21.06.2025, 18:41 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 03.07.2025, 11:38 przez Gabriel Montbel.)
Hrabia zwinął się tylko jeszcze bardziej, jeszcze ciaśniej, jeszcze rozpaczliwiej.
Nie chciał rozmawiać.
Czuł się upokorzony, choć to nie była wina chłopaka, że wpadł w taką histerię. To była wina tylko i wyłącznie Jonathana, którego kochał z taką samą mocą z jaką go nienawidził. Którego szczęścia pragnął tak samo mocno jak śmierci. Przez cały czas trwania ich relacji próbował być możliwie ludzki, możliwie ucywilizowany, możliwie nie-potworny, a teraz, gdy w teorii chociaż szala powinna przechylić się na drugą stronę, stawał się żałosnymi popłuczynami wampira, którym niegdyś był. Może to nie Selwyn, może to więzienie go zmieniło, odwyk od plugawej figury, niemal dwieście lat szczurzej diety, ochłapu łamiącego wolę najtwardszym. Może to osamotnienie, które doprowadzało na skraj szaleństwa, gdy istota, która przecież kiedyś była człowiekiem teraz po utracie tego człowieczeństwa nie mogła i nie potrafiła odnaleźć sobie celu.
Zawsze był jakiś cel.
Teraz pozostawała pustka pachnąca kurzem desek teatru The Globe.
Tak bardzo chciałby umrzeć tu i teraz, rozsypać się w wióry, tak bardzo chciałby, by cały budynek spowiły płomienie odbierające Selwynowi to co kochał najbardziej, tak jak on odebrał mu przed laty sam siebie. Selwynowi. Selwynom. Londyńczykom.
Cokolwiek.
– Zostaw mnie. – Wymamrotał rzeczowo, nie zamierzając odkleić rąk od twarzy. Właściwie to warknął z niechęcią. Hannibal w ogóle nie był podobny do Jonathana i całe to myślenie o tym, żeby sprawdzić jak podobnie smakuje ich krew przez wzgląd na wspólne, z pewnością bliskie pokrewieństwo, wydawało się bardzo surrealistycznym masochistycznym pomysłem.
Kryzys tożsamości tylko pogłębił się, choć może tak na prawdę jego tożsamość spopieliła się jak wnętrze domostwa, jak meble na których siedział ukochany, rzeźby których dotykał, obrazy na które patrzył. Ukochany, znienawidzony, kat milczenia zaciskający nieświadomie obrożę wbijającą mu w krtań srebrzyste kolce. Gabriel znajdował się w klatce własnego umysłu i nie potrafił z niej wyjść.
Nie chciał rozmawiać.
Czuł się upokorzony, choć to nie była wina chłopaka, że wpadł w taką histerię. To była wina tylko i wyłącznie Jonathana, którego kochał z taką samą mocą z jaką go nienawidził. Którego szczęścia pragnął tak samo mocno jak śmierci. Przez cały czas trwania ich relacji próbował być możliwie ludzki, możliwie ucywilizowany, możliwie nie-potworny, a teraz, gdy w teorii chociaż szala powinna przechylić się na drugą stronę, stawał się żałosnymi popłuczynami wampira, którym niegdyś był. Może to nie Selwyn, może to więzienie go zmieniło, odwyk od plugawej figury, niemal dwieście lat szczurzej diety, ochłapu łamiącego wolę najtwardszym. Może to osamotnienie, które doprowadzało na skraj szaleństwa, gdy istota, która przecież kiedyś była człowiekiem teraz po utracie tego człowieczeństwa nie mogła i nie potrafiła odnaleźć sobie celu.
Zawsze był jakiś cel.
Teraz pozostawała pustka pachnąca kurzem desek teatru The Globe.
Tak bardzo chciałby umrzeć tu i teraz, rozsypać się w wióry, tak bardzo chciałby, by cały budynek spowiły płomienie odbierające Selwynowi to co kochał najbardziej, tak jak on odebrał mu przed laty sam siebie. Selwynowi. Selwynom. Londyńczykom.
Cokolwiek.
– Zostaw mnie. – Wymamrotał rzeczowo, nie zamierzając odkleić rąk od twarzy. Właściwie to warknął z niechęcią. Hannibal w ogóle nie był podobny do Jonathana i całe to myślenie o tym, żeby sprawdzić jak podobnie smakuje ich krew przez wzgląd na wspólne, z pewnością bliskie pokrewieństwo, wydawało się bardzo surrealistycznym masochistycznym pomysłem.
Kryzys tożsamości tylko pogłębił się, choć może tak na prawdę jego tożsamość spopieliła się jak wnętrze domostwa, jak meble na których siedział ukochany, rzeźby których dotykał, obrazy na które patrzył. Ukochany, znienawidzony, kat milczenia zaciskający nieświadomie obrożę wbijającą mu w krtań srebrzyste kolce. Gabriel znajdował się w klatce własnego umysłu i nie potrafił z niej wyjść.