W tym temacie mogli się ze sobą zgodzić. W pasję należało angażować się całym sercem. Inaczej trudno byłoby nazwać to pasją. Wtedy to byłoby jedynie hobby a nie zajęcie, które wymagało ambicji, żaru i serca. Jeżeli dla Geraldine tą pasją było coś, co wymagało od niej stawiania na szali swojego życia za każdym razem, kiedy to robiła. To kim by był, żeby to kwestionować? Nie pochwalał brawury, ale nie mógł jej mówić jak powinna żyć. Ani nawet sugerować - tak po prawdzie, bo nie był jej uzdrowicielem, członkiem rodziny, przyjacielem.
Jedynie był partnerem w zbrodni, o której nie mówili wszystkim dookoła. A teraz również zleceniobiorcą biorącym udział w tym samym zleceniu, co ona. Gdyby zaczęła robić coś głupiego, co naraziłoby nie tylko ją, ale również jego czy resztę grupy (tej, w której istnienie zaczynali powątpiewać) wtedy mógłby na nią naskoczyć. Teraz jedynie odpowiadał z uszczypliwością na uszczypliwość w ramach zajęcia na nudę i rozgrzewki w zimnie. Zajmowali czas rozmową, żeby nie stać w niezręcznej ciszy.
- Tu nie mogę się zgodzić - stwierdził całkiem kulturalnie, zważywszy na to, co przed chwilą ustalił. Nie mógł się aż tak czepiać, ale dyskutować już zamierzał. - Jesteś najemnikiem. Można tak powiedzieć. Ocena twoich standardów to jak najbardziej moja sprawa -tak samo jak twoja ocena moich, bo ja też nim jestem, tego już nie powiedział - bo od twoich standardów zależy nasze powodzenie. Najpierw ja je oceniam. Potem reszta też. Na koniec nasz zleceniodawca. Nie masz tu zbyt wiele do gadania, Geraldine - wzruszył ramionami.
Mogła się wściekać, jeśli chciała. Takie były realia. Mógł po ich misji skomentować jej pracę tak samo jak ona to mogła zrobić jemu. Mogli pójść na siebie do osoby, która ich razem wysłała. Nie chciałby się zachowywać jak przedszkolak i skarżyć się na wredną koleżankę. W żadnym razie. Natomiast mógł odpowiednio odnieść się do ich współpracy. Deklasyfikując ją. Aczkolwiek to działało w obie strony. Pamiętał o tym. Nie był aż tak zapatrzony w siebie, żeby zapomnieć, że też mu mogła zrobić pod górę.
Reguła wzajemności.
Nie zawsze z niej korzystał. Zazwyczaj to u niego tak nie działało. Nie dawał sekretu za sekret. Odwzajemniał przysługi, ale głównie wtedy, kiedy sam chciał. Zawsze starał się nie mieć u kogoś długu wdzięczności, ale nie miał problemu z tym, żeby ktoś ten dług miał u niego. Kolekcjonował przysługi jak figurki na półkach. Wolał, żeby to inni się uzewnętrzniali. Ale zawsze, po prostu zawsze odpłacał pięknym za nadobne i pamiętał, że to działało w obie strony. Ktoś mógł odpłacić się jemu.
- Przydatna umiejętność - jeśli go zainteresowała to nie dał tego po sobie poznać.
Jak najbardziej. To była ciekawa informacja. Włożył ją w odpowiednią szufladkę w pamięci, żeby mieć to na uwadze. Natomiast, jeżeli Geraldine oczekiwała po nim wyraźnej reakcji albo co gorsza informacji o tym, co on w sobie miał specjalnego, że tu z nią trafił...
...cóż. Nie odpowiedział.
Zamiast tego nadal analizował otoczenie i myślał o tym, nad czym się zastanawiali. Znał wiele lasów. Nie musiał mieć specjalnych umiejętności, żeby wiedzieć, że ten był Inny. Najmroczniejsze miejsca czasami wydawały się najcichsze i najpiękniejsze, żeby odsunąć podejrzenia i rozproszyć wizytorów.
- Może - kląsnął językiem o podniebienie, po czym odruchowo wyciągnął ramię w kierunku Geraldine, żeby zastopować ją, kiedy natrafił czubkiem buta na jakiś zakamuflowany konar, na który mogłaby przypadkiem wdepnąć. Szturchnął go wysuszoną gałęzią, którą podpierał się chwilę wcześniej. Nic się nie stało, ale miał dziwne przeczucie, że mogło.
To przeczucie nijak się nie rozmyło, kiedy zza drzew zaczął wyłaniać się budynek, którego najprawdopodobniej szukali. Na początku w oddali. Z każdym krokiem coraz bliżej i coraz wyraźniej widoczny.
- Co tak właściwie o nim wiesz? - Spytał, bo jako uzdrowiciel miał tendencję do tego, żeby najpierw zadawać pytania a później uzupełniać wiedzę o swoje spostrzeżenia.
Wyraźnie marszczył brwi i choć miał szalik na połowie twarzy to dało się wyczuć, że stawał się coraz bardziej zmieszany. Podejrzliwie łypał na budynek i towarzyszące mu zabudowania, bo o ile na początku z oddali wszystko wyglądało na zaniedbane i porzucone, o tyle teraz zza pobliskich drzew wyłaniała się bardzo zadbana, odnowiona kopuła budynku. Ściany z cegły były czyste. Okna całe. Roślinność zadbana i wypielęgnowana. Fontanna spokojnie przelewała wodę a Greengrassowi zrobiło się ciepło. Odruchowo zsunął szalik z twarzy a później całkiem z szyi.
Było ciepło jak w środku lata. Nawet nie zauważył, że przekroczyli granicę śniegu i weszli na trawnik a gdy się obrócił, trawa za nimi w lesie była soczyście zielona i poprzecinana kwiatkami. W jednej chwili zapomniał o tym, że gdzieś tam była lodowata zima. Wydawało mu się niepotrzebne, że miał na sobie te wszystkie warstwy ubrania, ale... ...jakie warstwy, tak właściwie? Kiedy spojrzał w dół, nie miał na sobie ani kurtki ani szalika na ręku, tylko całkiem elegancki strój wyjściowy (w rzeczywistości zapewne musiał gdzieś bezwiednie zrzucić ciepłe odzienie i torbę uzdrowiciela). Słońce ciepło przygrzewało a jego popołudniowo-wieczorne promienie oblewały ogród na złoto. Z wnętrza budynku dobiegał dźwięk stukania szkła i rozmów towarzyskich. Śmiechy wypełniały także labirynt z soczystych zielonych roślin po prawej stronie od wejścia.
Towarzyski wieczór przejął myśli Greengrassa. Przestał być podejrzliwy, bo cały czas pamiętał, że przyszli tu razem, żeby pokazać się śmietance towarzyskiej. Nie w żadnym innym celu.