły się majaki. Pewnie miał gorączkę, kto wie, czy ten uraz głowy nie powodował, że myśli zaczęły mu się plątać. No, nie była niestety lekarzem, aby wiedzieć, co może to wszystko ze sobą nieść.

Gdy zablokował jej rękę, przed wlewaniem w niego kolejnych dawek eliksiru zaczekała cierpliwe na moment, kiedy jej na to pozwoli. Nie chciała przedobrzyć, musieli zmierzać do przodu, drobnymi krokami, w tym przypadku to było istotne, mimo jej typowej dla siebie niecierpliwości. Starała się naprawdę przykładać wagę do szczegółów, każdego, najdrobniejszego, tutaj wszystko mogło być istotne.

Czy rany były głębokie? Skąd ona kurwa miała to wiedzieć, przecież nie wsadzała w nie palca. Przeniosła wzrok na ranę, która znajdowała się na jego głowie, bo to ona zwróciła jej uwagę już na samym początku, cóż wyglądała na całkiem głęboką, ale jak właściwie miała to ocenić? Nie umiała tego stwierdzić po prostu na nią patrząc. Zachłysnęła się powietrzem, nie mogła panikować, musiała oddychać spokojnie i nie dać się ponieść emocjom, bo to nie przyniesie niczego dobrego. - Ja, nie wiem, chyba tak, ta na głowie wygląda źle. - Cóż, próbowała to określić dokładnie tak, jak to widziała.

- Zastrzyk? - Powtórzyła za nim. - Japierdolekurwa. - Czy kiedykolwiek w swoim życiu robiła komuś zastrzyk? Nie. Mógł ją wcześniej na to przygotować, oczywiście, że tego nie zrobili. Żyli w swojej idealnej bańce, w której każde z nich samo zajmowało się swoimi problemami. To było niedopuszczalne, powinna mieć jakąkolwiek wiedzę w tym temacie. Skąd mogła wiedzieć, że go przy tym nie uszkodzi? Nie bała się krwi, nie bała się igieł, to nie było dla niej nic trudnego do zrealizowania, gdyby tylko kurwa mać wiedziała, jak właściwie ma to zrobić.

Póki co wybrała więc tę łatwiejszą opcję. Przyniosła tu przecież maść, wydawało jej się, że odpowiednią, tą którą zdarzało mu się używać przy jej ranach. Nałożyła więc sobie drobną ilość na palce i powoli zbliżyła się do jego twarzy. Nie miała pojęcia, czy powinna oczyścić tę ranę, jeśli tak to czym? Czy sama maść wystarczy? Musiała wsytarczyć, bo trafiła na Yaxleyównę, która chuja wiedziała o tym, jak powinna się zachować. Przełknęła głośno ślinę i dopiero wtedy zbliżyła opuszki swoich palców do jego głowy. Nałożyła mu maść na ranę, bardzo powoli, chociaż i tak czuła, że nie obejdzie się bez szczypania, to musiało zaboleć.

- Nie przepraszaj mnie teraz, pójdę poszukać tego co mam ci wstrzyknąć, ale to może być dla mnie zbyt wiele. - Nie zamierzała nawet udawać, że jest inaczej. Nie znała się na tych wszystkich ampułkach, ani na ich zawartości, nie miała pojęcia, co właściwie miała mu podać, powinno być to opisane, na pewno było opisane, musiała więc znowu wrócić się do kuchni, żeby przynieść reszte medykamentów.

Czuła, że zupełnie nie odnajduje się w tej sytuacji, że daje dupy coraz bardziej przez swoją niewidzę, nie miała pojęcia, czy to, co robiła faktycznie mu pomoże, czy błądziła i to nie miało żadnego sensu. Dlaczego musiała uczyć się tego wszystkiego właśnie na nim?

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#13
13.11.2024, 04:20  ✶  
Kłótnia. Słowa pełne gniewu, oskarżenia rzucone zbyt łatwo nie miały już żadnego znaczenia. Nigdy nie powinny go mieć. Trwali przy sobie od lat a teraz mógł to zaprzepaścić w przeciągu kilku chwil, bo zachował się jak ktoś kto karał ją własnym fizycznym cierpieniem.
A przecież nie chciał, żeby go widziała w takim stanie. Pragnął wrócić do niej do domu. Każdą komórką ciała być przy niej, gdy lodowate cienie próbowały zagarnąć go dla siebie. Dokonał wyboru. Podjął decyzję poza swoją świadomością i wrócił zamiast próbować lizać rany gdziekolwiek indziej.
To tu był jego dom. Ona nim była. Nigdy nie chodziło o budynek, o mieszkanie, dom, cztery ściany. Tylko o osobę, którą zawiódł. Skrzywdził ją choć nie chciał. Ani wtedy tamtymi słowami, ani teraz, gdy nie panował nad własnym ciałem ogarniętym słabością.
Ale przynajmniej mógł zrobić jedno. Znowu się zaparł. Kolejny raz mocno zacisnął wargi, po czym wydusił z siebie charkot słów.
- A ja ci... ...niczego - nie powiem, słowa urwały się, lecz przekaz Ambroisa był jasny.
Jeżeli nie mogła mu nic obiecać to on miał milczeć...
...jak grób?
Nie myślał o konsekwencjach swojego wyjścia. W jego umyśle tliły się tylko emocje. Buzująca adrenalina była w nim silniejsza niż zdrowy rozsadek, którego chyba zawsze mu brakowało. Tym razem przegiął, ale mógł zamilknąć. Mógł nic nie powiedzieć Rinie, jeżeli tak stawiała sprawę.
Musiała mu obiecać, bo musiała być bezpieczna. Tym bardziej, że nie był w stanie jej ochronić przed tymi, którzy całkowicie położyli go na nogi.
Bo było ich kilku. Musiało być. To miało dużo sensu, choć myśli i wspomnienia nadal miał nieskładne i chaotyczne. Otępiał je ból.
- Jaśniej... ...compliqués - odruchowo wydobył z siebie głębokie westchnienie, które normalnie nie przyniosłoby mu nic prócz ulgi, jednak w tym momencie wyłącznie sprawiło, że świat dookoła zapłonął, płuca zaczęły palić żywym ogniem, czoło jeszcze bardziej skroplił pot.
A przecież powinien mówić. Skoro zebrał w sobie dostatecznie dużo sił, żeby zacząć to nie mógł przestać, pozostawiając Geraldine zdaną na samą siebie. Paradoksalnie, o samego siebie ani trochę się nie obawiał. Przynajmniej nie bardziej niż wtedy pod prysznicem, którego mgliste wspomnienie zawibrowało w umyśle Greengrassa przypominając mu o tamtych chwilach, kiedy naprawdę sądził, że może umrzeć.
Teraz czuł się nieco lepiej. Nieznacznie, ale na tyle, że starał się utrzymać na skraju świadomości i nie stracić przytomności dopóki nie powie wszystkiego, co powinno paść z jego ust. W tym jednym konkretnym momencie chodziło o jak najbardziej klarowne (tak, jasne) instrukcje tego, co powinna robić, żeby nie czuć się nieprzydatna i bez kontroli.
Wystarczyło, że on utracił panowanie nad sytuacją. Szczęście w nieszczęściu nie mając tyle przytomności umysłu, żeby to dostrzegać, bo większość zasobów myślowych wykorzystywał na bycie najbardziej responsywnym jak tylko mógł. Czyli niespecjalnie, lecz z pewnością bardziej niż jeszcze chwilę temu.
- Skup się - w każdym innym przypadku mógłby zabrzmieć jak ktoś, kto w tym momencie wbijał ukochanej szpilę sugestią, że jest rozproszona, ale nie - Ambroise wyłącznie starał się być dla niej wsparciem.
W sytuacji, którą sam wywołał. W chwili kryzysu, który był pokłosiem jego własnych chujowych posunięć. Tego, kim jest i tego, kim nie był w chwili, w której opuścił mieszkanie w nerwach zamiast zostać i załatwić sprawę jak dojrzały mężczyzna. Ten, którym powinien być - trzecia wersja.
Trzech Greengrassów w jednej osobie: obecny cierpiący za swoje decyzje, przeszły je podejmujący i przeszły, który ich nie podjął... ...dzięki czemu ten obecny nigdy nie musiałby mierzyć się z konsekwencjami własnych wyborów. Byliby tu razem. Szczęśliwi, dawno nie pamiętający o kłótni, bo przecież już w tej chwili nie wiedział, o co się rozeszło.
Nie musiałby wytężać otumanionego mózgu, żeby dojść do tego, co powinien odpowiadać. Nie charczałby, nie plułby krwią, nie stanowiłby cienia samego siebie zawieszonego w próżni między światami, obawiając się, że w którymś momencie nie da rady dłużej kurczowo trzymać się cieplej dłoni ukochanej kobiety i zimno całkowicie go zagarnie.
Musiał z nią rozmawiać. Dla niej, ale głównie dla siebie. Po to, by wytrwać w bólu, zdając sobie sprawę z tego, że jeśli w dalszym ciągu go czuje to oznacza, że jeszcze żyje. Zaświaty nie mogły być takie fizyczne a w jakiekolwiek wersje magicznego piekła Ambroise nie wierzył. Tym bardziej, że po śmierci powinien złączyć swoją duszę z drzewem w Kniei.
Pod palcami nadal czuł zimność pościeli, na jego policzku spoczywała miękka dłoń, bolało go dosłownie wszystko, każda nawet najmniejsza komórka ciała, więc żył. Oddychał, nawet jeśli chrapliwie i z trudem to każde wciągnięcie i wypuszczenie powietrza ze świstem było dowodem na to, że cokolwiek robiła z nim dziewczyna, nie przynosiło to pogorszenia jego stanu.
Nie było też znacznie lepiej. Dawki...
...DAWKI...
...mówił do niej o dawkach zanim znów odpłynął myślami w półprzytomny letarg. Nie do końca wiedział, co już zdołał przekazać a co nie opuściło jego ust, ale spróbował przełknąć gorącą, gęstą ślinę i przypomnieć sobie, o czym rozmawiali. Mówiła mu o średnich buteleczkach. On jej o tym, aby zebrała myśli, bo...
- Ma moitié... ...nie mamy... ...średnich dawek - jego głos był słabszy niżeli mógłby chcieć, ale te słowa chyba powinny dotrzeć do jego dziewczyny, szczególnie że czuł jej obecność tuż przy sobie.
Była blisko. Przycisnął policzek do wnętrza jej dłoni, oparł o niego rozpalone czoło, muskając popękanymi wargami sam brzeg palców ukochanej, kolejny raz walcząc z tym, żeby nie odlecieć. Jeszcze raz przegrywając, słysząc słowa zza wodnej kurtyny i biorąc kilka płytkich oddechów. Był niezrozumiały? Przecież mówił, starał się przekazywać myśli.
- Je t'en... ...suppliepardonnemoi... ...je t'aime... ...kocham... ...sije... ...peuxlefairevoulez-vous... ...m'épouser... ...powinienem dawno... ...wiem - spróbował przenieść na nią spojrzenie błyszczących, ogarniętych gorączką oczu, choćby właśnie na tę chwilę, poszukując błękitu tęczówek Geraldine, chcąc wiedzieć czy to, co mówi zostanie przez nią przyjęte.
Nie rozmawiali o tym od dawna, praktycznie od tamtych miesięcy na samym początku, gdy temat był grząski i drażliwy, ale teraz...
...minęły trzy lata. Niemalże równo trzy od tamtej chwili, kiedy to wszystko się zaczęło. Przynajmniej bardziej świadomie, bo podświadomie zawsze to było gdzieś tam na peryferiach umysłu. Te wszystkie uczucia, magnetyczne przyciąganie. Chłód i żar, to że byli w stanie w kilku słowach doprowadzić się do pasji mogącej skończyć się dwojako.
W łóżku, na kanapie, dywanie, drewnianej konsolce przy drzwiach na korytarzu, samym środku gęstego lasu albo ustronnej plaży nad morzem. Gdziekolwiek, gdzie mogli dać ujście żarowi.
Albo zaciętą kłótnią, której zazwyczaj udawało im się uniknąć dzięki płynnemu przejściu do punktu pierwszego. To działało, funkcjonowało. Ich prywatne sposoby na to, by nie ciskać w siebie nawzajem dłużej tymi ostrymi słowami.
Mieli swoje rozwiązania, mieli swój cholerny Wizengamot, powinien z niego skorzystać. Wyciągnąć jedną lub drugą kartę, zamknąć jej usta, odłożyć na bok kwestię urażonej dumy, bo mu zależało. Zależało mu jak na niczym i nikim nigdy wcześniej, bo później wciąż miało należeć właśnie do niej.
Tym bardziej, że jej to teraz powiedział. Te słowa chyba faktycznie opuściły jego usta. Spojrzenie zielonych oczu Ambroisa utkwiło w twarzy ukochanej, usiłując wybadać reakcję na coś, na co nie pozwoliłby sobie w żadnym innym momencie niż teraz, bo bezwiednie pozwalał, by przemawiało przez niego delirium.
To ono kierowało słowami wypowiadanymi świstem. Nie myślami. Te musiały już tam być. Bardzo głęboko, bo uświadomił sobie teraz, że chyba był idiotą (w tym stanie przyjął to całkiem bezboleśnie), ale miał jeszcze szansę naprawić swój błąd, swoje zaniechanie, niedopatrzenie.
Jeśli tylko chciała. Jeżeli mogła ponownie rozważyć to, co wtedy wykluczyli, bo on nie widział bez niej przyszłości. Tak właściwie to od samego początku, po prostu teraz dojrzał do tego, żeby przestać być szczeniakiem. Mógł jej dać to, czego potrzebowała kobieta zasługująca na wszystko.
Jeżeli tylko zechce. Po tym wszystkim. Jeśli tylko w dalszym ciągu go zechce to...
...próbował się dla niej podźwignąć, jednocześnie potrzebując tego potwierdzenia niczym wody, po którą ponownie wyciągnął rękę, bo wypicie eliksirów wzmagało pragnienie. Musiał robić przerwy w wypijaniu ich, wzdrygając się i kaszląc za każdym razem, kiedy coś szło nie tak.
Mimo to nadal starał się świdrować Yaxleyównę wzrokiem, oczekując najgorszego, ale nastawiając się na najlepsze, bo od tak dawna byli ze sobą, że chyba nie powinna? Niepewność związana z upływem czasu zaczęła podstępnie przekradać się do umysłu Roisa. Nie był desperatem, nie zamierzał o to błagać, ale...
- ...czy to znaczy nie? - Wyszeptał, patrząc w górę i w dół, mrugając parokrotnie i wreszcie wracając do oczu Geraldine.
Trzy, może cztery sekundy później białka jego oczu ponownie zadrżały a gałki oczne wywróciły się do wnętrza łupiącej, tępo pulsującej głowy. Nadeszła ulga od świadomości. Ulga od czekania na odpowiedź, na którą nie chciał usłyszeć odmowy i zaprzeczenia, bo wtedy nie miałby siły dłużej walczyć. Zanurzył się w mroku wirującej nieświadomości.
Kiedy znowu się ocknął, tamte myśli przykryło zapomnienie. Nie na długo utrzymały się w kołaczącym mózgu. Szczególnie, że podjął kolejną próbę uświadomienia sobie i zarazem Rinie powagi sytuacji. Nie mógł wyrokować o swoich ranach. Czuł, że są ciężkie, najpewniej głębokie, ale tylko ona mogła to fizycznie ocenić. Potrzebował uzyskać od niej informacje.
- Wstrząs mózgu - to nie było pytanie tylko stwierdzenie; miał wstrząs mózgu, wszystko na to wskazywało, włącznie z raną na głowie wyjaśniającą ból i pulsowanie. - Szkiele-Wzro? - Tym razem już pytał.
Potrzebował maści, szycia czy zrostu kości? Jak bardzo źle z tym było? Spróbował unieść bezwładną rękę i sam to sprawdzić, ale jego ciało w dalszym ciągu nie chciało współpracować. Nieznacznie poruszył wargami, mamrocząc nieskładnie o konieczności zbadania rany palcami.
Miał długie, gęste włosy, nawet jeśli teraz posklejane od krwi i w strączkach po prysznicu, musiała mu to ocenić wizualnie. Rozgarnąć kosmyki, sprawdzić, dać znać. A jednak nie zdołał jej tego przekazać w tak jasny sposób jak to było konieczne. Zamiast tego tylko zamamrotał, zbierając siły będące na granicy ponownego wyczerpania się.
Nawet nie próbował odpowiedzieć na przekleństwo wyrzucone przez nią na informację, że powinna mu zrobić zastrzyk. Zamiast podać dokładniejsze informacje o tym, co powinna po kolei zrobić, zamrugał i gdy świat znowu konkretnie zawirował, Greengrass ponownie wyłączył się z gry.
Nie protestował przeciwko maści na głowie, choć gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi muśnięciami palców Geraldine po jego mózgu sarknął głośno, wstrząsając całym ciałem. Szczypało. Piekło w skórę i nie tylko, ale też otrzeźwiało. Przynajmniej znowu się ocucił.
- Muszę - postarał się włożyć w to jedno słowo jak najwięcej nacisku, szczególnie że przecież jeszcze chwilę (chwilę?) temu upierał się przy tym, że nic nie musi.
Nic poza tym jednym. Nie chciał osuwać się w niebyt bez słów, które powinny paść. Nie zasłużyła na to, co się działo. Nigdy nie powinien powtórzyć czegoś, czego konsekwencje już kiedyś ponieśli.
Wiele lat temu oboje dali się złapać w pułapkę silnych emocji i braku rozeznania w sytuacji. Wtedy też dostał fizycznie, co zapoczątkowało cały wir wydarzeń, z których sądził, że wyniósł wnioski na przyszłość.
Przez wiele miesięcy udawało mu się wybronić przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Nie zawsze wychodził z niego całkowicie obronną ręką, jednakże zazwyczaj wymagał wyłącznie lekkiej pomocy medycznej. Mógł śledzić wzrokiem poczynania ukochanej, instruować ją, mówić jej, że doskonale sobie radzi.
Tymczasem teraz nie był w stanie uczynić żadnej z tych rzeczy. Falował, wirował, wymykał się blademu światłu rzeczywistości. Raz był, raz go nie było. Przyszłość zdawała mu się czymś odległym, stojącym pod znakiem zapytania, napawającym go obawą, że choć zdołał powrócić do niej do domu to wkrótce nie zdąży powiedzieć wszystkiego, co powinno paść, gdyby musiał się z nią pożegnać.
- Wczoraj... ...powinienem... ...przepraszam... ...powinienem... ...na noc... ...chciałem wrócić... ...od razu... ...hier... ...soir... ...zrozum - nie chciał brzmieć jak słabeusz, jak mięczak, żenada, ale myśl o tym, że nie zdołałby jej tego przekazać a ona właśnie próbowała wyjść z pomieszczenia, to było zbyt wiele. - Nienieodchodź - musiała zostać, nie mogła zostać, nie chciała zostać, musiała odejść, pragnęła zostać...
...to było zbyt skomplikowane. Bezwładnie osunął się w pościel, po prostu zamykając oczy. Czas płynął nieubłaganie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#14
13.11.2024, 13:43  ✶  

