Dla Laurenta nie było to cwaniactwo, a Victoria widziała teraz właśnie to: zbytnie przekonanie o własnej nietykalności, zbytnia pewność, że ma się rację. Przecież tak było – nie chciał słuchać głosów rozsądku, które były bliżej tego, nie, Laurent miał w głowie plan, jedną jego stronę, i za nic nie chciał dostrzec tej drugiej. Tego, że właśnie stał nad przepaścią i robił krok w jej stronę, a oni chcieli go zatrzymać, zawrócić z tej drogi. Nie dlatego, żeby nie robił nic, absolutnie nie. A dlatego, żeby to dobrze przemyślał, przyjął odpowiednią strategię, mądrzejszą. Przecież mogli zrobić ten krok razem z nim – ale dopiero po znalezieniu mostu. Mógł być nawet linowy i mało stabilny, lecz od czego była magia? W tym wypadku – magia przyjaźni i więzów rodzinnych. Miłości.
To jego milczenie było jak zły omen. Było milczeniem kogoś, kto nie chciał wypowiedzieć nieodpowiednich słów, by nie został złapany i zatrzymany. To było milczenie kogoś, kto właśnie w głowie obmyślał nowy plan, by tylko ich ugłaskać – oto odzywał się ten wąż o kolorowych łuskach, kameleon, który próbował się dopasować do sytuacji, byle tylko wyciągnąć z niej najwięcej jak się da. Dla siebie.
Nie była przecież głupia, żeby nabrać się na to, że te ich słowa go nagle przekonały. Przekonany do czegoś Laurent wyglądał zupeeełnie inaczej. Macie rację, dziękuję za pomoc. I w niej coś zaczynało chyba pękać, pojawiły się pierwsze rysy na tej nieprzeniknionej dotąd masce chłodu. Ta rozpękała się, zaczynało spod niej przezierać upiorne, niebieskie światło morza smutku i niesprawiedliwości. Nie będę wam dłużej zajmował czasu. Broda zatrzęsła jej się, gdy próbowała utrzymać kamienny wyraz twarzy, ale, prawdę mówiąc, z każdą sekundą było to coraz trudniejsze, gdy zalewały ją zewsząd te emocje. Przepraszam za kłopot. Uniosła do ust drżącą dłoń, chcąc ukryć to, co się z nią dzieje, ale to był moment upadku. Duże, ciemne oczy wpatrywały się teraz w Laurenta, w nich też wzbierało morze – zaszkliły się i Victoria rozszerzyła je, chcąc powstrzymać to, co miało właśnie nadejść.
Nie było przecież bardziej żałosnego widoku, niż płacząca czarownica.
– Laurent, przestań – wydusiła z siebie, odsuwając dłoń. Nie miała siły tego słuchać, nie chciała tego oglądać. Tego, jak zbywa ich nagle, chociaż chcieli mu pomóc (tylko nie rzucając się od razu idiotycznie na głęboką wodę), najpewniej próbując nadal dopiąć swego. Był przecież Ślizgonem, jakże łatwo było o tym zapomnieć, prawda? – Nie mogę ciebie też stracić – powiedziała na wdechu i już wiedziała, że przegrała tę walkę, bo mrugnęła i te łzy w końcu poleciały, zostawiając ją odartą z maski i godności. – Nie mogę, nie zgadzam się.