Bywały jednak takie chwile, kiedy należało trochę odpuścić, odrobinę ustąpić, przyjmując wyciągniętą rękę. Szczególnie tej wyjątkowo bliskiej osoby, której intencji było się pewnym. Ambroise w żadnej mierze nie był autorytetem w tej dziedzinie, przez naprawdę długi czas wolał tego nie zmieniać, jednak nawet on w pewnym momencie potrzebował zacząć uczyć się oddawać cześć odpowiedzialności w ręce innych ludzi. I to tych godnych zaufania, właściwych i słusznych.
Nora zdecydowanie taka była. Chociaż więc w tym momencie nie potrzebował od niej żadnej pomocy (a nawet wręcz przeciwnie: to on chciał nią potencjalnie służyć), bez wątpienia doceniał jej obecność. Miał do niej cholernie dużo ciepłych uczuć, nawet jeśli nie emanował nimi tak bardzo na zewnątrz, jak ona. Odzwierciedlały się u niego w zupełnie inny sposób. Między innymi w tym, że gdyby chciała nie być aż tak łaskawa w swoich komentarzach (jak to ona; naprawdę była wyrozumiała) zdecydowanie mogłaby pozwolić sobie na tę drobną uszczypliwość.
Znęcanie się było bowiem zdecydowanie zbyt dużym określeniem, na które tylko prychnął pod nosem. Nie, nie wyobrażał sobie, by nagle zaczęła to robić. Mogła w inny sposób czerpać satysfakcję z tego, że ostatecznie miała coś na kształt... ...no, dobra... ...że miała rację.
- Zawsze wiedziałam. Dobrze, że w końcu dotarło. Miałaś się nade mną nie znęcać, pamiętasz? - Nie mógł, no, nie mógł nie ująć tego w ten sposób, odwdzięczając jej się tymi słowami, ze skrzętnie tłumionym uśmiechem.
Nie zamierzał zarzucać ich obojga oczywistościami, toteż nie planował wypowiadać na głos niczego na temat wpływu niedawnych pożarów na już i tak dosyć napięte grafiki zapraszanych gości. Zresztą właśnie teraz, tego poranka tym bardziej potwierdził swoje przypuszczenia na temat obłożenia Nory obowiązkami związanymi z dodatkową pracą dziewczyny. Z jego ust nie padło zatem żadne przesadnie kulturalne, może nawet wręcz niepewne siebie czy skromne zdaję sobie sprawę z tego, że to bardzo bliski termin i nie masz zbyt wiele czasu, aby zastanowić się, czy dasz radę nam towarzyszyć. Nie, bez przesady. Zamiast tego kolejny raz uniósł kąciki ust, odwracając spojrzenie od dłoni Figgówny i odzywając się całkiem luźnym tonem.
- Będzie nam jednakowoż niezmiernie miło, jeśli zechcesz uczestniczyć w tym dniu. - Stwierdził, moment później mrużąc oczy, po czym niemal intuicyjnie postanawiając poprawić własne słowa. - Dwóch dniach. Co najmniej. Może nawet trzech, znając zwyczaje czystokrwistych i łowców. - W końcu nie było sensu łudzić się w związku z czymś, co w gruncie rzeczy powinno cieszyć. - Mniejsza z większą, przynajmniej czas na ceremonię, świętowanie i może na poprawiny. - Zawyrokował ostatecznie.
To miał być dobry, naprawdę dobry początek, nawet jeśli sam Ambroise raczej wcale nie patrzył na to w kategoriach wstępowania na nową drogę. Nie sądził, by zbyt wiele miało ulec zmianie. Jedynie ich oficjalny status. Ten, który nigdy nie był im do niczego specjalnie potrzebny, jednak w gruncie rzeczy nie stanowił też żadnego obciążenia. Ot, najpewniej wcale nie mieli głęboko odczuć tej zmiany. Może dlatego podchodził do wszystkiego tak swobodnie?
Nie czuł potrzeby analizowania tego, co robił. Tym razem pozwolił sobie postąpić w ten ogólnie przyjęty słuszny sposób. Popłynąć z prądem, choć przecież wiedział, co czeka ich na samym końcu, co dokładnie się wydarzy. Był spokojny, naprawdę, naprawdę spokojny. Ironia losu? Być może. Natomiast niespecjalnie ją odczuwał. Ot co.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down