Nie był to odpowiedni czas na to, aby zajmować się sprawami, które eskalowały w momencie, w którym wyszedł z domu. Nie zamierzała tego rozgrzebywać. Musiała zająć się tym, co działo się teraz. Skupić swoje myśli na tym, aby jakoś mu pomóc, coś zrobić, zareagować. Złagodzić ból, chociaż wiedziała, że ten fizyczny jest raczej mniej intensywny. Nie wydawało jej się, że zrobił to celowo, żeby coś jej pokazać, wręcz przeciwnie wiele musiał go kosztować powrót do niej w takim stanie, świadomość, że zobaczy, jak blisko śmierci się znajdował. To nie było proste, ani dla niej, ani dla niego, ale na niektóre rzeczy nie mieli zbyt wielkiego wpływu. Stało się, nie odstanie się, po prostu wypadało się z tym pogodzić, chociaż właśnie nie do końca, nie chciała odpuszczać, wypadałoby, aby zajęła się tymi, którzy mu to zrobili, ale to nie teraz, teraz nie tym powinna się zajmować. Jeszcze przyjdzie na to czas, wcale nie udawała, że jest inaczej, że będzie inaczej. Podjęła tę decyzję w momencie, w którym zobaczyła go pod prysznicem, nie mogła pozwolić na to, by to zdarzyło się po raz kolejny, by ktoś znowu spróbował go skrzywdzić. Nie brzydziła się przemocą, wręcz przeciwnie, chętnie z niej korzystała, nie widziała różnicy między bestiami, a potworami w ludzkiej skórze, nie było jej - mogła więc i na nich zapolować. Nie wydawało jej się, aby były przeciwko temu jakiekolwiek przeciwwskazania, no może poza nastawieniem Ambroisa, ale to aktualnie średnio ją obchodziło. Nie powinien demonstrować swoich roszczeń w takim stanie, nie kiedy pozwolił na to, żeby mu to zrobili, nie miał już nic do gadania w oczach Yaxleyówny, przynajmniej w tym momencie.

- Nie musisz. - Niczego nie musiał, udało im się to już ustalić wiele razy. Nie musiał jej nic mówić, nie zamierzała zresztą go o to prosić. Miała swoje znajomości, swoje metody z których mogła skorzystać, nie potrzebowała do nich aprobaty ukochanego. Miała wrażenie, że zapomniał, że potrafiła być bardzo samodzielna, że trochę zaczął ją lekceważyć w tej perspektywie. Była łowczą, potrafiła śledzić potwory, umiała ich szukać, czy tego chciał, czy nie. Nie prosiła go o zgodę, o informacje, właściwie o nic, aktualnie nawet jeszcze nie oznajmiała mu, że zamierza się tym zająć. Po prostu dała mu znać, że ta obietnica o którą ją prosił nie miała racji bytu i tyle. Nie wydawało jej się też, że powinna mu się teraz z tego tłumaczyć, to nie ona znalazła się na skraju życia w ich domu, to nie ona przekroczyła granicę, która nie powinna być przekroczona. Nie powinien więc teraz jeszcze od niej wymagać cudów, na to było już zbyt późno.

Nie była bezbronna, na pewno nie należała do osób, które bały się konfrontacji, potrafiłaby załatwić to po cichu, tak, dlatego właśnie nie miała zamiaru odpuszczać, nie była takim człowiekiem. Szczególnie, kiedy zaczynała czuć ten silny gniew. Właściwie to na wszystko i wszystkich, na siebie, na niego, na tych, którzy mu to zrobili, na cały świat.

- Wbrew pozorom nic tu nie jest skomplikowane. - Dla niej nie było. Ktoś mu to zrobił, wypadałoby wziąć sprawy w swoje ręce i pokazać im, że mają z nimi nie zadzierać. Tyle, całkiem prosta sprawa, do załatwienia raczej od ręki. No, prawie od ręki, bo aktualnie priorytetem mimo wszystko było to, żeby postawić go na nogi. To pewnie trochę potrwa, zważając na to, że nie wyglądał najlepiej. Nie miała pojęcia ile zajmie mu lizanie ran, i jak szybko wróci do formy. Nic nie wiedziała, nie miała pojęcia na czym stoją, bo właściwie przecież te kilka dni temu zostawił ją samą sobie i wrócił tu dzisiaj, cały poobijany. Nie mieli szansy wyjaśnić tego, co między nimi zaszło, nie dostała możliwości by dowiedzieć się, czy mu przeszło, czy jej przeszło, czy między nimi wszystko było w porządku. Bardzo dużo myśli aktualnie w nią uderzało i powoli nie wiedziała, jak powinna na nie reagować.

Jasne, kochali się, tworzyli razem coś wspaniałego, rozumiał ją jak nikt inny, ale co jeśli to się znowu powtórzy, co jeśli znowu znajdzie powód, żeby stąd wybiec i zostawić ją samą na kilka dni, co jeśli wtedy nie uda mu się wrócić? Nie pisała się na bycie biernym obserwatorem, nie chciała być osobą odpowiedzialną za jego destrukcję. Za bardzo jej na nim zależało, żeby spoglądać na to, jak go niszczy. Musiała przestać się jednak na tym skupiać, bo to nie przynosiło jej w tej chwili niczego dobrego, raczej powodowało zwątpienie, które powinno jak najszybciej zniknąć, bo nie chciała wątpić, chciała mieć pewność, że wybory, które podejmowała były słuszne.

Warknęła cicho, kiedy usłyszała, że ma się skupić. Naprawdę robiła co mogła, żeby to robić. Najwyraźniej nawet on dostrzegał to, że zupełnie sobie nie radziła z tą całą sytuacją. To nie było szczególnie pocieszające, wręcz przeciwnie, bardzo mocno ją demotywowało. Co innego mogła zrobić, jak się w tym odnaleźć? Dlaczego musiała zawsze być niewystarczająca?

Nie mogła pozwolić sobie na zdenerwowanie. Wdech, wydech, jakoś się w tym odnajdzie, jakoś sobie poradzi, zawsze przecież sobie radziła, tyle, że teraz nie powinno być jakoś, musiała mieć pewność, że będzie dobrze, bo nie chodziło o nią, gdyby tak było to machnęłaby ręką, chodziło jednak o niego, a to wszystko zmieniało.

- Jak nie średnie to normalne, zwykłe, standardowe. - Nie mogło być inaczej, to musiała być klasyczna ilość dla zwyczajnego pacjenta. - Dałam ci podwójne, potrzebujesz jeszcze więcej? - Wolałaby nie przesadzić w żadną stronę, bo to też mogłoby być szkodliwe.

Westchnęła, gdy znowu przerzucił się na francuski. To nie ułatwiało, wręcz przeciwnie, bardzo komplikowało i tak już mocno zagmatwaną sytuację. Miała świadomość, że może się gubić, nie ogarniać do końca rzeczywistości, to było dla niej jasne, ale w jaki niby sposób miała go zrozumieć? - Tak, też cię kocham, ale to nie jest czas na to, musimy postawić cię na nogi. - Jedyne, co udało jej się wyłapać, nie zamierzała teraz zamykać się w sobie, żywić urazy, musiał też to usłyszeć.

Nie przestawała gładzić jego policzka, czoła, poczuła usta na opuszkach palców, to ją rozczuliło, ale nie zmieniało to faktu, że nadal w jej oczach znajdowali się w czarnej dupie, nadal nie wydawało jej się, żeby miała jakąkolwiek kontrolę nad tym, co się z nim działo, a powinna mieć.

