Uśmiechnął się aż do tej sałatki. Nie dlatego, że wyglądała tak wybitnie, a dlatego, że ten człowiek, który tutaj stał, myślał o nim na różnych płaszczyznach. Ponieważ uczył się go w tak błyskawicznym tempie, że Laurent się zastanawiał, gdzie leżało dzieło przypadku. Jak mocny dźwięk mogą mieć słowa kocham cię bez tego "ale", które wcale nie zabrzmiało tak źle w tamtych zdaniach. Rozumiał. Nie musiał tłumaczyć bezsilności, nie musiał się nawet bardzo poprawiać. To ale wcale nie brzmiało tam źle. Brzmiało słodko. Ponieważ tworzyło otoczkę troski, którą bardzo chciał się podzielić. I chociaż wcale nie chciało mu się jeść to kiedy przynosił ci coś takiego Flynn to i jakoś apetytu było troszkę więcej. Nie, wróć, nie apetytu, a chęci do jedzenia.
Złapał za widelec, modląc się trochę nad tą sałatką i nad tym, żeby jednak miał więcej siły do tego, żeby jeść. Myśląc o tym, że musiał mieć więcej siły, jeśli miał żyć. Bo jeśli już żyć musiał to musiał mieć wystarczająco energii, żeby wszystkich blisko siebie ochronić. Żeby wygrać. Całus w skroń był całkiem niezłym amen nad jego modlitwą - najwyraźniej modlił się do tej pory do złych bóstw. Jednego zadziornego bożka miał teraz tuż przy sobie.
- Spotkałem się dzisiaj z mężczyzną imieniem Kieran Avery. Tak się przedstawia... - Bo to niekoniecznie było jego prawdziwe imię i nazwisko. - Jest niegroźny. - Dodał zaraz, żeby Flynn nie łapał się za głowę, czemu to zrobił. Oczywiście - nie był niegroźny. Ale nie był też groźny bezpośrednio. To spotkanie z nim wyczerpało Laurenta do stopnia, w którym zobaczenie martwego abraksana było... to było za dużo. W swoim ociężałym umyśle nie załapał zupełnie pytania o tego liścia i podpalenie, ale zabrzmiało dla niego jak pytanie retoryczne. - Dlatego sądzę, że to Dante. - Co jutro będzie jasne jak słońce, bo przyjdzie list. Ponury list. - Tak... masz rację... - Zrobiło mu się niedobrze w pierwszej chwili. Zatrzymał się z jedzeniem i oparł dłoń na brzuchu. Fakt był jednak taki, że z każdym kolejnym kęsem było mu lepiej. - Sądzę, że Dante i Śmierciożercy to konflikt interesów na dłuższy czas. - Laurent jednak był hazardzistą i gotów był się w ten hazard zabawić. Sprawdzić, czy konflikt interesów nastąpi. Ale z drugiej strony Flynn miał rację - wiele mogło się zmienić. Kiedyś różni ludzie przewijali się przez ręce Dante - czystość krwi była wyznacznikiem żadnym. Liczyła się uroda, talent. Charakter. W końcu dobierał przeróżne towary dla przeróżnych ludzi. Skinął głową, ucałował go w czubek nosa i wrócił do jedzenia. Akurat na ten moment, w którym padło pytanie... w zasadzie bardzo ciężkie.
Kim był Flynn?
Partnerem? Mówienie o kimś per "partner", znając się tak krótko, było jakimś szaleństwem. Chłopakiem? Czym to się różniło od partnera? Przyjacielem? Takim z benefitami, oj tak. W tym Laurent był mistrzem, dlatego jakoś nazywanie go tak wydawało się... było potwarzą. Nikt nie powiedział, że to będzie proste. To wszystko, te życie, te popełnione błędy i to, jak trzeba sobie później z nimi radzić. Czy to też nie czyniło Flynna celem ataku? Gdyby nazwał go partnerem?
- Nie. - Odpowiedział sam sobie na głos, wyciągając część z tych myśli - chociaż całkiem przypadkowo. Nie odezwał się od razu. Cisza trwała, a Laurent się zastanawiał - spoglądając w przestrzeń przed siebie. Dopiero po tym "nie" przeniósł wzrok na Flynna. - Jak to, kim jesteś. - Niestety nie był w nastroju do żartów i nie przyszło mu głupie "moim psem" do głowy. A może stety? - Moim partnerem. - Wstyd to była ostatnia rzecz, która drzemała w jego głowie, kiedy zastanawiał się nad tym, kim dla niego jest Flynn. A jeśli był, to nie dlatego, że był... sobą. Dlatego, że nazywanie kogoś w ten sposób tak szybko było zupełnie nie w jego stylu. - Dla opinii publicznej pozostańmy teraz przyjaciółmi. Chyba nie jesteś gotów na konfrontację z moim apodyktycznym ojcem i reporterami szukającymi sensacji o płonącej miłości między płonącymi deskami stajni. - Więc... dla Alexandra czy najbliższych - sprawa była jasna. Ale lepiej, żeby o tym nie gadali TERAZ, w całym tym zamieszaniu... Laurent chyba by sobie z tym nie poradził. A Prorok na pewno się tu zjawi. Znowu. Chciał się grzać w blasku reflektorów, ale niekoniecznie w taki sposób. W takich sytuacjach.
Ta sałatka naprawdę była bardzo dobra. I robiła swoją robotę, bo Laurent przestał się tak kulić z braku sił na tym siedzeniu i nawet odzyskał blask w oczach. Przestał mówić tak cicho, jakby byle wiatr miał zagubić jego słowa.
A kiedy zjadł to zaprotestował krótko przed kąpielą. Chciał spać - mimo wszystko chciał spać. Ten krótki, chwilowy protest ustąpił wraz z myślą o cieple, które zagwarantuje woda. Migotek raz dwa przygotował pełną wannę. Nawet nie patrzył, co na siebie ubiera, robił to automatycznie. Tak jak już nie pamiętał, po tym rozluźnieniu kąpielom, wędrówki do łóżka. Jak opadł w pościel, jak zasnął, jak Flynn jeszcze się tu chwilę kręcił.
Partner.
Ten człowiek był naprawdę wart tego słowa.