Ból. Ból był rzeczywisty.
- Obiecaj - powtórzył siląc się na twardość, nie na desperację. - Beze mnie - chciał wymóc na niej przyrzeczenie, że bez niego nie wmiesza się nic, co mogłoby jeszcze bardziej ją skrzywdzić, bowiem wystarczyło, że on już to robił...
...ale słowa rozmyły się gdzieś w przestrzeni, sprawiając, że Ambroise ponownie zabrzmiał jak ktoś, kim nie chciał być. Ktoś, kto mógł zamknąć oczy i ich nie otworzyć. A przecież naprawdę próbował wrócić.
Oboje podejmowali ryzyko w życiu. Warzyli trudne decyzje, igrali z niebezpieczeństwem i zagrożeniem, miał tego pełną świadomość. Wiedział, w co się władował. Przynajmniej częściowo, bo z czasem odkrył konsekwencje, o których jego młodsza wersja nigdy by nie pomyślała. Ta starsza już tak...
...bowiem nie dotyczyły one wyłącznie jego. Nie miał tak po prostu osunąć się w ciemność i już się nie ocknąć, kończąc na tym całą historię. Nie był sam, nie odpowiadał wyłącznie za siebie. Miał, gdzie wracać, miał do kogo wracać, miał coś, czego nie chciał wypuścić z ciężkich, niezdarnych rąk.
Próbował ją o tym zapewnić. Posłać Geraldine uśmiech, uświadomić ją, że przeszli przez jakiś etap i było lepiej, nawet jeśli wcale jeszcze nie czuł, że jest. Nie chciał, żeby panikowała. Świetnie sobie radziła... ...chyba. Wydawało mu się, że tak.
- Przypomnę ci... ...to - nieznacznie uniósł brwi, zaraz srogo tego żałując, ale to był ten pierwszy krok ku temu, aby zacząć się znowu poruszać.
Zmusił się do posłuszeństwa. Podążania wspartym na ukochanej, starając się nie przekładać całego ciężaru ciała na nią, ale niewiele na to radząc. Przynajmniej dotarli do łóżka.
Chłodna pościel lepiła się do jego rozgrzanego, spoconego ciała, choć Ambroise wcale nie czuł się, jakby jego ciało trawiła gorączka. Wręcz przeciwnie. Raz po raz przechodził go lodowaty dreszcz sprawiający, że kulił się w sobie pod napływem fali zimna, jęczał mimowolnie i znów bezwładnie opadał na materac, pogrążając się w majakach.
To, co czuł od środka nie miało odzwierciedlenia na zewnątrz, bowiem jego skóra była przeraźliwie gorąca, na twarzy i szyi już dawno pojawiły się czerwone wypieki a pot spływał mu po czole, lepiąc kosmyki włosów, z których tylko częściowo spłukał krew pod prysznicem.
Przeszłość mieszała mu się z teraźniejszością. Pamiętał niektóre momenty, sceny wyrwane z kontekstu, ale nie wiedział, kiedy i czy w ogóle się wydarzyły. To było wczoraj? A może godzinę temu? Nie miał pojęcia jak powinien zlepiać wspomnienia. Czas był dla niego pojęciem abstrakcyjnym. Zresztą. To miało nikłe znaczenie, przynajmniej dla Greengrassa.
Próbował otworzyć oczy, jednak powieki zdawały się ważyć tonę. Dokładnie tak samo jak głowa i szyja, którymi nawet nie próbował poruszać. Ramiona również były bezwładne, nie był w stanie ich unieść, choć podświadomie poruszył dłonią próbując na oślep odnaleźć palce ukochanej i ścisnąć jej rękę.
Powoli i z trudem rozchylił powieki, poruszając gałkami ocznymi. Próbował wyostrzyć wzrok, bo wszystko co widział było rozmyte i zamglone. Zupełnie tak, jakby patrzył na świat przez cudze okulary (w końcu sam chwalił się doskonałym wzrokiem). W dodatku brudne i popękane na krawędziach szkieł.
Zamrugał parokrotnie zanim gałki oczne zaczęły wywracać się do wnętrza czaszki a zielone, błyszczące tęczówki zostały wyparte przez zaczerwienione białka z siateczką drobnych, czerwonych pęknięć małych żyłek.
Mimo to miał wrażenie, że w peryferiach jego spojrzenia w dalszym ciągu kryją się cienie. Były rzeczywiste w łazience i tu teraz. Nie pokazywały się tuż przed oczami, ale falowały gdzieś na pograniczu świadomości i wzroku. Tam, gdzie ledwo, ale wciąż sięgał spojrzeniem.
W rzeczywistości znowu zamknął oczy zanosząc się kaszlem. Ból przeszył go niczym błyskawica, sprawiając, że Ambroise zakrztusił się własną śliną o krwistym posmaku. Zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo fatalnie z nim jest. Nie było, bo mimo leków w dalszym ciągu falowo tracił i odzyskiwał przytomność.
Myśli zaczynały układać się w głowie. Były chaotyczne i niespokojne. Sprawiały, że mężczyzna czuł się, jakby tonął we wnętrzu swojego umysłu. Ponownie poruszył palcami, pragnąc poczuć znajomy dotyk. Zastanawiał się, czy to możliwe, że Geraldine nadal jest obok niego.