- To nic nie znaczy, nie wiem o czym mówisz, czego oczekujesz, czego potrzebujesz, nic nie rozumiem. - Starała się mówić spokojnie, ale nie dało się nie wychwycić z tonu jej głosu frustracji, nie radziła sobie z tą całą sytuacją, nie wiedziała właściwie co się dzieje, już nawet nie udawała, że jest inaczej. Nie była przygotowana na to, aby radzić sobie z takimi problemami, nikt jej nigdy nie nauczył, jak powinna postępować, sama miała do siebie żal, że nie przewidziała tego, że kiedyś może się wydarzyć coś takiego. To była też jej wina.

Odpłynął znowu, miała wrażenie, że co chwilę staje się świadomy tylko po to, żeby znowu zniknąć w otchłani. Jak długo to potrwa? Czy nie lepiej by było, gdyby to przespał, czy takie pojawianie się i znikanie nie kosztowało go zbyt wielu sił? Kolejne pytania, na które nie miała odpowiedzi.

- Prawdopodobne. - Mruknęła pod nosem, gdy usłyszała jego diagnozę. Mógł mieć wstrząs mózgu, pewnie go miał, skoro sam o tym wspomniał. To by wyjaśniało to plątanie się. Miało sens.

- Nie wiem, zobaczę, spróbuję się dowiedzieć. - Nikt nigdy nie pokazywał jej, kiedy właściwie powinna sięgać po ten eliksir, nie przeszła żadnych kursów, które wspominały o tym w jakich sytuacjach należało go stosować. Westchnęła znowu i tym razem nadchyliła się nad jego głową. Miała oszacować głębokość rany, to nie było proste, szczególnie, że nie chciała mu zaszkodzić. Starała się więc być przy tym bardzo delikatna, opuszkami palców przeczesała mu włosy posklejane od krwi, tak aby odsłonić ranę. Nie wyglądała dobrze, może faktycznie lepiej byłoby sięgnąć po tę obrzydliwą miksturę. - Nie zaszkodzi. - Powiedziała z pewnością godną prawdziwego specjalisty.

- Musisz się przespać. - Dokończyła za niego. Nic nie musiał, tak, ale sam zasugerował, że akurat teraz coś musiał i ona zamierzała mu uświadomić, czego dokładnie potrzebował. Musiał pozwolić sobie zasnąć, przyjął eliksiry, nasmarowała mu tę ranę maścią, to powinno pomóc, chociaż trochę, uśmieżyć część bólu, rano będą mogli skupić się na reszcie, zająć wszystkim innym. To nie był na to odpowiedni czas. Nie mógł dłużej na zmianę tracić i odzyskiwać przytomności, bo to na pewno kosztowało go wiele, tych i tak resztek sił. Powinien zamknąć oczy i pójść spać. Natychmiast, sen to zdrowie, przynajmniej częściowo.

- Nie wracaj do wczoraj, nie teraz, skup się na tym, co się dzieje. - Nawet nie wspomniała mu o tym, że wcale nie chodziło o wczoraj, że minęło już pięć dni, że czekała tu na niego tyle w nieświadomości, że zamartwiała się dniami i nocami. To nie był odpowiedni moment na rozgrzebywanie tej całej sytuacji, w tej chwili nie oczekiwała od niego żadnych wyjaśnień, to byłoby jak kopanie leżącego. Była tutaj do jego dyspozycji, nie żywiła urazy, chociaż nie do końca podobała się jej ta cała sytuacja, ale kochała go, to było najważniejsze, robiła wszystko, co w jej mocy, żeby mu pomóc. Nie chciała teraz skupiać się na tej kłótni, która doprowadziła do tego, że znalazł się w ich domu w takim stanie.

- Nigdzie się nie wybieram. Nigdy. - Zamierzała przy nim trwać, bo przecież należała do niego, tak jak on należał do niej, ich życia zostały ze sobą splecione z jakiegoś powodu, którego nie negowała, wiedziała, że nie chce stąd zniknąć, że nie chce, żeby to, co udało im się razem zbudować się rozsypało, nadal byli w tym razem, bez względu na to, co się z nimi działo, jak bardzo los zamierzał im to komplikować.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#15
13.11.2024, 16:26  ✶  
- Mhm - może nie był przytomny i nie potrafił utrzymać spojrzenia na twarzy Geraldine, zwłaszcza teraz gdy była taka rozmyta, ale jednocześnie potrafił dostrzec w niej ten zwyczajowy upór.
Zazwyczaj po prostu go akceptował. Tak jak ona postępowała w jego przypadku, tak i on nie starał się jej zmieniać. Usiłował zapanować przy ukochanej nad swoimi skłonnościami do narzucania innym tej najwłaściwszej opinii. Mógł w dalszym ciągu zachowywać się tak na wszystkich innych płaszczyznach, ale w domu próbował być bardziej wyrozumiały, częstokroć nawet całkiem ugodowy (choć wolał określenie kompromisowy).
Budowali wspólnie coś, co powinno być nie do naruszenia. Mieli swoje standardy, rozwiązania i sposoby postępowania, dzięki którym to po prostu grało. Prawdę mówiąc (tak, było to cholernie subiektywne) nie znał zbyt wielu innych par darzących się aż takim szacunkiem, żyjących wspólnie a nie obok siebie.
Wcale nie bagatelizował możliwości swojej Łowczej. W końcu nie raz pokazała mu w praktyce, na co ją było stać, gdy dostatecznie mocno coś sobie usrała. Byli pod tym kątem bardzo podobni do siebie. A on przecież w żadnym wypadku nie odpuściłby zemsty na jej oprawcach, nawet gdyby go o to prosiła.
Stety czy niestety, w tym wypadku pierwsze skrzypce zagrały u niego podwójne standardy, bo chociaż zdawał sobie sprawę z umiejętności ukochanej to w żadnym wypadku nie chciał być tym kimś, kto zmusił ją do tego, żeby wykorzystała je w praktyce i wzięła odwet za coś, co było jego własną sprawą.
To była jego odpowiedzialność. Może nie do końca związana z przyjemnością, ale w tym wypadku oko za oko, ząb za ząb powinno należeć do niego, gdy stanie na nogi. Nie mógł zasłaniać się swoją kobietą. Kogo by to z niego uczyniło? Nie był jej podopiecznym, protegowanym, małym chłopcem pod spódnicą (szczególnie, że niezbyt często takowe nosiła).
- Moja... ...sprawa - mocno zacisnął wargi, pozwalając sobie na nieznaczny, ale znaczący ruch głową.
Nie bagatelizował Geraldine, jednakże od wielu lat sam budował sobie swoją pozycję na tamtym rynku. Miał swoje miejsce w strukturach, w hierarchii. Powinna to rozumieć - nie prosił ją o to tylko wręcz tego od niej oczekiwał. Chciał, żeby była bezpieczna i trzymała się od tego z daleka, tym bardziej że zdołał wrócić do niej do domu.
Znowu trwali przy sobie.
Czuł jej dotyk, ciepło, niemalże był w stanie poczuć bicie serca, kiedy była blisko niego, mówiąc do niego te wszystkie słowa o fiolkach, dawkach i innych czynnościach, na których powinien się skupić.
- Widziałaś... ...mnie? - Ze świstem wciągnął powietrze przez usta.
Dwie dawki to były dla dziecka, nie dla dorosłego faceta jego postury, wzrostu i wagi. No, być może nie dla dziecka, ale...
- ...trzy. Może cztery - zawyrokował, zamierzając dodać coś o odczekaniu między tą przedostatnią a ostatnią, ale chyba nie był w stanie.
Nie do końca pamiętał kolejne minuty. Nie do końca wiedział, co się dzieje. Co sam mówi, co mu odpowiada. W jednej chwili wydawało mu się, że są ze sobą na jednej stronie, lecz w kolejnej chwili słyszał coś, co sprawiało, że był skonsternowany.
- Jecomprendsceque... ...vous... ...dites... ...rozumiem... ...po tymwszystkim... ...próbuję... ...rozumieć - chyba potrzebował czasu, żeby przetrawić to we właściwy sposób, tym bardziej, że nie miał siły przedstawiać swojego stanowiska.
Ani chyba nie powinien tego robić. Nie należał do ludzi tego typu, którzy błagaliby o coś, czego nie chciała ich druga połówka. Bowiem to, że wciąż nią dla niego była, to się nie zmieniło. Przynajmniej dla Ambroisa.
Nie mógł wyrokować na temat tego, co w tej chwili działo się w umyśle Riny, szczególnie że ledwo radził sobie ze swoimi własnymi chaotycznymi, skołatanymi myślami. Nie mógł analizować sytuacji, mimo że cholernie chciałby to zrobić, powoli przestając tracić panowanie również na tym gruncie.
Była przy nim. Tuż obok. Dotykała go, poiła go eliksirami, gładziła go po policzku. Dawała mu ciepło, które sprawiało, że starał się trzymać jej światła i nie odpływać na zbyt długo, łudząc się, że ma nad tym jakąkolwiek kontrolę.
Nie dała mu do zrozumienia, że jest na niego tak wściekła o poprzedni wieczór, aby chcieć postawić go na nogi a potem wygarnąć mu wszystko, co między nimi zaszło. Nawet w tym stanie nie wątpił, że wręcz zamierzała naskoczyć na niego przy pierwszej możliwości, ale tym razem podświadomie obawiał się konsekwencji.
To nie była ich pierwsza kłótnia, ale mogła być ostatnią. Niemalże taką była. Nie zażegnali jednego kryzysu, gdy zaczynał rozpętywać się kolejny. Mogli go powstrzymać, gdyby tylko nie to, że przestał mieć ku temu jakiekolwiek chęci.
Po co otwierał usta, skoro wychodziło z nich coś, co Geraldine uznawała za bełkot? Po tylu latach najwyraźniej nie wierzyła w jego intencje. Starał się to zmienić, zapewniać ją o tym raz po raz, ale w jednej chwili cofnęli się o kilka kroków wstecz. Do momentu, w którym nawet jeśli nie chciał to słyszał od niej te wszystkie nie wiem i nie rozumiem. Powinien na to spojrzeć z dystansem nabranym przez te wszystkie wspólne momenty.
A jednak w tej chwili poczuł, że osuwa się trochę bardziej w pościel, jakby materac próbował go w siebie wchłonąć.
- Jene teleredemanderai passitu n'es pasprête...  ...surtout après toute cette...  ...merde - wypluł z siebie ostatnie słowo wraz z gwałtownym kaszlem zmuszającym go do tego, by chcąc nie chcąc przekręcił się na bok, plując skrzepami krwi na pościel i znowu bezwolnie opadając plecami w poduszki. - Z...apomnij... ...oublieça - zamknął oczy, nie panując przy tym nad swoją grobową miną, która nie była w tej chwili wyłącznie zbolała a także przepełniona poczuciem ciężaru, który zamiast zelżeć mu z piersi na otrzymanie odpowiedzi, wyłącznie go przygniótł.
Spodziewał się, że jest źle, ale głównie fizycznie - z nim, już nie z nimi. Przecież starał się ją przeprosić, zapewniając o tym, że nie planował żadnego z tych wydarzeń. Zachował się jak...
- ...connard - to nic nie znaczy, tak? Powinien się spodziewać, że wracając do domu w takim stanie może co najwyżej dostać fizyczne oparcie, musząc samemu zmierzyć się z całą resztą łajna, którego naniósł. - Idiota... ...crétin... ...skończmy temat - gdyby mógł to machnąłby ręką.
Możliwe, że nawet to zrobił, bo zabolało go prawe przedramię, ale nie był już pewien zbyt wielu rzeczy, które działy się dookoła niego. Geraldine miała rację. Na ogół miała, nawet jeśli nie był skłonny ku temu, by zawsze jej ją przyznawać.
Nie musiała być nawet magomedykiem, żeby w tym momencie oddał się w jej ręce, zaciskając wargi i wciskając palce w pościel, kiedy zaczęła oceniać stan jego rany na głowie. Miał wstrząs mózgu, zawyrokował, później usłyszał potwierdzenie, że nie było dobrze z raną, więc nie kwestionował tego.
- Noto... ...dawaj - spróbował uśmiechnąć się wbrew całej naprawdę paskudnej sytuacji i temu, że skoro Szkiele-Wzro było tu konieczne to czekały go dni, nie godziny pełne jeszcze większych męk.
Sam eliksir był wyjątkowo paskudny, ale działał jeszcze mniej przyjemnie. Jego wpływ na organizm nie był natychmiastowy. Co prawda kości były w stanie zrosnąć się w kilka godzin,  całkowicie wyrosnąć między jednym a dwoma dniami, ale niektóre miejsca na ciele nie chciały tak łatwo poddać się działaniu substancji. Czaszka była niestety jednym z nich.
Nawet teraz w tym mentalnym skołowaniu, Ambroise pamiętał wszystkie te podstawy podstaw. Uzdrowicielem się było, nie wyłącznie bywało. Szczególnie, że to była jego dziedzina. Jedna z nielicznych rzeczy, na których znał się na tyle, żeby móc nosić głowę wysoko i z całą pewnością jaką w sobie miał wyrokować o wszelkich tematach związanych z eliksirami.
Co prawda brak kompletnej wiedzy w innych zakresach tak właściwie nigdy nie był dla niego żadną przeszkodą do wypowiadania się również w tych tematach, natomiast zawodowo stał mocno na nogach. I równie mocno na nich obecnie leżał, starając się nie pojękiwać zbyt głośno ani nie krzywić się nazbyt wyraźnie, gdy oddawał się w ręce Geraldine.
Robiła wszystko, co mogła. Szczególnie z brakiem przeszkolenia z jego strony, które musiał naprawić. O ile w ogóle będzie o tym pamiętać, bo w tej chwili raz za razem tracił wątek, chyba rzeczywiście zmuszony do tego, żeby w którymś momencie nieskładnym mamrotaniem dać ukochanej do zrozumienia, że... ...no. Miała rację.
- Nie ma... ...musisz mi coś podać... ...pour un sommeilprofond... ...jak... ...dawkatura... ...w notesie... ...szafka... ...tam - liczył na to, że go zrozumie, bo mamrotanie robiło się coraz trudniejsze a sam nie był w stanie dłużej skupiać myśli na tym, żeby pomagać dziewczynie w powolnym doprowadzaniu go do stanu ukojenia.
Musiała jakoś sobie poradzić sama. Mógł jej co najwyżej wskazać mniej więcej miejsce, w którym mogła poszukiwać jakichś notatek odnośnie dawek, którymi powinna się posługiwać w stosunku do niego. Prawdopodobnie mógł jej to wcześniej polecić, ale całkiem wypadło mu to z głowy.
Poza tym prowadził notatki dla siebie, nie dbając ani trochę o to, żeby były czytelne dla kogokolwiek innego. Nie kaligrafował. Stawiał raz ostre twarde, raz przesadnie rozmyte krawędzie skośno ułożonych liter zlanych jedna z drugą. To nie tak, że nie potrafił pisać czytelnie. Jak niemalże każdy szanujący się człowiek z ich grona czarodziejów, Ambroise umiał dbać o czytelność pisma. Po prostu zazwyczaj tego nie robił. Po tylu wspólnych latach powinna być w stanie go rozczytać, przynajmniej miał taką nadzieję.
- Roo - zdolał jeszcze wymamrotać, chcąc dać Geraldine do zrozumienia, że jeśli potrzebowałaby natychmiastowej pomocy w dojściu do tego, co znajdowało się na kartkach, zdecydowanie nie chciał innych lekarzy, Florence, Basiliusa czy kogokolwiek (nawet jeśli dostał paroma zaklęciami, co chyba miało miejsce). Ewentualnie mogła spróbować zwrócić się do jego siostry, byleby nie mówić jej zbyt wiele.
Roselyn może nie znała się na eliksirach, ale zioła i rośliny miała w jednym palcu. Pracowali razem nad pewnymi tematami, przepisywała jego notatki, potrafiła je rozczytać. Byleby nie została głębiej zaangażowana w sprawę. Tego nie chciał.
Wystarczyło, że już zjebał sprawę w domu.
- Wszystko jest dobrze, póki tu jesteś, wrócę - ostatkiem sił spróbował wykrztusić słowa.
Te, które nigdy nie dotarły do jej uszu. Czuł, jak mrok go pochłania, jak ogarnia go cisza i senność, wyczerpanie fizyczne wreszcie nie pozwala się dłużej odsunąć. Poddał się, odpłynął.
Odsłonięte okno wpuszczało do pomieszczenia strzępy światła tańczące między cienkimi zasłonami i częściowo rozświetlające mrok panujący w pomieszczeniu. Mógł otworzyć oczy, był w stanie utrzymać powieki w górze na tyle długo, żeby zorientować się, gdzie jest, choć nie jaka może być godzina albo dzień. To nie mogła być noc, skoro za oknem bez wątpienia było już jasno. Raczej rozpoznałby światło lamp. To tutaj było naturalne.
Bardzo powoli poruszył szyją, próbując podeprzeć się na poduszkach. Podciągnął się na łokciach, przygryzając wargi i zaciskając zęby, żeby nie jęknąć. Starał się być cicho, nie przerwać tej specyficznej atmosfery panującej w pomieszczeniu, z którą nie do końca wiedział jak powinien sobie radzić ani jak ją w ogóle interpretować.
Było duszno i ciężko. Drobinki kurzu wirowały w snopie światła wpadającego między zasłonami. Wreszcie udało mu się oprzeć o twardy zagłówek, poprawiając sobie poduszkę pod plecami na tyle, na ile mógł to zrobić - niezbyt dobrze, bo wciąż się podwijała, ale nie narzekał. Przeskanował pomieszczenie wzrokiem, zawieszając spojrzenie na zwiniętej w kulkę postaci obok niego.
W tym momencie wydawała mu się znacznie bardziej krucha niż kiedykolwiek. Nawet w tamtych chwilach, w których to ona była ranna i musiał ją leczyć, nie biło od niej aż takie zmęczenie i coś, co sprawiło, że Ambroise wewnętrznie się skrzywił. To była jego wina. Miał tego pełną świadomość. Szczególnie teraz, kiedy myśli znowu zaczęły do niego wracać.
Kiedy poruszyła się niespokojnie, przesunął ociężałą rękę na jej policzek, odwzajemniając te wszystkie gesty, które mgliście pamiętał, że dla niego robiła. Była przy nim w najgorszym, co mogło się wydarzyć, ale koszt tego...
- Jestem tutaj. Śpij, kochanie - odezwał się cicho i chrapliwie, ale miękko.
Z cieniem tej nagłej melancholii, która go ogarnęła i ze ściskiem w gardle na samą myśl o tym, do czasu doszło. Sam do tego doprowadził. W bladym świetle płynącym zza zamkniętego okna, za którym Londyn żył pełnią życia, nagle poczuł się przytłoczony własnymi myślami. W milczeniu przymknął oczy, choć nie planował już więcej spać. Senność całkowicie go opuściła.
Powinien odejść? Chciał dla niej czegoś lepszego.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#16
13.11.2024, 20:45  ✶  

Czuła, że to mruknięcie nie oznacza nic dobrego. Zbywał ją, widziała to po jego reakcji, ale aktualnie nie zamierzała tego poruszać. Tym razem jej się tak łatwo nie pozbędzie. Potrafiła się uprzeć, przy nim dosyć często odpuszczała, ale to na pewno nie był jeden z takich momentów. Nie tym razem. Oczywiście nie miała zamiaru teraz specjalnie rozwodzić się nad tym tematem, na to przyjdzie jeszcze czas. Nie wydawało jej się, aby teraz skłaniała się ku kompromisom, wyjątkowo miała zamiar postawić na swoim. To, w jakim stanie znalazł się dzisiaj w domu dało jej nieco do myślenia, jakby przez te kilka dni już wystarczająco się nie zastanawiała nad wszystkim, co się działo.

Nie wyobrażała sobie, że taka sytuacja mogłaby się powtórzyć. Na pewno nie chciałaby do tego dopuścić, wiedziała, że może ją to pochłonąć, nie potrafiła się bowiem skupić na niczym innym, jak zastanawianie się nad tym, czy on żyje, jak widać jej obawy były słuszne, drugą opcją była ta, że postanowił wyjść i ją zostawić, co też powinno być brane pod uwagę, chociaż nie była to pierwsza ich kłótnia, zdarzały im się one jak wszystkim innym, tylko nigdy jeszcze żadna z nich nie zakończyła się w ten sposób. Nigdy żadne z nich nie zniknęło na tak długo. Czy przez te pięć dni załatwiał swoje sprawy, kiedy właściwie został ranny, co robił wcześniej? Nie miała pojęcia, to sporo dni, które spędził gdzieś indziej. W jaki sposób właściwie radził sobie jak stąd wyszedł, szukał gdzieś pocieszenia? Nie dawał jej nigdy powodów, aby wątpiła w jego intencje, ale umysł zaczął jej podsuwać naprawdę głupie myśli, bardzo głupie.

- Nasza sprawa. - Poprawiła go niemalże od razu. To była ich sprawa w momencie, w którym pojawił się cały poobijany w domu. Nie miała zamiaru udawać, że jest inaczej. Nie należała do osób, które umiały być bierne, Yaxleyówna nie miała problemu z tym, żeby reagować, gdy krzywda działa się obcym, a co dopiero członkowi jej rodziny. Ambroise był jej rodziną, właściwie był najbliższą osobą w jej życiu, jak mogłaby być na to obojętna? Nie było nawet takiej możliwości, czy tego chciał, czy nie. Miała to aktualnie w bardzo głębokim poważaniu, długo trzymała się z boku, nie wtrącała się w jego sprawy, ale przychodziły takie momenty, że warto było okazać swoje zainteresowanie. Szczególnie, że wiedziała, iż może mu się na coś przydać. Razem mogli osiągnąć zdecydowanie więcej, niż w pojedynkę, dlaczego nie chciał tego dostrzec? Oczywiście to miało być tylko i wyłącznie jednorazowe wtrącenie się, nie miała zamiaru w jakikolwiek sposób poza tym ingerować w to, czym zajmował się po godzinach, ustalili, że nie powinni tego robić.

Była w stanie zadbać o swoje bezpieczeństwo, mimo, że najwyraźniej to negował. Potrafiła załatwiać sprawy w odpowiedni sposób, tak, aby nie rzucać się w oczy. Nie była laikiem, powinien dostrzec w tym szansę na sukces, a najwyraźniej nie chciał się pogodzić z tym, że miała zamiar się w to zaangażować. Spróbuje mu to wytłumaczyć jak dojdzie do siebie, chociaż podejrzewała, że wtedy jeszcze trudniej będzie go do tego przekonać, co też nie do końca się jej podobało.

- Miałam tę przyjemność. - Próbowała rzucić całkiem lekko, ale wyszło chyba nieco pokracznie i ironicznie. Widziała go, na pewno szybko nie zapomni tego widoku, jak zastała go w łazience.

Miała świadomość, że niekoniecznie o to mu chodziło, jednak odebrała to tak jak chciała. Trzy, albo cztery, zarejestrowała, szybko więc odwróciła się na pięcie i niemalże pobiegła po kolejne fiolki eliksirów, docierało do niej to co mówił, dostał za małą dawkę, nie wystarczała, aby mu pomóc. Musiała wlać w niego więcej i zamierzała to zrobić, nie mogła zwlekać - musiała działać szybko. Szczególnie, że to miało pomóc mu w tym, aby poczuć się lepiej. Chciała mu ulżyć, nie mógł tak cierpieć, nie mogła znieść tego widoku.

Powoli więc znowu zaczęła wlewać w niego kolejne mikstury, licząc na to, że wreszcie spełnią swoją rolę, że tym razem uda jej się trafić.

- Nie wiem, co wydaje ci się, że rozumiesz, ale wiem, że ja nie rozumiem już nic. - Dalej mówił do niej po francusku, co powodowało jeszcze więcej niedopowiedzeń, jak miała mu odpowiadać na coś, czego w ogóle nie rozumiała? Wracali do punktu wyjścia, zdecydowanie, myślała, że jest to już dawno za nimi. Rozumiała skąd mu się to bierze, ale naprawdę chciałaby wiedzieć, co miał jej do powiedzenia, o czym myślał, kiedy znajdował się przed nią cały pokiereszowany. Wiele by dała, aby poznać jego myśli. Cóż, pozostawały jej jedynie domysły i nic więcej.

Produkował się coraz bardziej, a Geraldine jakby coraz bardziej czuła, że okropnie się w tym mijali, bo naprawdę, chciała tego, ale za cholerę nie była w stanie zrozumieć, co miał jej do powiedzenia, może powinna przykładać większą wagę do nauki języków? Pewnie tak, skutecznie jednak omijała te tematy. Spoglądała na niego, starając się wyczytać z jego twarzy o co może mu chodzić, ale to wcale nie ułatwiało jej sprawy. Nie miała pojęcia, co się wokół niej działo, jakby trwała w jakimś dziwnym letargu.

Idiotę i kretyna jakoś udało jej się rozgryźć, tylko dlaczego sam siebie teraz obrażał? Jasne, to, że spierdolił wtedy nie było może najrozsądniejszym zachowaniem, ale mogła mu to wybaczyć, nie musiał teraz się przed nią biczować, bo to niczego nie zmieniało. Podjął decyzję, która przyniosła nie do końca miłe konsekwencje - to się zdarzało, nawet najlepszym. Nie miała zamiaru jednak wtrącać się w te jego rozmyślenia i komentarze, chciał mówić, niech mówi, może to było to, czego potrzebował.

- Tak naprawdę to nie czuję, żebyśmy go w ogóle zaczęli. - Powiedziała bardziej do siebie niż do niego, ale nie musieli wracać do tej rozmowy, ona i tak nie miała dla niej żadnego sensu.

- Dobra, daj mi chwilę. - Skoro udało im się ustalić, że potrzebny był kolejny eliksir, to zamierzała po raz kolejny się po niego udać. Wiedziała, że była to chyba najgorsza z mikstur, nigdy nie zapomni tego obrzydliwego smaku, a teraz miała go nim napoić, cóż, była w stanie zrobić wszystko, aby postawić go na nogi. Kości musiały się zrosnąć, a to zdecydowanie mogło przyspieszyć proces rekonwalescencji.