Przecież ją zawiódł. Skrzywdził. Zranił a potem wrócił do domu w taki sposób, że nie zdziwiłby się, gdyby podała mu te wszystkie medykamenty i odeszła, nie chcąc cierpieć z powodu jego cierpienia. W tej chwili nie docierało do niego wiele więcej ponad to, że nie byłby na nią wściekły.
Już nie.
To on wyszedł z domu. On władował się w bagno. Najpewniej właśnie on sprowokował awanturę, choć nie pamiętał, czego dotyczyła. Nie musiał pytać, czy było warto. Nie, nie było. Cokolwiek wtedy wybrzmiało, nie było warte tego wszystkiego. Nie musiał kąsać, szczekać i gryźć dla czegoś, o czym nawet nie pamiętał. Po prostu zachował się jak ostatni skurwysyn.
Którym chyba był na wszystkich płaszczyznach, bo poprzysiągł sobie nie przynosić tej części życia do domu a właśnie to zrobił. Wrócił, bo obiecał, ale w jaki sposób? Nie powinien tak wracać. Coś rozmyło i stłumiło jego myśli, mrok znowu go pochłonął.
A potem wszystko zaczęło się od początku. Ponownie ból, znowu zawroty głowy, szum w uszach, kaszel. Cienie dookoła, wszechogarniająca ciemność. Chłód i dreszcze, majaki, podczas których sam nie wiedział czy coś mówił. Mamrotał pod nosem, gubił słowa. Zresztą pozbawione jakiegokolwiek znaczenia.
Tak jak wtedy w łazience, parokrotnie wyrzucił z siebie obco brzmiące słowa, nie wiedząc, dlaczego je wymawia. Instynktownie mieszając ze sobą języki. W skrajnym delirium sięgając po coś, czego nie znał tak dobrze, by robić to z równą podświadomą swobodą (choć trudno było nazwać ten stan, w którym po prostu nie panował nad własnym umysłem).
- Putain - wyrwało mu się gdzieś na granicy świadomości w towarzystwie skrzywienia się i kolejnego jęku z bólu - to zależy... ...butelka... ...czy fiolka... ...vousdevezêtre... ...précis... ...która szafka?... ...mamy... ...les deux versions... ...małe... ...dwie... ...trzy - starał się skupić na odpowiedzi, być w stanie zapewnić Geraldine wszelkie informacje, ale gdzieś między tym znowu odleciał.
W pewnym momencie, kiedy nie poczuł dotyku na swojej dłoni, ciepła obecności, zapachu i czegoś jeszcze, czego nie był w stanie nazwać, mimowolnie potrząsnął głową, wyrzucając z siebie całą charczącą, niemalże niezrozumiałą kaskadę pozlepianych, topornych słów.
- Je ne veux pas être ici seul... ...s’ilvousplaîtne melaissezpasseulici... ...pardonne-moi... ...désoléjene... ...veux pas que... vous me voyiez commeçamais... ...s’il vous plaît... ne me... ...quittezpas... Rina... ...proszę - słowa kłębiły się i falowały w jego umyśle, ale nie mógł ich zebrać.
Odzyskiwał i tracił przytomność. Po każdym oddechu miał nadzieję, że uda mu się utrzymać przytomność na tyle długo, żeby być w stanie zapewnić ją, że się podniesie, tylko po prostu potrzebuje czasu. Jednakże słowa przychodziły i odchodziły. Pojawiały się, opuszczały jego usta, później znikały urwane w połowie.
Drgnął, tłumiąc przekleństwo w ustach, kiedy poczuł kolejny ból związany z szarpnięciem go za ramię (w tej chwili wszystko odbierał w dwóch kategoriach fizycznych: zbyt lekkiego albo nazbyt mocnego dotyku; to było jak szarpnięcie za mięśnie odrywające się od kości).
Mimo to posłusznie rozchylił wargi dając się napoić wodą, choć po drodze zapewne rozlał przynajmniej drugie tyle, ile udało mu się wypić bez krztuszenia się. Zanosząc się kolejną falą kaszlu, odruchowo zablokował rękę Geraldine zanim jeszcze zaczęła poić go kolejną cieczą. Potrzebował chwili, aby dać w siebie wmusić następne porcje eliksirów - jedna po drugiej.
Czuł ciężar leżący na powiekach i piach pod nimi, więc starał się utrzymać je zamknięte, jakby każdy ruch miał wyczerpać resztki jego energii.
Słysząc pytanie, które dotarło do niego jak przez taflę wody, skrzywił się, biorąc kilka świszczących wdechów i bardzo powoli uniósł rękę na kilka centymetrów nad pościel, kreśląc palcami nieokreślony koślawy kształt. Usiłował znaleźć odpowiedź.
- Rany... ...są głębokie?... ...musisz się nimi zająć... ...zastrzyk w brzuch... ...na zakrzepy... ...maści - nie mógł wyrokować o niczym nie widząc jak to wyglądało, musiał zaufać osądowi Geraldine.
Cholernie należało ją przedtem na to przygotować. Teraz było za późno. Szczególnie, że znowu poczuł, że zaczyna osuwać się w ciemność, chwilę wcześniej łapiąc ją desperacko za nadgarstek zanim ponownie stracił przytomność.
- Hier soir... ...przepraszam - naprawdę to robił, nie powinien od niej odchodzić wczorajszego popołudnia, wychodzić z domu i nie wrócić na wieczór.
Wczorajszy wieczór pięć, teraz niemalże sześć dni temu.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down