Szafka, tam, nie brzmiało jak szczególnie dokładny opis tego, gdzie mogą się znajdować jego notatki. Poszukiwanie ich zajęło jej dłuższą chwilę, ale w końcu jej się udało. Później pojawil się kolejny problem, nie mogła powstrzymać kurwy, która wychodziła jej spod języka, gdy próbowała rozczytać jego pismo. To nie było łatwe, ale nie zamierzała się poddawać, była uparta we wszystkim co robiła, nawet jeśli chodziło o rozczytywanie hieroglifów.

Nie zamierzała korzystać z pomocy jego siostry, to zajęłoby zbyt wiele czasu, zresztą to nie był odpowiedni moment, aby jej teraz szukać. Poradzi sobie sama, zawsze radziła sobie sama, miała w tym przecież doświadczenie. Udało jej się w końcu to rozszyfrować, spociła się przy tym strasznie, ale jakoś osiągnęła sukces. Nim odpłynął na dobre dostarczyła mu jeszcze ten okropny eliksir, wydawało jej się, że dobrze odmierzyła dawkę, wlała go w niego i odwróciła wzrok, bo akurat na to wolała nie patrzeć. Nie było to szczególnie przyjemne doświadczenie.

Po raz kolejny obiecał jej, że wróci. Najwyraźniej był to ten moment, w którym pozwolił sobie wreszcie odpłynąć. Dobrze, wierzyła w to, że to może mu pomóc, że odpoczynek faktycznie mu się przyda. Nie miała pojęcia ile właściwie zajmowało dojście do siebie po czymś takim, akurat takiego urazu jeszcze nie przeżyła, a to głównie z własnych, życiowych doświadczeń czerpała wiedzę na temat powracania do zdrowia.

Siedziała jeszcze na łóżku przez długi czas, nim pozwoliła sobie zamknąć oczy, mimo tego, że naprawdę była wyczerpana tym wszystkim, co się wydarzyło. Nie chciała odpłynąć, wydawało jej się, że musi nad nim czuwać. Trzymała go przy tym ciągle za rękę, jakby ten gest mógłby mu pomóc w jakikolwiek sposób.

Zasnęła w końcu zwinięta w kłębek, wydawało jej się, że pierwsze promienie słońca przebijały już się przez okno, ale nie była pewna, bo obraz trochę rozmywał jej się ze zmęczenia przed oczami. Nie wypuściła przy tym jego dłoni, splotła ich palce, jakby to mogło warunkować to, że go nie straci, a okropnie bała się tego, że nie zrobiła wystarczająco wiele. To wszystko uświadomiło jej, że faktycznie miała spore braki, że jej wiedza nie była odpowiednia, że był dziedziny, w których powinna nieco się podszkolić, ale również zwracać większą uwagę na szczegóły. Szybciej by mu pomogła, gdyby zdawała sobie sprawę, czego dokładnie potrzebuje.

- Mhm. - Wymsknęło jej się z gardła, nim faktycznie się poruszyła, czy to był sen, czy faktycznie się obudził? Musiała to sprawdzić. Powoli otworzyła oczy, była na siebie zła, że zasnęła, że pozwoliła sobie na odpoczynek, bo powinna czuwać przy nim. Kto wiedział, czy to wszystko, co razem zrobili zadziała, czy przyniesie odpowiedni efekt.

Poczuła dotyk na swoim policzku, co uświadomiło ją, że faktycznie musiało im się udać, to nie był sen, obudził się. Poczuła ulgę, bo to by oznaczało, że może już było nieco lepiej, nie liczyła na cuda, widziała, w jakim znajdował się stanie, ale żył. Kurwa. Cel osiągnięty.

Otworzyła w końcu oczy i uniosła głowę, ale delikatnie, nie chciała się jeszcze podnosić. - Żyjesz? - Musiał żyć, bo przecież się do niej odezwał, to było głupie pytanie.

- Jak się czujesz? - Spróbowała rozpocząć tę rozmowę nieco inaczej, chociaż spodziewała się tego, że odpowiedź nie będzie szczególnie pozytywna. Nadal nie wyglądał najlepiej, może jego twarz nabrała nieco więcej kolorów, ale to dalej nie był jej Roise, bardziej cień człowieka.

Póki co się jeszcze nie poruszała, jakby nie chciała zepsuć niczego, co znajdowało się wokół niej. Nie miała pojęcia, od czego powinni zacząć rozmowę i czy w ogóle już powinni dyskutować na temat tego, co mu się przydarzyło. Zdecydowanie mieli wiele do przegadania, ale chyba jeszcze nie chciała tego robić. Nie, kiedy nie był w pełni sił.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#17
13.11.2024, 22:28  ✶  
Nie mógł się zgodzić, żeby to była ich sprawa. Nieważne co mówiła Geraldine. Wiedział, że nie uda jej się wymusić na nim potwierdzenia tego, że ją w to angażuje. Dlatego milczał, zagryzając zęby i starając się wyglądać tak, jakby ten temat był już dla niego zakończony.
Po jego zimnym trupie pozwoli jej brać na siebie część odpowiedzialności za to, co się stało. Nieważne, że nie pamiętał przebiegu zdarzeń, bo wspomnienia i myśli zlewały się w jego głowie a ich urywkowe fragmenty nie miały sensu. Mógł je pozbierać później. Wtedy, kiedy stanie na nogi.
Jeśli stanie na nogi, choć naprawdę próbował nie dopuścić do siebie tej myśli, żeby nie osłabnąć i się nie poddać. Natomiast tak... ...choć jednak nie... ... nawet po jego zimnym trupie nie miała być częścią sprawy, ponieważ obiecała mu, że wtedy tym bardziej nie będzie próbować brać odwetu. Nie zgadzał się na to z całym uporem, jaki jeszcze w sobie miał.
- Poczekajaż... ...nabiorę... ...sił... ...wtedy nie tylko zobaczysz... ...tę przyjemność - to nie zabrzmiało ani jak groźba, ani jak obietnica.
Prawdę mówiąc nawet w jego wypełnionych pulsowaniem krwi uszach te słowa brzmiały raczej blado, dosyć żałośnie. Były pozbawione pazura. Tak właściwie to chyba również sensu, bo ich znaczenie zostało ponownie wykrzywione. Kontekst również.
- Daj mi... ...chwilę... ...żeby... ...merattraper en traitant chaque... ...partie... detoicomme... ...nous aurions... ...dû lefairehier - spróbował obdarzyć ją ciemnym spojrzeniem, chyba usiłując robić dobrą minę do złej gry, bo wszystko cholernie go bolało, zdecydowanie utrudniając Ambroisowi koncentrowanie się na wypowiadanych słowach, ich sensie, kontekście...
...tym, że jeżeli jemu chwilę wcześniej chodziło o coś innego niż założyła jego najdroższa, to on w tym momencie robił dokładnie to samo. Przekręcał sens jej wypowiedzi, dodatkowo okraszając to bezsprzecznie naprawdę sporą ilością urywanych, pozlepianych, nieskładnych słów.
W dodatku bezwiednie mieszając ze sobą języki. W tym jeden, w którym nigdy nie był wybitnie dobry i teraz wcale nie stał się znacznie lepszy. W dalszym ciągu tak samo kaleczył słowa i ich wymowę, najpewniej robił dziury logiczne (zdecydowanie robił dziury logiczne), ale te wyrażenia po prostu płynęły z głębi jego otępionego mózgu.
Prawdę mówiąc nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że Geraldine może go nie rozumieć. Ani z początku, ani nawet wtedy, kiedy otwarcie mu o tym powiedziała. Nie zakodował sensu jej wypowiedzi, bo dla siebie brzmiał bardzo logicznie. Może na rannego, obolałego, ledwo mamroczącego słowa, ale był logiczny.
- ...tefaireplaisirtoute... ...lajournée... ...souscette putain dedouche... ...partout... ...wtedymitopowiesz - zakończył całkiem hardo jak na to, że jednocześnie przykrztusił się podanym mu eliksirem, znów zaczynając kasłać, charczeć i powstrzymując mdłości, gdy jego kubki smakowe poczuły pełnię obrzydliwości substancji.
Jak na ironię tej, którą sam im uwarzył, postępując krok po kroku zgodnie z tym, co powinien robić a więc nie popełniając żadnego błędu w recepturze. Ona po prostu była szczerze ohydna. Wszelkie eliksiry były raczej średnio przyjemne, ale ten konkretny niemal zwalał z nóg.
Jak dobrze, że Greengrass już i tak leżał. Wsparty na swojej kobiecie, zapadający się raz na nią, raz w pościel, raz w całkowitą chłodną ciemność.
Gdzieś pomiędzy jawą a majakiem, zmarszczył czoło (zła decyzja) starając się pojąć, o co chodzi Geraldine z tym, że czegoś nie zaczęli, jednak równie szybko znów odpłynął. Raz po raz powracając do przytomności, aby utracić ją zaledwie po kilku sekundach przepełnionych wprost nieziemskim bólem.
Nawet nie zarejestrował pierwszej chwili, kiedy podała mu Szkiele-Wzro. Dopiero wtedy, kiedy poczuł je w ustach i bezwiednie przełknął, zaczęła się kolejna część agonii. Jeśli to było w ogóle możliwe to jeszcze mocniejszej, bardziej zapadającej go w materac i w ciemność.
Odpłynął. Chyba nawet nie potrzebował eliksiru nasennego (choć może go dostał?). Jego ciało samo zareagowało na dawkę bólu tak dużą, że nie było już w stanie dłużej walczyć z mrokiem. Osunął się w niego.
A gdy ponownie otworzył oczy, znalazł się w sypialni. Znacznie bardziej przytomny, choć w dalszym ciągu cholernie osłabiony, obolały i pozbawiony dawnego błysku. Czuł się bardziej jak trup niż człowiek, choć ból udowadniał mu, że nadal żył. Gdziekolwiek w zaświatach by się znalazł (abstrahując od bycia duchem drzewa w Kniei) tam raczej nie czułby się aż tak fatalnie.
Żył. Mógł dotknąć Geraldine. Tym razem zawieszając spojrzenie na jej wyraźnej twarzy. Już mu się nie rozmywała. Przynajmniej fizycznie, bo pod kątem całej reszty - obawiał się gdzieś tam pod skórą.
Musiała być wyczerpana. Dawno nie widział u niej takiego rodzaju wycieńczenia. Tej wprost bezbronnej kruchości wyzbytej instynktów, które sprawiłyby, że poderwie się od razu, gdy on się ruszy.
Zdołał zmienić ułożenie ciała, oprzeć się na poduszkach, rzucić kilka długich, posępnych spojrzeń po wnętrzu sypialny a następnie z miękkim wyrazem czułości przyjrzeć się przez chwilę znajomym rysom ciała ukochanej zanim w ogóle drgnęła.
Chciał zbadać je palcami, przesunąć opuszką po miękkim policzku, dotknąć nią lekko drżącej wargi. Zapamiętać ten widok w razie, gdyby...
...no właśnie. Nie umierał. Teraz to czuł. Zdołał wyrwać się lodowatym objęciom śmierci, ale nie widmu konsekwencji własnych czynów. Dostrzegał je nawet teraz zanim Geraldine rozchyliła powieki (jak zwykle ani myślała go słuchać i spać dalej z lekkim sercem) a on spojrzał na nią starając się do niej uśmiechnąć. Ponownie powiódł przy tym dłonią po jej policzku, lekko trącając ją w nos, unosząc swój kącik ust i kiwając głową. Żył.
- Wersja właściwa czy wygładzona? - najpewniej uśmiechnąłby się do niej, teraz zresztą również uniósł kąciki ust, ale jego oczy się nie uśmiechały.
Ciężar wcale nie chciał ustąpić z piersi. Ambroise czuł się tak, jakby coś usiadło mu na samym środku klatki piersiowej i w tym momencie sprawiało, że nie mógł zaczerpnąć głębszego oddechu. Wciąganie powietrza do płuc już aż tak bardzo nie bolało, przynajmniej fizycznie, jednak w to miejsce zaczął pojawiać się inny rodzaj udręki.
Ten żal i smutek. Pierwsze od dawna tak silne, trudne do odsunięcia wyrzuty sumienia za to, co zrobił. Naraził wszystko, co mieli na zatracenie, niemalże umarł na rękach ukochanej kobiety, obdarowując ją prawdopodobnie jednym z najgorszych wieczorów (a kto wiedział, może nawet kilku dni? nie miał pewności, ile spał) w życiu.
To, że teraz rozmawiali wcale nie świadczyło o tym, że jest między nimi dobrze. Wręcz przeciwnie. Odnosił wrażenie, że było znacznie gorzej niż kiedykolwiek. A przecież już wcześniej miewali trudności, swoje mniej połyskujące momenty, problemy i wyzwania codziennego życia.
To były długie lata wypełnione głównie tym, co powinno być. Kochał ją. Kochał ją do szaleństwa, mimo upływu czasu to wcale się nie zmieniło. Zupełnie tak jak na samym początku, tak w dalszym ciągu nie potrafił nie czuć się przy niej jak najszczęśliwszy mężczyzna na świecie, lecz także jak zaaferowany szczyl. Jak ktoś opętany uczuciem, godzący się na nie każdą komórką spragnionego dotyku ciała.
Z tym, że w tej chwili odnosił wrażenie, że sam pętał ją swoją miłością. Nigdy nie ukrywał przed nią tego kim jest i co robi, ale pierwszy raz odkąd zdecydowali się dać sobie to, czego oboje pragnęli, wszystkie karty zostały odkryte.
Najpaskudniejsza prawda wypłynęła na wierzch w formie innej aniżeli wyłącznie słowa niepoparte obrazami. Mógł mówić Geraldine o tym, że kiedyś prawdopodobnie dojdzie do czegoś takiego.
Powiedział jej to na samym początku. Wtedy w Piaskownicy, kiedy nie byli już dłużej w stanie zamiatać niewygodnych faktów pod dywan. Wymógł na niej potwierdzenie, że wiedziała na co się pisze, ale później naprawdę starał się nie dać jej odczuć, że może kiedyś nie wrócić do niej do domu. Ta część ostrzeżenia zamazała się z czasem. Tak samo jak tamta złożona obietnica, że w razie czego nie będzie chciała mścić się za jego śmierć.
Tymczasem teraz niemalże odszedł z tego świata. Tuż przy niej. Na jej rękach. Pamiętał tylko, że tak bardzo chciał ten ostatni raz wrócić do domu a nie pogrążyć się w ciemnościach jakiegoś portowego magazynu, że nie pomyślał o tym, co miała zobaczyć.
Ani przez chwilę (przynajmniej tak mu się teraz wydawało) nie przeszło mu przez myśl to, w jak olbrzymią traumę mógł ją tym wpędzić. Jak wiele nieodwracalnych zmian mógł poczynić tym, że bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wtoczył się do domu.
A pozostała jeszcze kwestia wcześniejszego wieczoru. Ich kłótni o coś w teorii bardzo trywialnego, jednak z pewnością rzutującego na wspólną rzeczywistość. Nie wyjaśnili tego do końca. Wypierdolił z domu, jakby to było najzdrowszym rozwiązaniem a później wrócił do niej cały na karminowo - zlany własną posoką.
Wziął ją na litość. Wciągnął w swoje brudne sprawy. Zmusił jedyną osobę, której nie pragnął zmuszać do czegokolwiek, żeby w panice i w samotności radziła sobie z konsekwencjami jego nieprzemyślanych decyzji. Za niego, bo on przecież mógł odlecieć w niebyt.
Jak się czuł? Jak mógł się czuć z tym, że zrobił to wszystko i nie on poniósł tego koszty? Nie on wziął odpowiedzialność. Przewalił ją na Rinę. Chciał więc usłyszeć od niej cokolwiek na ten temat. Pragnął, by niemal od razu po obudzeniu naskoczyła na niego, rzucając w niego inwektywami. Mówiąc mu wszystko, co potrzebowała z siebie wyrzucić.
Nie był w stanie znieść jej delikatności.
- Żyję - stwierdził w ramach tej najbardziej wymownej odpowiedzi, na którą go było obecnie stać.
Teraz, kiedy stało się to, co mogło się stać już dawno temu. Niemalże najgorsze, co mogło dotyczyć ich wspólnego życia, musiał, po prostu czuł się przyduszony koniecznością powtórnego zweryfikowania tego, na czym ze sobą stali. I nie chciał tego odwlekać. Jeśli miał zerwać plaster to teraz, od razu. Nie po godzinach czy dniach pełnych troski i złudzenia, że jest między nimi dobrze.
- Posłuchaj - na moment przymknął oczy nabierając powietrza w spieczone, odwodnione usta. - Wiem, że to, co się dzieje... ...to dużo. To, że kiedyś o tym rozmawialiśmy nie zmienia faktu, że to dużo. Zrozumiem, jeśli... ...i rzecz jasna to ja się zabiorę. Gdy tylko stanę na nogi - nie chciał robić z siebie męczennika, ale jednocześnie nie pragnął zmuszać Riny, żeby to ona tą męczennicą była.
Za niego. Już stanowczo zbyt dużo napsuł. Potrzebował, aby mieli tę jasność. Nie chciał odchodzić. Nie chciał, żeby kazała mu odejść, ale jednocześnie nie mógł pozwolić na to, by cokolwiek naprawiło się na bazie litości. Był dorosłym mężczyzną. To nie tak, że tej litości nie potrzebował (choć szczerze wierzył, że litość jest najgorszą możliwą formą sympatii) on wręcz nie mógłby jej zdzierżyć.
Potrząsnął głową, przenosząc spojrzenie na oczy Geraldine. Poważny, w dalszym ciągu cholernie słaby, ale starał się być silny. Niezależnie od tego, co mu miała odpowiedzieć.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#18
13.11.2024, 23:33  ✶  

Najwyraźniej w tej sprawie nie mogli dojść do konsensusu, każdy miał swoją rację, bardziej, lub mniej słuszną. Przedyskutują to jeszcze na pewno, w sytuacji bardziej sprzyjającej do wymiany zdań. Nie był to moment, który chciała wykorzystywać, bo brakowało mu sporo do tego, aby mógł się poszczycić pełnią sił, można było o niej wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że zaliczała się manipulatorek. Wolała się mierzyć z przeciwnikami w pełni sił, nawet jeśli chodziło o przekonywanie jej osobistego chłopaka do zmiany decyzji. Nie chciała mieć poczucia, że udało jej się to osiągnąć nieczysto, to nie były metody, które ona wybierała.

Czy tego chciał, czy nie. Ona już wzięła na siebie część odpowiedzialności. To ona próbowała postawić go na nogi, ona walczyła o to, żeby nie zasnął, z tej drogi już nie było odwrotu. Zaangażowała się w to i nie zamierzała odpuszczać, mogli współpracować, albo działać na własną rękę. Zakładała, że obie opcje są możliwe, bo on usilnie starał się trzymać z dala od swoich kłopotów, tyle, że aktualnie było już po ptakach, już została w to wmieszana, bardzo dobrze się stało. Nie musiała się ograniczać. Nawet jeśli on uważał coś zupełnie innego.

- To na pewno stanie się już niedługo. - Miała nadzieję, że faktycznie tak będzie. Bardzo by chciała, żeby szybko wrócił do pełni sił, bo życzyła mu jak najlepiej. Naprawdę zależało jej na tym aby nie cierpiał, by było jak dawniej, czy w ogóle mogli wrócić do tego, co wydawało się być aktualnie tak odległe? Niby upłynęło tylko pięć dni, ale czuła sie, jakby minęło dużo więcej, jakby się gdzieś minęli, sama nie wiedziała gdzie. Być może to przez to, że spędziła tyle dni sama, kiedyś to było tyle co nic, jednak teraz, wydawało się być wiecznością. Wiele się zmieniło w przeciągu tych kilku lat, nie spodziewała się, że aż tyle. Przestała lubić samotność, przestało odpowiadać jej spędzanie wieczorów samej, dotarło to do niej gdy zniknął, przepadł i właściwie nie wiedziała, czy wróci.

- Dam ci tyle chwil ile potrzebujesz na to, żeby to zrobić. - Tylko właśnie na co? Tego nie wiedziała, nadal mówił do niej w języku, którego nie rozumiała, starała się jednak tego nie podkreślać, była gotowa mu dać dokładnie tego, czego potrzebował, nawet jeśli nie wiedziała dokładnie co to jest. Zdecydowanie nie mogli się ze sobą dogadać, ale próbowali, jakoś, nie mogli mieć żadnej pewności, co to drugie wyniesie z tej rozmowy, o ile cokolwiek. Cóż, nie nastawiła się na to, że uzyska jakiekolwiek informacje, nie miała żadnych oczekiwań, dzięki temu nie mogła się rozczarować, przynajmniej jeszcze nie teraz. Kto wiedział, co przyniosą kolejne dni, a może nawet godziny. Na szczęście zaczął do niej mówić, chuj w to, że po francusku, to by oznaczało, że nie umierał, udało im się to zatrzymać, być może? Nie, na pewno, na pewno nie umierał, wszystko było w porządku, względnym, no nie w porządku, ale nie było najgorzej.

- Cokolwiek sobie życzysz Roise. - Nie było jej stać na nic więcej, nie umiała się skupić na tym, co mówił, wyłapać nawet pojedynczych słów, postanowiła więc przytakiwać, to chyba nie była zła metoda. Odpowiedzi, które wybierała były całkiem neutralne, jakby rozumiała co do niej mówi, chciała, żeby tak to brzmiało, żeby mogło im się wydawać, że mówią w tym samym języku, bo przecież zazwyczaj rozumieli się bez słów. One nie były ważne, liczyły się gesty, czyny, obecność, a to mieli i teraz. To powinno im wystarczyć, nic więcej.

Nie zliczyła ile razy dzisiaj się krztusił, kaszlał, pluł krwią. Ignorowała to wszystko, starała się nastawić na to, że jest to tylko chwilowe, że przyjdzie noc, sen i zażegnąją ten kryzys, chociaż wiedziała, że wcale nie musiało to być takie proste, jego obrażenia nie należały do najlżejszych, może sporo mu zająć dojście do siebie. Odsunęła jednak te myśli, wolała nastawić się na to, że już niedługo będzie jak dawniej, bo będzie? Nic się nie zmieni, nie mogło się zmienić, bo przyzwyczaiła się do tego co mieli. Nie pozwoli na to, żeby ktoś lub coś jej to odebrało, za bardzo zaczęła sobie cenić tę stagnację, która przecież wcale nie była stagnacją, nie typową.

Nie mógł na nią zwalić okropnego smaku mikstur które musiał wypić, bo one wszystkie wychodziły spod jego dłoni, to on był odpowiedzialny za te eliksiry, którymi sam teraz się leczył. Dobrze, że to przewidział, może nie dokładnie to, ale przygotował się na najgorsze. Dzięki temu mogła mu w jakikolwiek sposób pomóc, gdyby nie to, to pewnie nie wiedziałaby nawet, jakie medykamenty powinna zakupić. Zmusiłaby go do wizyty u Florence, co nie było dobrym pomysłem, bo lepiej, aby nikt nie wiedział o ich nie do końca legalnych zainteresowaniach, były to sekrety, kórymi mieli się z nikim nie dzielić. Gdyby znalazła się pod ścianą pewnie nawet by się nie zwahała, aby zabrać go do swojej przyjaciółki, zbyłaby ją milczeniem, jeśli zaczełaby zadawać niewygodne pytania, zresztą nigdy nie pytała, akceptowała pewne rzeczy ciszą. To było całkiem wygodne.

Nie miała pojęcia, czy te jej próby udzielenia mu pierwszej pomocy zakończą się jakimkolwiek sukcesem. Wlała w niego ogromne ilości eliksirów licząc na to, że będą pomagać, a nie szkodzić, dokładała co chwilę kolejne, jakby liczyła się przyjęta liczba, nie jakość, ale nic innego nie mogła zrobić. To było wszystko na co ją stać, w sumie gdyby nie on to pewnie i tego nie byłaby w stanie mu zapewnić. Chujowa z niej była pomoc, jeszcze gorsza opiekunka. Miała tego świadomość. Wcale nie tak trudno było jej się przyznać do niewiedzy, w tej chwili wiedziała, że kurewsko nie ogarnia tego, co się wokół niej działo i co właściwie robiła, bo to zrobiła, teraz musiała czekać na efekty, tyle, że też nie do końca wiedziała jakie. Nie ma co, naprawdę to nie był jej żywioł.

Udało jej się przymknąć oczy, na chwilę, chociaż czuła się winna, że w ogóle to zrobiła. Nie powinna sobie na to pozwalać, coś mogło się wydarzyć, mógł jej odpłynąć zupełnie i wtedy musiałaby żyć z tym poczuciem winy, że na to pozwoliła. Zresztą i tak jej ono nie opuszczało, przez nią wyszedł wtedy z domu, to ona spowodowała jego wkurwienie. Może faktycznie była niewystarczająca? Może nie potrafiła się troszczyć o innych, skupiona na sobie i na swoich racjach, pieprzona egoistka.

Obudził się przed nią, to też nie powinno mieć miejsca. Opuściła wartę. Pozwoliła sobie odpłynąć na moment, wolałaby, żeby tak się nie stało.

- Przyjmuję tylko i wyłącznie wersję właściwą. - Potrzebowała od niego szczerości, nie chciała, aby mydlił jej oczy. Była w stanie to przyjąć, pogodzić się z tym, co się wydarzyło, w sumie już to zrobiła, ciążyło jej na sercu okropne poczucie winy.

Niby miała świadomość, że może się wydarzyć coś podobnego. Mówił jej o tym, nie ukrywał tego przed nią, jednak zdecydowanie inaczej wyglądała sytuacja, kiedy faktycznie do niej dochodziło. Kiedy czuła pod palcami jego ciepłą krew, gdy on sam przelewał jej się przez ręce, gdy wydawało jej się, że może go stracić tak naprawdę. To było sporo, nawet jak na nią. Nie umiała sobie wyobrazić, że mogłoby go zabraknąć, tak z dnia na dzień, a wszystko co razem stworzyli mogłoby przepaść.

Wiedziała, że było blisko, czuła to, że nie znajdowali się jeszcze nigdy, aż na takiej krawędzi. Jasne, bywały momenty w których jedno, czy drugie życie dosyć mocno przeorało, ale nie tak. Teraz było inaczej, ta świadomość w nią uderzała, odbierała jej oddech, wystraszyła się tego, co mogło się wydarzyć i w zasadzie nie wiedziała, czy nie zdarzy się znów. Nie miała pojęcia z kim walczył, czy nie przyjdą po niego znowu? Nie mogła na to pozwolić, musiała wziąć sprawy w swoje ręce, zrobić wszystko, żeby nie spotkało go to ponownie, by mieć pewność, że będzie przy niej już zawsze.

Starała się podejść do tego jak najlepiej umiała. To nie był jeszcze odpowiedni moment na to, aby atakować go swoimi wyrzutami, na pewno znajdzie się odpowiedniejszy, lepszy, gdy będzie mieć pewność, że wszystko będzie dobrze.

- W sumie to widzę. - Tak, nie dało się ukryć, że zauważyła to, że udało mu się przeżyć. Na szczęście, wolała nawet nie zastanawiać się nad tym, co by było, gdyby stało się inaczej. Gdyby nie wrócił wczoraj do domu, tylko został... tak właściwie to gdzie? Tego też nie wiedziała. Pewnie nie miałaby pojęcia, co mu się przytrafiło, ani gdzie się znajduje. Umierałby gdzieś sam, chuj wie gdzie, a ona nie miałaby o tym pojęcia. Poczuła gorycz na ustach, nie mogła się pozbyć jej smaku.

Wtedy dotarły do niej jego kolejne słowa. Mrugnęła pospiesznie, kilka razy. Co właściwie do niej mówił? Chyba zwariował do reszty, tak, na pewno to przez to, że oberwał w głowę, mówił coś o wstrząśnieniu mózgu, zarejestrowała to wczoraj. Na jej twarzy pojawił się grymas, nie była w stanie teraz udawać już dłużej swojego jakże pozytywnego nastawienia do tego, co mówił.

- Popierdoliło cię do reszty? - Popisała się jak zawsze elokwencją, ale nie była w stanie inaczej zareagować na to, co miał jej do powiedzenia. Gdzie zamierzał znowu się zabierać? Co właściwie chciał jej powiedzieć, nie akceptowała tego, wcale i nie zamierzała ukrywać, że jest inaczej. - Nie, żeby coś, ale już raz się stąd zabrałeś i zobacz jak to się skończyło. - Tak, nie siliła się na delikatność, nie zamierzała udawać, że choć trochę nie była to jego wina, chociaż bardziej uważała, że we dwójkę byli za to odpowiedzialni, to teraz zamierzała mu wybić z głowy ten jakże błyskotliwy pomysł. - Nie zamierzam udawać, że mnie nie wkurwiłeś, bo wkurwiłeś i to dosyć mocno, nie zmienia to jednak faktu, że cię kocham, czy tego chcesz czy nie, jesteś na mnie skazany do usranej śmierci, a jak widzisz na nią też ci tak łatwo nie pozwolę. - Mógł próbować, po raz kolejny, znaczy wiedziała, że nie zrobił tego celowo, bardziej jednak chodziło jej o to, że zamierzała o niego walczyć, jeśli znowu przyjdzie taka potrzeba.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#19
14.11.2024, 01:46  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 14.11.2024, 01:51 przez Ambroise Greengrass.)  
Nie mogli się ze sobą nawzajem zgodzić, więc przynajmniej mogli znacząco zamilknąć. Tym bardziej, że gdy chodziło o Roisa to milczenie było dla niego (o nie tak słodka ironio!) najbardziej naturalnie przychodzącym mu stanem. Mógł wtedy pogrążać się w połśnie, walcząc z własną słabością i skupiając się na tym, żeby tę walkę wygrać.
Bo miał ku temu powody. Od lat miał ku temu ten jeden konkretny powód. I tenże powód, miał całkowitą pewność, nie poprzestałby na złamaniu danego mu słowa i sięgnięciu po zemstę. Tylko rzeczywiście posunąłby się jeszcze do tego, żeby jakimś cudem ponownie ukarać go za zostawienie jej na tym cholernym padole, którego wcale nie chciał opuszczać. Musiał się starać.
Nawet po to, żeby samemu skrycie zdołać wziąć odwet na tych ludziach, rozwiązując sprawę zanim weźmie się za to jego ukochana. Potrafił być uparty. Uparcie zamierzał trzymać się tego jebanego bólu, który oznaczał, że jeszcze ma w sobie życie.
- Wyśmienicie - kącik ust Ambroisa zadrgał nieznacznie, choć cała reszta ciała w dalszym ciągu była daleka od tego, by słuchać jego woli.
Czuł się wyczerpany. Zlany zimnym potem a jednak zarazem ogarnięty wysoką gorączką trawiącą go całego - każdą, nawet najmniejszą komórkę, każdy fragment skóry, neuron w mózgu, wszystko zagarnął pożar.
A jednak jednocześnie Ambroise miał wrażenie, że w jednej chwili z lodowatych podmuchów coś wciąga go wprost do kaflowego pieca, gdzie nie był w stanie złapać oddechu, czując jak żar pali mu gardło. Lód i ogień, ogień i lód. Fale dreszczy, pot zlewający ciało.
Mimo to usiłował zachować trzeźwość umysłu. Choć poddanie się błogości snu było czymś, co roztaczało przed nim naprawdę podstępne wizje ulgi, mgliście pamiętał, że Geraldine z jakiegoś powodu zakazała mu zasypiać. Więc kurczowo trzymał się kolejnych, coraz słabszych i krótszych powrotów świadomości. Raz po raz wyrywał się objęciom mroku, lgnąc ku temu dotykowi, jaki muskał jego zimno-gorący policzek.
- Niepożałujeszkiedy... ...wreszcie... ...baisersur touteslessurfaces... ...planes... ...my...  ...wielokrotnie - czując jak jego ciężkie powieki zaczynają bezwiednie opadać, zamrugał parokrotnie, aby nie dać sobie opaść w ciemną próżnię zanim nie zdoła skończyć wypowiedzi. - Jutro... ...d'accord? Daj mi chwilę... ...do jutra - z cichym jękiem zamknął oczy, walcząc ze skurczem w mięśniach.
Jutro brzmiało nad wyraz dobrze jak na składanie obietnic, które w jego poplątanym umyśle wydawały się Greengrassowi całkiem logiczne i łatwe do pokrycia. We własnych oczach wychodził w końcu z niejednej trudnej sytuacji. Nie pierwszy raz oberwał bardziej niż mógłby tego pragnąć.
Abstrahując od tego czy w ogóle mógł kiedyś chcieć oberwać, ponieważ to... ...to była o tyle interesująca kwestia, że: tak, zdarzyło mu się celowo zebrać bęcki, by zapewnić sobie wygodne alibi. Natomiast nie tym razem.
Teraz naprawdę chciał tylko ulżyć sobie w nerwach. Wyładować się w pracy, załatwiając kilka pozornie lekkich zaległych sprawunków zanim powróci do domu już znacznie spokojniejszy, bardziej skory do podjęcia rozmowy, choć w głębi duszy mający nadzieję, że zamiast wrócić do żarliwych kłótni, od razu przejdą do czynów.
Baiser très fort sur toutes les surfaces planes. Plusieurs fois dokładnie tak jak to obiecywał. A przecież zwykł dotrzymywać obietnic. Szczególnie takich związanych z obopólną satysfakcją. Jej nogami na jego barkach i ustami zatkanymi wnętrzem rozpalonej dłoni. Nie rzucał słów na wiatr.
Nawet teraz, kiedy wrócił do domu, bo poprzysiągł, tak? Złożył przyrzeczenie, podświadomie próbując je spełnić nawet wtedy, kiedy nie do końca docierało do niego to, gdzie jest i co robi. Ta potrzeba była znacznie silniejsza niż cokolwiek innego.
- Jakbym właśnie wywinął się z Zasłony - stwierdził niechętnie, bardzo powoli, ale szczerze, skoro właśnie tego od niego oczekiwała. - Dziękuję - kolejne słowo było miękkie, znacznie bardziej ciche, ale równie poważne, co te poprzednie.
Towarzyszyło mu lekkie ściśnięcie dłoni Geraldine, której palce w dalszym ciągu splatały się z palcami Greengrassa, nie mającego zamiaru puszczać jej dłoni nawet wtedy, kiedy z jego ust zaczęły wydostawać się ciężkie, ponure słowa, szczególnie wtedy.
Musiał je powiedzieć. Czuł się w bardzo nieprzyjemnym obowiązku to zrobić. Po tym wszystkim, co się wydarzyło. Po tym, że prawie ją pozostawił, że czuł się z tym cholernie źle, że nigdy nie powinien. Że to prawie zabrnęło za daleko...
...miał świadomość, że musi się odezwać. Ale jej reakcja?
- Pardon? - No chyba się przesłyszał z tym popierdoleniem.
Tłumiąc jęk w ustach, uniósł się na chwilę na łokciach, zanim znów opadł na łóżko.
Nie, nie był w stanie dać radę i cokolwiek jej udowodnić, czuł wyłącznie palący żar rozczarowania i irytacji na własną słabość. Nienawidził tego w sobie dostrzegać. Nie przyznałby tego na głos ani nawet przed samym sobą, ale nie cierpiał swojej słabości. Nie chciał łaski, nie chciał zaniepokojonych spojrzeń, nie potrzebował, żeby obchodziła się z nim jak z jajkiem.
I chyba dostał swoje. Nie planował jej ku temu sprowokować. W żadnym razie nie miał tego zamiaru, gdy wypowiedział swoje kolejne słowa. Pragnął wiedzieć coś, co w tej chwili wydawało mu się niejasne, trudne i skomplikowane. Szczególnie, że nadal był zamroczony tymi wszystkimi medykamentami.
Teraz najpewniej znacznie bardziej niż wcześniej, bo ból ustąpił miejsca falowaniu i wirowaniu. Bezwładność ciężkich członków zamieniła się w lekkość i swobodę ruchów, które niestety chyba nie otrzymały właściwego polecenia, bo wcale nie chciały reagować ze wskazaną łatwością. Przeciwnie - nadal zachowywały się bezwładnie, tyle tylko, że teraz nie były z kamienia a z waty.
Próbując nadążyć za wściekłym wywodem swojej kobiety, nie pierwszy raz stwierdził, że jest cholernie podniecająca, kiedy pieni się w taki sposób, mówiąc mu przy tym, że go do kurwy nędzy kocha (no, lub coś podobnego, trochę nie nadążał) i obdarzając go naprawdę wściekle ognistym spojrzeniem.
Na chwilę zawiesił się w próżni, wpatrzony w jej twarz i błyszczące oczy, przeciągając językiem po wargach i niemal od razu krzywiąc się na piekący ból. Były popękane, obite. Tak właściwie to czuł, że na jego ciele chyba nie istnieje żadne miejsce, które nie byłoby rozkwaszone, spuchnięte, dźgnięte, rozcięte, poszarpane, opuchnięte, złamane... ...a i jeszcze więcej określeń również by się znalazło, gdyby tylko był w stanie wyciągnąć je z naruszonej pamięci.
- Podniecasz mnie a tak się właśnie składa, że jesteśmy w łóżku - wymamrotał instynktownie i bez większego zastanowienia, dopiero po paru sekundach odzyskując utracone skupienie i rezon, który próbował trzymać od samego początku ich rozmowy.
Tej teraz, bo w żadnym razie nie pamiętał, by wcześniej była jakakolwiek inna. To znaczy - miał świadomość tego, co działo się od momentu, w którym przestąpił próg mieszkania (a właściwie to niemalże się przezeń przetoczył) do chwili, w której odpłynął w tej samej pościeli, w której się teraz obudził.
To nie tak, że kompletnie nic nie wiedział. Jego wspomnienia okrywała gęsta mgła, nie do końca był w stanie stwierdzić co było majakiem, a co rzeczywiście miało miejsce. Z pewnością musieli prowadzić jakąś rozmowę, lecz dopiero ta tu teraz miała prawdziwe znaczenie.
Ambroise wiedział, że musi być poważny. Niezależnie od tego, jak bardzo przeskakiwałby od wrażenia we wrażenie przez zażyte leki, wstrząs mózgu czy własne pierwotne instynkty. Nieistotne, że raz za razem mimowolnie zmieniał ton głosu i akcent, z którym się do niej wypowiadał. Ani że jego oczy zrobiły się bardziej rozbiegane niż chwilę temu.
To był czas na tę rozmowę. Sam ją podjął. Sam musiał wiedzieć, co teraz między nimi będzie, bo oboje zdążyli już ponieść konsekwencje zeszłego wieczoru, poprzedniej nocy... ...teraz też bieżącego poranka.
- Może i mnie popierdoliło - stwierdził już znacznie bardziej klarownie niż jeszcze przed chwilą, na ten moment łapiąc równowagę między falami odurzenia, zmarszczył usta, zaciskając je w wąską linię.
Cóż, wbrew jego pierwszej reakcji, miał odwagę cywilną, żeby przyznać, że być może nie był w pełni stabilny psychicznie, kiedy opuścił ich mieszkanie. Ani kiedy do niego wrócił. Ani tak właściwie teraz - w dalszym ciągu potrzebował czasu, żeby odzyskać chociażby ułamek z tego, co miał w garści zanim to wszystko się stało.
- No. Śmiało - przecież wiem, że tego chcesz i potrzebujesz, ton jego głosu wcale nie był prowokacyjny, bowiem Ambroise jedynie stwierdzał fakt. - Wiem, że nie mam nic na swoje wyjaśnienie. Poza tym, że nie planowałem wracać po tylu godzinach - ale to było jasne, prawda?
Nie zrobiłby jej tego. Nieważne, za jaki kawał chuja go teraz miała. Nie zwykł karać jej ciszą. Przynajmniej nie na tyle godzin, ile musiało upłynąć zanim wrócił do domu w samym środku nocy. Owszem, czasami milczeli obrażeni na siebie nawzajem, łypiąc na tę osobę z drugiego końca pomieszczenia, ale zazwyczaj nie potrzebowali wiele, żeby przestać to robić.
Mogła powiedzieć o nim dużo. Zresztą przecież dokładnie to zrobiła dzień wcześniej, wyrzuciła mu dosłownie wszystko, on zresztą też nie pozostał jej dłużny. Natomiast nie to, że wyszedłby na tak długo bez dania znać, gdzie idzie i co będzie robić.
Nie tak jak wtedy w Whitby, kiedy pokłócili się dokładnie o to - o brak informacji, tyle że ze strony Geraldine. Nie wziąłby na niej odwetu również za to. Szczególnie nie po tylu latach, kiedy wszystko naprawdę dobrze im się układało.
Planował zamknąć kilka spraw, zaczerpnąć świeżego powietrza i wrócić. Z kwiatami - rzecz jasna, tu nie mogła mu zarzucić, że nie zachowywał się właściwie. Tyle tylko, że zamiast kwiatów wrócił z głębokimi obrażeniami na całym ciele. A teraz również wyjątkowo parszywym, przykrym humorem.
Obawiał się tego, co od niej usłyszy. Szczególnie, jeśli pozwoliliby sobie na dogodne przykrycie tego wszystkiego do końca jego cholernej rekonwalescencji. Chciał mieć to z głowy. Zerwać plaster albo go nie zrywać (potrzebował tego drugiego, obawiał się pierwszego).
- Wspaniale się składa, bo jak widzisz, nie zamierzam umierać - przez moment twardo wpatrując się w ścianę, starał się znaleźć sens w bezruchu, dzięki któremu trochę mniej go wszystko bolało. - Poza tym to ty jesteś na mnie skazana do mojej usranej śmierci. Jestem starszy - tak, to zdecydowanie był konkretny, bardzo dojrzały argument. - A więc skoro mamy jasne, że mnie popierdoliło, ale nie na tyle, żeby wobec tego gdzieś wychodzić. To zamierzasz tu kurwa przyjść... ...przysunąć się, no, i się przytulić? Tylko bez słowa, że śmierdzę. Wiem - tak, cholernie mu się to nie podobało, ale mimo wszystko uniósł kącik ust, przesuwając spojrzenie na Geraldine i zezując znacząco. - Ino ostrożnie - potrzebował ją przy sobie poczuć, ale rzecz jasna wolał wersję, w której to on robił jej przysługę, chcąc ukoić jej nerwy.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#20
14.11.2024, 11:32  ✶  

Cóż milczenie bywało złotem, w tym przypadku jednak nie była co do tego przekonana. Powinni to przedyskutować, ale jeśli nie chciał tego robić, to cóż, nie ciągnęła tematu, chociaż miała już swoją opinię. Nie zamierzała porzucać sprawy, nie w momencie, w którym musiała go zbierać i składać w jeden kawałek. Jasne, to były jego sprawy, ale nie zmieniało to faktu, że została w nie dosyć brutalnie wmieszana, to już się wydarzyło, dlatego też na pewno pojawią się inne konsekwencje z tym związane. Tym razem nie chciała odpuścić, wręcz przeciwnie, zrobi wszystko, aby odpowiednio się zemścić, gdyby trzeba było to poruszyłaby niebo i ziemię, aby osiągnąć cel. Powinien wiedzieć, że jest w stanie to zrobić, jej upór nie miał żadnych granic, potrafiła naprawdę mocno się zawziąć.

- Może być jutro, nigdzie się nie wybieram. - Nie miała pojęcia, co właściwie chciał robić, ale nie zamierzała mu niczego odmawiać. Jutro nie brzmiało źle, chociaż nie wydawało jej się, aby jego stan do tego momentu jakoś specjalnie mógłby się poprawić. Nie wyglądał najlepiej, co chwilę tracił przytomność, do tego majaczył, zdecydowanie jutro może być zbyt wcześnie na cokolwiek. Będzie tu jednak przy nim jutro, pojutrze, każdego dnia. Dopóki nie uda mu się w pełni odzyskać sił, nie wybierała się nigdzie, nie zamierzała go zostawić chociażby na moment. Musiała być tuż obok, mieć pewność, że nie stanie mu się już żadna krzywda. Wystraszył ją, cholernie ją wystraszył tym powrotem do domu, ale cieszyła się, że wrócił, że był przy niej, że nie odszedł.

- Nigdy niczego nie żałuję. - Nie mogła się oprzeć jeszcze temu komentarzowi, chociaż to tylko dobrze brzmiało, tak naprawdę czasem zastanawiała się nad tym, co by było gdyby. Myślała bardziej racjonalnie, nie upierała się tak bardzo na swoim, potrafiłaby zamknąć usta w odpowiednim momencie, czasu jednak nie dało się cofnąć, więc wybierała tę prostszą opcję - niby niczego nie żałowała.

- Tak jakby chyba się jej trochę wywinąłeś. - Nie jakby, to faktycznie miało miejsce. Był blisko przejścia na drugą stronę, bardzo blisko, jeszcze nigdy od kiedy razem byli nie widziała go w takim złym stanie, obawiała się, że może im się nie udać wygrać ze śmiercią, której oddech czuła nawet ona. Nie da się zaprzeczyć temu, że kostucha wczoraj znajdowała się w tym pomieszczeniu i na niego czekała. Na szczęście jakoś ją spławili, oby szybko nie pojawiła się tutaj ponownie.

- Nie dosłyszałeś? Ze słuchem też masz problem? - Mogła mu po raz kolejny powtórzyć, że jej zdaniem go zupełnie popierdoliło, ale chyba te słowa wybrzmiały całkiem wyraźnie w eterze. Nie wiedziała, czego się spodziewał, czy naprawdę myślał, że pozwoli mu gadać takie głupoty? Jasne, mógł to zwalić na uraz głowy, na to, że był poobijany, wymówek miał naprawdę wiele, ale Yaxley w dalszym ciągu uważała, że po prostu go popierdoliło. Czy sądził, że jak sprawy się trochę skomplikują to go zostawi? Dobre sobie, naprawdę uważał ją za taką miękką? To nie było w jej stylu, nie uciekała od konsekwencji, tylko stawiała im czoła, brała na siebie wszystko to co dawał jej los, nie uciekała i mu też nie pozwoli od tego uciec. Poradzą sobie jakoś z tym razem, przecież dokładnie w ten sposób działali, to nie będzie pierwszy raz. Potrzebowali tylko nieco czasu, on musiał przede wszystkim stanąć na nogi, wrócić do pełni sił. Później znajdą jakieś rozwiązanie, musieli to zrobić, bo była pewna, że nie ma szans, że pozwoli na to, aby ta sytuacja się powtórzyła, na to nie miała zamiaru się zgadzać. Tak, zamierzała zgłosić mu swoje roszczenia i nie widziała w ogóle możliwości, że mógłby jej nie wysłuchać, czy ją spławić, nie tym razem.

- No co ty nie powiesz, obawiam się jednak, że aktualnie nie jesteś w stanie ruszyć nawet palcem, a co dopiero innymi częściami ciała. - Była złośliwa, może trochę za bardzo, ale naprawdę się wczoraj na niego zirytowała, dzisiaj dołożył jej tym tekstem o tym, że jak coś to sobie stąd pójdzie i ją zostawi. Sam wzbudził w niej ten nie do końca pozytywny nastrój. Może powinna nieco zejść z tonu, z drugiej jednak strony nigdy nie należała do szczególnie delikatnych osób, była wkurwiona, nie miała zamiaru udawać, że było inaczej. Wybierali szczerość, zawsze, czyż nie? Tym razem więc nie mogło być inaczej.

- Nie może, a na pewno, cieszę się, że się zgadzamy. - Poprawiła go po raz kolejny, miała nadzieję, że dotrze do niego, jakie głupoty opowiadał i że przestanie to robić. Powinien po prostu stawić czoła temu, co się wydarzyło, a nie teraz raczyć ją tymi gadkami o tym, że jak coś to odejdzie, żeby nie komplikować jej życia. No posrało go do reszty, chociaż chyba udało jej się już mu wyperswadować ten durny pomysł. Pierwszy sukces tego dnia, oby wszystko dalej układało się po jej myśli.

Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę. Naprawdę wspomniał o tylu godzinach? Nie przesłyszała się. Kto normalny liczył dni w godzinach? - Roise, minęło pięć dni, pięć dni i pięć nocy, ile to godzin? Około stu dwudziestu. - Bardzo szybko przekalkulowała sobie to w głowie. Pięć dni, które trwały dla niej niczym wieczność, nie miała pojęcia, gdzie jest, z kim jest, co robi, co się stało. Nie wiedziała nic. Siedziała tutaj sama i czekała chuj wie na co. Nie miała pojęcia, czy wróci, czy postanowił z niej zrezygnować. Nie był to najprzyjemniejszy tydzień jej życia, wręcz przeciwnie wpisałaby go raczej na listę tych najbardziej paskudnych.

- Wydaje mi się, że zasługuję na jakiekolwiek wyjaśnienia, nie sądzisz? Jebany tydzień, prawie tyle na ciebie czekałam, nie wiedząc nic. Wybiegłeś stąd wkurwiony i zapadłeś się pod ziemię, jak myślisz, jak minął mi ten czas? - Uniosła nieco ton głosu, nie przejmowała się tym jednak jakoś specjalnie, naprawdę była zirytowana, musiała jakoś wyzbyć się tych emocji. Tak, chciała, żeby zastanowił się nad tym, co robiła, kiedy go tutaj nie było. Chciała, żeby wiedział, że nie była w stanie na niczym się skupić, że siedziała w tym pierdolonym mieszkaniu i zastanawiała się nad tym, czy żyje, czy ma w ogóle jeszcze kogo szukać.

Nie powinna może przedstawiać mu tej sytuacji ze swojej perspektywy, bo to on leżał teraz w łóżku, ledwo się ruszał, ale ona też miała uczucia. Zranił ją, może sama się zraniła, tak, czy siak wiedziała, że ją to zabolało. To nie mogło się powtórzyć, nigdy więcej, bo obawiała się, że powtórka z rozrywki mogłaby ją doprowadzić do szaleństwa. - Mam wrażenie, że już kiedyś ustaliliśmy, że nie możemy postępować w ten sposób, czy się mylę Roise, czy to tylko moje wyimaginowane wspomnienie? - Mieli nie wychodzić bez wyjaśnienia, szczególnie, gdy szli zajmować się tymi mniej legalnymi sprawami. To działało, przynajmniej jak do tej pory, przynajmniej wiedziałaby, gdzie go szukać. W dupie miała to, że się poróżnili, głupia kłótnia nie mogła spowodować takiego braku odpowiedzialności, ale to się stało. Czas popracować nad zaufaniem, bo najwyraźniej ono zaczęło szwankować. Wydawało jej się, że mieli to już za sobą, jak widać znowu cofnęli się do samego początku.

Może nie powinna go teraz atakować tymi swoimi oskarżeniami, ale sam to sprowokował, właściwie to dobrze, że będą mieli to za sobą, chociaż zastanawiała się, czy w ogóle dotrze do niego wszystko co mówiła. Wciąż był otumaniony, wciąż nie był w pełni sił. Mniejsza o to, najwyżej poruszy ten temat po raz kolejny, gdyby zapomniał jakąkolwiek część tej rozmowy, nie mogli tego zamieść pod dywan, to się nie sprawdzało w ich przypadku, wręcz przeciwnie, pewnie wróciłoby do nich za jakiś czas uderzając jeszcze silniej.

- Zdajesz sobie sprawę, że to, że jesteś starszy to tylko jeden z czynników, zresztą śmierć nie przychodzi tylko po starszych, ale akurat ty powinieneś to wiedzieć. - Niech już nie będzie taki pewny, że to ona będzie tą, która będzie żyła dłużej. Wszystko mogło potoczyć się w naprawdę różny, nieprzewidziany sposób, coś mogło jej odgryźć głowę, to też była jakaś opcja.

- Jesteś pewny, że mogę? - Chciała to zrobić, od samego początku, gdy tylko pojawił się w domu. Chciała wziąć go w swoje ramiona i objąć, przytulić się do niego, ale bała się, że zrobi mu krzywdę, że to mogłoby zaszkodzić jego poturbowanemu ciału, a nie chciała mu dokładać, i tak było z nim źle. Tyle, że cóż, był medykiem, na pewno wiedział na co może sobie pozwolić.

Nie zamierzała więcej negować jego opini, przesunęła się w końcu wyżej, wsunęła swoje ciało pod kołdrę, bo wcześniej znajdowała się na niej. Oparła swoją głowę o jego klatkę piersiową, ale bardzo delikatnie, bo nie miała pojęcia, czy to nie będzie dla niego zbyt wiele, a naprawdę nie chciała mu dokładać kolejnych obrażeń. - Wystraszyłeś mnie strasznie. - Powiedziała cicho, opuszki jej palców delikatnie gładziły jego ciało. Brakowało jej tej bliskości przez ostatnie kilka dni, obawiała się, że nie będzie jej dane znowu tego zaznać, ale leżał tuż obok niej, nie zniknął.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (24078), Ambroise Greengrass (31328)


Strony (4): « Wstecz 1 2 3 4 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa