• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 … 14 Dalej »
[02.1966] There ain't no rest for the wicked || Ambroise & Geraldine

[02.1966] There ain't no rest for the wicked || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#21
23.09.2024, 11:38  ✶  
- Żyj w taki sposób, jakbyś miała umrzeć już jutro? Umieraj tak jak chciałaś żyć? Coś w ten deseń? - Odpowiedział, o dziwo nie próbując czepiać się jej słówek tylko brzmiąc, jakby trochę nawiązywali nić porozumienia w podejściu do życia.
W tym temacie mogli się ze sobą zgodzić. W pasję należało angażować się całym sercem. Inaczej trudno byłoby nazwać to pasją. Wtedy to byłoby jedynie hobby a nie zajęcie, które wymagało ambicji, żaru i serca. Jeżeli dla Geraldine tą pasją było coś, co wymagało od niej stawiania na szali swojego życia za każdym razem, kiedy to robiła. To kim by był, żeby to kwestionować? Nie pochwalał brawury, ale nie mógł jej mówić jak powinna żyć. Ani nawet sugerować - tak po prawdzie, bo nie był jej uzdrowicielem, członkiem rodziny, przyjacielem.
Jedynie był partnerem w zbrodni, o której nie mówili wszystkim dookoła. A teraz również zleceniobiorcą biorącym udział w tym samym zleceniu, co ona. Gdyby zaczęła robić coś głupiego, co naraziłoby nie tylko ją, ale również jego czy resztę grupy (tej, w której istnienie zaczynali powątpiewać) wtedy mógłby na nią naskoczyć. Teraz jedynie odpowiadał z uszczypliwością na uszczypliwość w ramach zajęcia na nudę i rozgrzewki w zimnie. Zajmowali czas rozmową, żeby nie stać w niezręcznej ciszy.
- Tu nie mogę się zgodzić - stwierdził całkiem kulturalnie, zważywszy na to, co przed chwilą ustalił. Nie mógł się aż tak czepiać, ale dyskutować już zamierzał. - Jesteś najemnikiem. Można tak powiedzieć. Ocena twoich standardów to jak najbardziej moja sprawa -tak samo jak twoja ocena moich, bo ja też nim jestem, tego już nie powiedział - bo od twoich standardów zależy nasze powodzenie. Najpierw ja je oceniam. Potem reszta też. Na koniec nasz zleceniodawca. Nie masz tu zbyt wiele do gadania, Geraldine - wzruszył ramionami.
Mogła się wściekać, jeśli chciała. Takie były realia. Mógł po ich misji skomentować jej pracę tak samo jak ona to mogła zrobić jemu. Mogli pójść na siebie do osoby, która ich razem wysłała. Nie chciałby się zachowywać jak przedszkolak i skarżyć się na wredną koleżankę. W żadnym razie. Natomiast mógł odpowiednio odnieść się do ich współpracy. Deklasyfikując ją. Aczkolwiek to działało w obie strony. Pamiętał o tym. Nie był aż tak zapatrzony w siebie, żeby zapomnieć, że też mu mogła zrobić pod górę.
Reguła wzajemności.
Nie zawsze z niej korzystał. Zazwyczaj to u niego tak nie działało. Nie dawał sekretu za sekret. Odwzajemniał przysługi, ale głównie wtedy, kiedy sam chciał. Zawsze starał się nie mieć u kogoś długu wdzięczności, ale nie miał problemu z tym, żeby ktoś ten dług miał u niego. Kolekcjonował przysługi jak figurki na półkach. Wolał, żeby to inni się uzewnętrzniali. Ale zawsze, po prostu zawsze odpłacał pięknym za nadobne i pamiętał, że to działało w obie strony. Ktoś mógł odpłacić się jemu.
- Przydatna umiejętność - jeśli go zainteresowała to nie dał tego po sobie poznać.
Jak najbardziej. To była ciekawa informacja. Włożył ją w odpowiednią szufladkę w pamięci, żeby mieć to na uwadze. Natomiast, jeżeli Geraldine oczekiwała po nim wyraźnej reakcji albo co gorsza informacji o tym, co on w sobie miał specjalnego, że tu z nią trafił...
...cóż. Nie odpowiedział.
Zamiast tego nadal analizował otoczenie i myślał o tym, nad czym się zastanawiali. Znał wiele lasów. Nie musiał mieć specjalnych umiejętności, żeby wiedzieć, że ten był Inny. Najmroczniejsze miejsca czasami wydawały się najcichsze i najpiękniejsze, żeby odsunąć podejrzenia i rozproszyć wizytorów.
- Może - kląsnął językiem o podniebienie, po czym odruchowo wyciągnął ramię w kierunku Geraldine, żeby zastopować ją, kiedy natrafił czubkiem buta na jakiś zakamuflowany konar, na który mogłaby przypadkiem wdepnąć. Szturchnął go wysuszoną gałęzią, którą podpierał się chwilę wcześniej. Nic się nie stało, ale miał dziwne przeczucie, że mogło.
To przeczucie nijak się nie rozmyło, kiedy zza drzew zaczął wyłaniać się budynek, którego najprawdopodobniej szukali. Na początku w oddali. Z każdym krokiem coraz bliżej i coraz wyraźniej widoczny.
- Co tak właściwie o nim wiesz? - Spytał, bo jako uzdrowiciel miał tendencję do tego, żeby najpierw zadawać pytania a później uzupełniać wiedzę o swoje spostrzeżenia.
Wyraźnie marszczył brwi i choć miał szalik na połowie twarzy to dało się wyczuć, że stawał się coraz bardziej zmieszany. Podejrzliwie łypał na budynek i towarzyszące mu zabudowania, bo o ile na początku z oddali wszystko wyglądało na zaniedbane i porzucone, o tyle teraz zza pobliskich drzew wyłaniała się bardzo zadbana, odnowiona kopuła budynku. Ściany z cegły były czyste. Okna całe. Roślinność zadbana i wypielęgnowana. Fontanna spokojnie przelewała wodę a Greengrassowi zrobiło się ciepło. Odruchowo zsunął szalik z twarzy a później całkiem z szyi.
Było ciepło jak w środku lata. Nawet nie zauważył, że przekroczyli granicę śniegu i weszli na trawnik a gdy się obrócił, trawa za nimi w lesie była soczyście zielona i poprzecinana kwiatkami. W jednej chwili zapomniał o tym, że gdzieś tam była lodowata zima. Wydawało mu się niepotrzebne, że miał na sobie te wszystkie warstwy ubrania, ale... ...jakie warstwy, tak właściwie? Kiedy spojrzał w dół, nie miał na sobie ani kurtki ani szalika na ręku, tylko całkiem elegancki strój wyjściowy (w rzeczywistości zapewne musiał gdzieś bezwiednie zrzucić ciepłe odzienie i torbę uzdrowiciela). Słońce ciepło przygrzewało a jego popołudniowo-wieczorne promienie oblewały ogród na złoto. Z wnętrza budynku dobiegał dźwięk stukania szkła i rozmów towarzyskich. Śmiechy wypełniały także labirynt z soczystych zielonych roślin po prawej stronie od wejścia.
Towarzyski wieczór przejął myśli Greengrassa. Przestał być podejrzliwy, bo cały czas pamiętał, że przyszli tu razem, żeby pokazać się śmietance towarzyskiej. Nie w żadnym innym celu.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#22
23.09.2024, 12:30  ✶  

- Tak, o to mi chodzi. - Nie miała pojęcia, czy się z niej nabija, czy nie. Nie obchodziło jej to szczególnie, zdawała sobie sprawę z tego, że spora część społeczeństwa nie do końca rozumiała takie podejście. Ludzie często wybierali te najbardziej bezpieczne opcje, które niekoniecznie przynosiły w życiu zbyt wiele kolorów. Ona była pewna, że nie chce tak żyć. Wolała stąpać po niepewnych gruntach, szukać nowych możliwości, ryzykować, bawić się, tak, aby na koniec niczego nie żałować. Jasne, przez to jej żywot mógł się skończyć szybciej, ale co z tego? Przynajmniej żyła w zgodzie ze sobą. Nie ustępowała, nie wybierała znanych dróg.

Oczywiście potrafiła się dostosowywać, tak jak chociażby teraz. Nie mogła sobie pozwolić na niepotrzebne ryzyko, bo nie była tutaj sama. Gdy przyszło jej wykonywać misje, w których brały udział inne osoby to sięgała po te resztki rozsądku, które znajdowały się naprawdę głęboko. Nie chciała wyjść na wątpliwego specjalistę, nie mogła też ryzykować życia obcych osób. Miała tego świadomość. Współpracując musiała działać ostrożniej. Nie chodziło w końcu tylko o jej zdrowie, czy życie. Zależało jej na opinii osób, z którymi czasem wykonywała zadania, bo dzięki temu mogła zostać zaangażowana w kolejne. Profesjonalizm był ważny w tym przypadku.

- W takim wypadku powinnam się chyba poskarżyć naszemu zleceniodawcy, że musiałam pracować z osłem? - Od tego przecież zaczęły się wątpliwości związane z jej standardami. Oczywiście nie miała zamiaru tego robić, zresztą nie uważała tak naprawdę Greengrassa za osła, był to jeden z głupich komentarzy na który sobie pozwoliła. Jak zawsze drążył temat tak, aż zaczęła żałować, że go w ogóle poruszyła. Ambroise był nie do zajechania jeśli o to chodzi, ciągle odbijał piłeczkę, co najgorsze całkiem celnie.

Nie bez powodu też podzieliła się z nim informacją o swoich magicznych zmysłach. Byli tu razem, wolała, aby wiedział, jak wygląda sprawa. Nie poinformowała go o tych wszystkich szczegółach, jak dokładnie działały te umiejętności, bo się przecież nie przyjaźnili. Sięgnęła tylko po to, co wydawało jej się istotne. Nic więcej. Miała wrażenie, że i tak już zbyt wiele o niej wiedział. Niepotrzebnie pokazywała mu swoje ukryte talenty już wcześniej, tyle, że wtedy nie zakładała, że mogą się poróżnić. Powinna chociaż trochę myśleć o ewentualnych konsekwencjach, które mogło przynieść opowiadanie swoich tajemnic. Trudno, liczyła na to, że będzie chociaż trochę lojalny, najwyżej będzie musiała znaleźć coś na niego i odwdzięczyć mu się tym samym, jeśli postanowi przekazać to komukolwiek.

Odbiła się od jego wyciągniętego ramienia. Na jej twarzy rysowała się konsternacja, nie miała pojęcia dlaczego ją zatrzymał, kilka sekund później zauważyła konar wystający spod śniegu. Ups. Nie dostrzegła go wcześniej. Nie wyglądał jednak, jakby zechciał ich zeżreć, więc może nie był to wcale jakiś poważny błąd. - Dzięki. - Rzuciła jeszcze do swojego towarzysza, żeby nie było, że nie docenia jego zaangażowania.

- Tylko tyle, że ponoć jest od lat opuszczony i nikt o zdrowych zmysłach nie chce się do niego zbliżać, bo ponoć coś tam mieszka. - Nie miała pojęcia, czym było to coś, ale musiało to być dosyć groźne, skoro było w stanie zrazić do siebie wszystkie te osoby.

Budynek, który widzieli w oddali z każdym krokiem pokonywania śniegu stawał się im coraz bliższy. Gerry wpatrywała się w niego z zainteresowaniem. Z początku przypominał jakiś opuszczony dwór, teraz jednak nie była do końca pewna, czy nie był zamieszkały. Wyglądał na całkiem zadbany. Spojrzała pod nogi i dostrzegła zieloną trawę, była wiosna? Chyba tak, słońce przyjemnie muskało jej skórę, zapominała o chłodzie, który jeszcze kilka chwil temu przeszywał ją niemalże do kości. Miała na sobie wełniany płaszcz? Tylko po co, zsunęła go w pewnej chwili, a następnie szła dalej przed siebie zafascynowana tym, co znajdowało się przed nimi.

- Jak myślisz, zdziwią się, że zobaczą nas znowu razem? - Nie było to nic nowego, przecież zdarzyło im się już pokazać u swojego boku na przyjęciu. Wtedy dyskutowali o tym, które z nich zostanie uznane za stracone przez towarzystwo drugiej osoby. Strój typowy do polowania, który miała na sobie jeszcze chwilę temu zastąpiła długa, satynowa suknia, oczywiście w zielonym kolorze, który pasował do leśnego otoczenia.

Wsunęła ramię pod rękę Ambroise'a, jakby zapominała o ich wszystkich wcześniejszych niesnaskach, liczyło się tylko to, że mieli się tutaj pokazać razem i osiągnąć coś, chociaż właściwie nie wiedziała co. - Jesteśmy chyba trochę spóźnieni, ale to dobrze, wszyscy będą na nas patrzeć. - Przecież o to im chodziło, aby ludzie nie przestawali o nich plotkować.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#23
23.09.2024, 13:38  ✶  
Pokiwał głową. Nie musieli rozmawiać na temat oddania pasjom. To byłaby ciekawa dyskusja, ale nie w ich wypadku. Razem pewnie doszliby do wniosku, że jednak mają na to zupełnie inne spojrzenie, więc lepiej było pozostać przy złudnej zgodzie.
- Z pewnością będzie zadowolony, że jesteś z nim tak szczera - odrzekł gładko, bez mrugnięcia okiem, ale w jego tonie wybrzmiało rozbawienie myślą, że mogłaby pójść się na niego poskarżyć.
Gdyby ją naraził na niebezpieczeństwo pewnie byłoby to wskazane. Tak samo w jakimś wypadku, w którym zrobiłby jawnie coś głupiego. Mogłaby pójść na niego nagadać i zażądać ukarania go finansowo albo inaczej nawet wtedy, gdyby zdecydował się ją zostawić samą w lesie i stchórzyłby z wyprawy. Wtedy mogłaby powiedzieć, że celowo naraził ją na niebezpieczeństwo. Nie wykonałby zlecenia, więc mógłby ponieść konsekwencje przyjmowania zadań i rezygnacji z nich kosztem reszty grupy (jeśli tak można było nazwać jedną osobę poza nim), ale zdecydował się pójść za nią w las. Jedynym zarzutem, jaki mogła mieć na niego było to, że był dla niej niemiły. Tak samo jak ona dla niego, prawdę mówiąc, więc tu byli raczej zero zero. Niestety wątpił, że któreś miało odpuścić a to oznaczało, że nikt nigdy nie wygra. Byli w tym zbyt dobrzy.
Pomyśleć, co by było, gdyby połączyli siły zamiast kierować je przeciw sobie wzajemnie. Natomiast nie miał zamiaru się tego dowiedzieć, bo ewidentnie potrzebowaliby pójść na zbyt duże ustępstwa, żeby to w ogóle mogło dojść do skutku. Później jeszcze by musieli ten stan utrzymać a to było niemalże niewykonalne. Jak na jego oko, więc na pewno obiektywnie mówiąc.
- Po to tu jestem - wzruszył ramionami, dając jej do zrozumienia, że dbanie o bezpieczeństwo przed magicznymi stworzeniami było jej działką tak jak rośliny były jego.
Zaraz potem wysłuchał tego, co miała do powiedzenia. Wszystko mniej więcej się zgadzało z tym, co sam wiedział. Opuszczona posiadłość. Brak chętnych śmiałków. Nawet nastolatki nie zapuszczały się w to miejsce. Nie mieli tam zobaczyć żadnych świeżych śladów bytności nieproszonych gości poza tymi, których szukali, bo każdy inny unikał tego domu jak ognia. Mogło być niemiło. Nie do końca wiedzieli, co ich czekało, więc powinni bardzo uważać na każdy ruch.
- Mam nadzieję, że wyczujesz to coś zanim je spotkamy - odpowiedział.
Może mógł o niej dużo powiedzieć. Większość pewnie byłaby niezbyt pochlebna. Tym bardziej, że przyjął taką postawę wbrew temu, co mógłby w niej docenić. Mimo to nie był aż tak głupi, żeby nie skorzystać z tego, co mogła wnieść w ich sprawę. Skoro miała specjalne zdolności, nie chciał robić wszystkiego sam i ryzykować wyłącznie własnym życiem. Byli w tym razem. Mieli razem tę sprawę zamknąć i razem dostać wypłatę. Jeżeli im się powiedzie to nawet wyższą od tej założonej, bo kwotę dzielili na dwie osoby, nie więcej.
Musieli wziąć na siebie niezaprzeczalnie więcej odpowiedzialności, ale zyski miały być równie duże. Ambroise dopuszczał różne możliwości. Zakładał, że coś może ich zaatakować albo zarwać się pod ich nogami. Szukał fizycznego niebezpieczeństwa jak kompletny dureń i ignorant. Było stanowczo zbyt późno, żeby się zorientować, gdy weszli w pułapkę. Cokolwiek mogłoby do niego dotrzeć i ostrzec go, co było faktycznym niebezpieczeństwem, nie miało szans przebić się przez iluzję idylli.
Wiosna, bal, śmiech, lekkość w duszy. To wyłączyło wszystkie sygnały ostrzegawcze. Zamroczony nie kwestionował już niczego. W głowie miał tylko tę aurę błogości i zabawy.
- Nie powinni. To normalne, choć kto ich wie - mruknął niepoważnie, posyłając jej porozumiewawczy uśmiech. - Są tak oderwani, że mogliby stracić głowy i tego nie dostrzec - skwitował bez zawahania.
Nie zastanawiał się nawet, o kim rozmawiają. Przez myśl mu nie przeszło, kim mieliby być ci Oni. Był tak daleki od zadawania pytań i analizowania sytuacji jak tylko się dało. On - człowiek, który był znany z prób rozgryzienia wszystkich okoliczności i rozbijania na czynniki pierwsze, bo robił to już automatycznie w związku z wykonywaną pracą. Teraz nagle nie wnikał w nic, co się działo. Wszystkie luki w pamięci nie robiły mu żadnej różnicy. W chwili, w której myślał o tym, co tu robili nagle w jego głowie pojawiała się samoistna banalna odpowiedź. Nie miał problemu z czymkolwiek, dopóki to było wyjaśnione w jego głowie. Może gdyby ktoś go chwycił za ramię i potrząsnął nim dostatecznie dobrze a potem zadałby mu kilka podchwytliwych pytań, ale Geraldine również znalazła się pod tym samym wpływem.
Bawili się wybornie, choć wieczór dopiero się zaczynał. Ambroise miał wrażenie, że alkohol już przyjemnie zaszumiał mu w głowie. Musieli przedtem wypić niedużo, ale z pewnością coś już pili. Tak. Przypominał sobie bąbelki w kieliszku otrzymane na wejściu od tylnej bramy a wcześniej niewielki toast w Londynie. Coś świętowali. Prócz tego balu, którego celu sobie jeszcze nie przypomniał (pogłówkuje i na pewno będzie wiedzieć) mieli coś jeszcze. Jakąś ważną datę. Urodziny? Rocznicę? Chyba nie był dobry w datach. Pewnie dlatego ciężko mu było sobie przypomnieć a nie chciał pytać. To byłoby głupie i mogłoby im popsuć wieczór.
- I tak by patrzyli, zawsze patrzą. Nie mogą się powstrzymać. Pięknie wyglądasz - zapewnił, obejmując ją dłonią w talii, kiedy zadecydował, że wcześniejsze ujęcie go pod rękę mogło być zbyt formalne.
To był naturalny gest. Przyszedł mu bez zastanowienia w tak wyćwiczony, chyba wielokrotnie powtarzany sposób jak się dało. Ten ruch był pozbawiony sztywności i oficjalności. Nie wynikał z konwenansów, więc musiał być nieprzymuszony. Zgodnie z ich wspólną wolą postępowali w sposób bardziej intymny niż wypadałoby dwójce znajomych, więc mózg mu podpowiadał, że kryło się za tym coś więcej. Tak samo to przyjęcie. Elegancki wiosenny bal na jakąś cześć. Mimowolnie liczył na to, że Geraldine zaraz mu przypomni, o co chodzi, bo zawsze mu przypomina.
- Poza tym powinni na nas patrzeć - niby nie spytał a jednocześnie tonem głosu zadał jej ostrożne pytanie. - Powinni zaczekać z dalszym świętowaniem, czyż nie? - Nie wiedzieć czemu oczekiwał potwierdzenia, bo pamięć mu podpowiadała, że ci wszyscy ludzie byli tu bardziej dla nich niż oni dla tych ludzi.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#24
23.09.2024, 14:56  ✶  

Znając życie, nawet gdyby mieli podobne zdanie na ten temat, to i tak udałoby się im o to pokłócić. Nic nie wychodziło tej dwójce tak dobrze jak niesnaski o każdą pierdołę. Byli do siebie tak bardzo podobni, że chyba nie mogli sobie z tym poradzić. Trudno było patrzeć na drugiego człowieka trochę jak w lustro, szczególnie zauważając przede wszystkim jego wady, tak bliskie tym swoim własnym.

- Oczywiście, w końcu wszyscy doceniają szczerość, czyż nie? - To nie miało najmniejszego sensu, nie poleciałaby się poskarżyć o to, że nie pasowało jej towarzystwo podczas wyprawy. Nie chciała wychodzić na wybredną, zresztą nigdy nie miała problemu z dogadaniem się z kompanami, kim by oni nie byli. To był pierwszy raz kiedy jawnie się z kimś droczyła. Z drugiej strony nie był to też nie wiadomo jaki konflikt. Oni ze sobą rozmawiali w ten sposób od dawna. Ich relacja wyglądała na mocno napiętą, ale nie była szczególnie groźna. Nie sądziła, żeby Ambroise był osobą, która mogłaby ją skrzywdzić, nie wydawało się jej też, aby życzył jej źle. Ona tylko czasami myślała o tym, że chętnie by zobaczyła, jak się potyka i przewraca na twarz, ale to właściwie też nie było raczej szczególnie groźne.

- Tak, ale chyba mam prawo docenić to, że się sprawdzasz w swojej roli? - Próbowała być miła, naprawdę próbowała, ale on po prostu nie chciał dać się lubić. Wbrew pozorom nie brakowało jej kultury, więc zwyczajnie postanowiła mu podziękować za to, że zauważył ewentualne niebezpieczeństwo i ją przed nim obronił. Jasne, wiedziała, że każde z nich miało tutaj do odegrania swoją rolę, ale nie zmieniało to faktu, że nie musieli być nadętymi bucami, którzy nie zauważali zaangażowania drugiej strony.

Nie miała pojęcia, czy Ambroise wiedział coś więcej o tym miejscu, pewnie nie, wierzyła, że gdyby tak było, to by się podzielił z nią dodatkowymi informacjami, bo dzisiaj grali w jednej drużynie, bez względu na to, jak się do siebie odnosili. - Na pewno tak się stanie, zawsze najpierw wyczuwam zagrożenie, dopiero później się pojawia. - Oczywiście jeśli chodziło o potwory, nie musiały znajdować się tuż przed nią, aby miała pewność, że są gdzieś w okolicy.  Jeśli jakieś bestie się tutaj pojawią, to wyczuje je nim znajdą się w zasięgu ich wzroku, nie było innej opcji.

Cóż, Yaxleyówna nie była specjalistką w klątwach, urokach, czy iluzji. To nie były jej ulubione magiczne dziedziny. Nic dziwnego więc, że nie zauważyła podstępu, nie wyczuła zagrożenia. Zresztą Greengrass też raczej był jedną z osób, które miały rozpoznać te namacalne zagrożenie, tak samo jak ona. Nie byli gotowi na to, że coś może chcieć zadrzeć z ich umysłami. Powinni przygotować się też na taką ewentualność, może w gronie tych osób które nie przyszły miał być specjalista od podobnych dziedzin.

Czuła spokój, co powinno ją zdziwić, bo jeszcze chwilę wcześniej przecież się gotowała, ale nie zauważyła zagrożenia, nie dostrzegła tej zmiany. Zapomniała o śniegu, mrozie, o tym co znajdywało się poza terenem posiadłości. Liczyło się tylko to, co działo się tu i teraz.

- To prawda, ale nie ma się czym przejmować, nie musimy w ogóle na nich patrzeć, najważniejsze, że jesteśmy tutaj razem, czyż nie? - Najwyraźniej zupełnie ignorowała swoją niechęć do mężczyzny, która kilka minut temu była zauważalna. Zupełnie zmieniła podejście. Spoglądała na niego rozmarzonymi oczami. Była taką szczęściarą, że mogła mieć kogoś takiego u swojego boku.

Szło jej się bardzo lekko, jakby unosiła się nad trawą, czuła dziwną błogość, może to przez alkohol, który wypili. Na pewno nie pogardzili wykwintnymi trunkami, które zorganizowali gospodarze.

- Ależ tak, na pewno na nas czekają, przecież to przyjęcie wydane dla nas. - Nagle ją olśniło, nie wiedziała jeszcze z jakiej okazji było ono zorganizowane, ale to oni mieli być najważniejszymi podczas tego przyjęcia. Próbowała się skupić, żeby wyłapać powód dla którego się tutaj znaleźli, ale nie szło jej to najlepiej. Była wiosna, czyż wiosną nie mieli mieć przyjęcia zaręczynowego. To musiało być to.
- Charles, przecież to nasze zaręczyny, muszą na nas patrzeć. - Dopiero teraz sobie przypomniała powód dla którego się tutaj znaleźli, zerknęła na swoją dłoń, wpatrując się przy tym w pierścień, który znajdował się na jej palcu. Wszystko zaczęło się rozjaśniać.

Ich rodziny spotkały się w tym miejscu, aby świętować to, że ich już niedługo oficjalnie pozostaną połączone. Najwyraźniej im również to odpowiadało, bo kobieta czuła się przy nim bardzo spokojnie, nie mogła oderwać od niego rąk, wtuliła się w ramię mężczyzny, gdy objął ją w tali. Cieszyła się, że ma go tak blisko siebie. Już niedługo będą oficjalnie małżeństwem.

- Już niedługo będziemy mieli to za sobą, nie mogę się doczekać, aż wreszcie powiemy sobie tak. - Spoglądała przy tym na niego jak zaczarowana, ależ miała szczęście, że trafiła na takiego wspaniałego mężczyznę.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#25
23.09.2024, 17:37  ✶  
No cóż. Ich rozmowa całkiem się kleiła a jednocześnie nie kleiła się wcale. Już nawet nie próbował nadążyć za wymianą absurdalnych odpowiedzi i kontrdocinek.
- Tylko całkowita szczerość zagwarantuje ci zawodowe i towarzyskie powodzenie. Tak - stwierdził z przekąsem i potrząsnął głową w niedowierzaniu dla własnych słów.
To brzmiało absurdalnie nawet jako sarkazm. W swoim przypadku jeszcze się nie spotkał z tym, żeby brutalna szczerość i podążanie za swoimi instynktownym i odruchami przyniosły coś poza klątwami do zdjęcia albo próbami zatrucia. Czasami udanymi zanim mogli odtruć delikwenta w Mungu. Najbardziej nie lubił, kiedy pacjent pojawiał się w szpitalu tylko po to, żeby mogli go przyjąć i niemal natychmiast stwierdzić zgon. To przysparzało im masę papierkowej roboty oraz zwalało śledztwo na głowę. Nawet jeśli nie mogli sobie zarzucić opieszałości to i tak na oddziale panowała wtedy bardzo napięta atmosfera. Jasne. Ambroise lubił pewne typy kompletnej szczerości. Jak na przykład ta przy opisywaniu mu wszystkiego, co prowadziło do zatrucia. Cenił nawet najgłupsze komentarze, jeśli mogły pomóc.
Natomiast często trzymanie języka za zębami było lepszą możliwością. W zależności od sytuacji mogło oszczędzić wielu nieprzyjemności. Sam Greengrass nadal uczył się trzymać mordę na kłódkę a komentarze przy sobie w głowie i nie wypowiedziane na zewnątrz. Gdyby szybciej mu szła ta nauka, najpewniej oszczędziłby sobie kilku obić gęby, złamań nosa i poranionych knykci. Na pewno nie pobolewałoby go teraz ramię, którym kilka dni wcześniej poderwał kogoś do góry i przycisnął do ściany nie w seksualnym akcie. Tamten typek ważył ponad normę, ale adrenalina zrobiła swoje. Szkoda, że bolało, kiedy jej poziom opadł. Niby pił eliksiry, ale naciągnięte mięśnie nie zaleczały się tak szybko ani łatwo. Często lepszym wyborem było leczenie złamania niż naciągnięcia. Bardziej bolało, ale było szybsze i mniej wymagające.
- Jasne. Dziękuję, Geraldine - odpowiedział niewzruszony, jakby odbębniał formułkę z książki o byciu kulturalnie skromnym czarodziejem.
Nie wymagał od niej bycia docenionym. Wręcz przywykł do tego, że rażąco wytykała mu wszystkie pierdoły. Na pewno popełnił jakiś błąd podczas swojej reakcji. Nie spodziewał się, że Yaxleyówna postara się być po prostu miła a nie czepialska. To go trochę zbiło z tropu. Bezpodtekstowa kultura z jej strony wybijała go z rytmu. Jakby się spodziewał, że zaraz miała wbić mu jakąś szpilę w stylu:
- A masz! Ten korzeń powinieneś zobaczyć zanim wleziesz w niego butem, botaniku od siedmiu boleści. Gdyby był niebezpieczny to już byś wisiał na gałęzi i musiałabym cię ratować, frajerze.
To nie nadeszło. Może w to nie wierzył, ale...
...była po prostu współpracująca i miła?
Nie spodziewał się tego z jej strony w obliczu tego jak wyglądała ich relacja towarzyska. Zaczynało się robić może nie przyjemnie ani cieplutko, ale umiarkowanie przystępnie.
- Okay - odpowiedział na wyjaśnienia o tym jak działał ten szósty zmysł.
Nie potrzebował bardziej wnikać. To mu wystarczyło, jeśli Geraldine była pewna, że ustrzeże ich przed niebezpieczeństwem ze strony bestii zanim wpadną między gigantyczne szczęki. On miał zadbać o to, żeby ominęli wszystkie diabelskie sidła czy roślinne pułapki. Razem stanowili całkiem niezły zespół, jeśli pominąć chęć rywalizacji i kłótnie. Mogło im się powieść. Byli pewni swego. Idealny materiał na...
...całkowitą katastrofę pod kątem unikania mentalnych pułapek, o których arogancko nie pomyśleli. Żadne z nich w swojej bucie nie wzięło pod uwagę, że mogą iść wprost w inną pułapkę niż fizyczna. Zanim przeszło im to przez myśl, właśnie tak się stało. Jak ćmy do światła.
- Mówiłem ci już, że jesteś nie tylko piękna, ale też inteligentna? Przerażasz mnie swoją celnością - żartował, wbijając w nią spojrzenie świadczące o tym, jak bardzo był zapatrzony w tę młodą dziewczynę.
Kobietę, z którą zdecydowanie chciał spędzić resztę życia, które przecież dopiero zaczynają. Mieli po dziewiętnaście lat. Cały świat przed nimi. Nieograniczony i pełen wolności. Szczególnie, że wraz z tym przyjęciem byli coraz bliżej. No właśnie! To właśnie o to chodziło. Wielki, błyszczący pierścionek na jej palcu mu o tym przypomniał. O tym, co zapomniał przez chwilowy stres i ekscytację. Byli coraz bliżej zakończenia okresu narzeczeństwa, który choć krótki to tak okrutnie mu się dłużył. Małżeństwo gwarantowało im to, że mogli być już na stałe razem a także odblokowywało zasoby finansowe, dzięki którym uniezależnią się od członków obu rodzin.
- Nawet gdyby nie było, wciąż byłabyś tam najpiękniejsza - zapewnił, ściskając ją i bez ostrzeżenia unosząc dziewczynę w górę, żeby obkręcić się z nią ze śmiechem.
Mogli na nich jeszcze chwilę zaczekać, prawda? To był ich dzień. Ich dzień! Zakrzyknął wesoło, odstawiając ją z powrotem na chodnik i mimo zadyszki, wciąż szczerząc się wesoło.
- Gdyby to ode mnie zależało, już dawno byśmy to zrobili. Dawno byłabyś moja, wiesz - zapewnił ją poważnie z błyskiem w oku, po czym szelmowsko się uśmiechnął. - Wciąż możemy to zrobić, wiesz? Uciec stąd, zostawić ich wszystkich i ich konwenanse - szepnął, choć wiedział, że to na nic.
Upierała się przy tym, żeby szanować tradycję a on nie próbował naciskać na szalone plany, odkąd doszli do wniosku, że to były tylko niewinne żarty i nie mogli się ot tak wyłamać, żeby zrobić to po swojemu. Bardzo by tego chciał. Czekali tyle czasu, ale to już niemal było za nimi. Jeszcze tylko trochę przedstawień i mogli zacząć żyć po swojemu upragnioną jednością i wolnością.
Objął ją mocniej, na moment opierając czoło o czoło i bez zawahania całując ją w czubek nosa. Nie kryjąc szerokiego, szelmowskiego uśmiechu, obrócił głowę w kierunku pałacyku. Ostatnie chwile przed przyjmowaniem uścisków i gratulacji. Później wszystkie te mowy i toasty podczas późnego obiadu, który szykowano od tylu miesięcy, że naprawdę cieszyło go, że wszystko w końcu było już bliżej niż dalej. Nie czuł żadnego zdenerwowania. Jedynie podekscytowanie i ulgę, że wszystko zostało tak poukładane i nie mogło się zepsuć.
Obie matki pewnie nadal świrowały bardziej od nich a ojcowie puszyli się jak dwa dorodne pawie. Dumni z tego, że udało im się dopiąć takiej transakcji (każdy z osobna na pewno uważał, że to jego zasługa), która miała dać im jeszcze więcej przewagi w magicznym świecie. Więcej układów, pieniędzy, wpływów, koneksji, sił i tak dalej. Wszyscy dookoła zachowywali się, jakby mieli coś do powiedzenia a oni dawali im to robić. W gruncie rzeczy przecież to się nie liczyło. Mogli mieć ustawione przyjęcie z dekoracjami w guście jednej i drugiej matki. Ciasta mogły być w smakach, których nie wybrali. Goście mogli zostać zaproszeni przez rodziców a zaproszenia mogły być podpisane przez skrzaty domowe udające ich charaktery pisma. To nie miało większego znaczenia.
- Beatrice - skłonił się przed nią, z trudem puszczając jej talię a ujmując dłoń, którą ucałował. - Pozwoli pani - powinien nazwać ją panienką, ale to było takie bliskie zmiany, że przyzwyczajał się do innej mowy.
Skłonił się przed nią, otwierając jej drzwi do wypełnionego światłem holu z olbrzymimi, kręconymi schodami i kryształowym żyrandolem. Muzyka wypełniała uszy a goście stojący po obu stronach bili im brawo, gdy tylko ich dostrzegli. To było idealne późne popołudnie. Wstęp do jedynego takiego wieczoru w życiu.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#26
23.09.2024, 20:15  ✶  

Ta konwersacja była pełna docinek, nie do końca przemyślanych odpowiedzi, rzucali w siebie na zmianę zupełnie niepotrzebne argumenty. Nie miała zielonego pojęcia z czego to wynikało. Żadne z nich nie potrafiło tego urwać, zupełnie bez sensu brnęli w to dalej, mimo, że donikąd to wszystko nie prowadziło. W tej rozmowie nie miało być zwycięzcy, żadne argumenty nie przyniosą zwycięstwa w tej wymianie przemyśleń, za bardzo lubili widzieć tylko swoje racje. Gdyby jednak mieli nieco bardziej otwarte umysły pewnie byliby w stanie zauważyć, że w sumie myślą podobnie, byli chyba jednak zaślepieni chęcią dowalenia drugiej stronie.

- Znowu sobie nadpisujesz to, co mówię. - Nie wspominała przecież o całkowitej szczerości, wiedziała, że ta bywa brutalna i często może przynieść więcej szkód niż pozytywów. Wiedziała, że trzeba cedzić swoje myśli, kształtować je w odpowiedni sposób, ale prawda, czy tam szczerość zawsze się broniła, oczywiście o ile była podana w przystępny sposób. Szczerość przynosiła spokojną głowę, przynajmniej zdaniem Yaxley. Wiele razy musiała informować rodziny o tym, że ich najbliżsi stali się potworami, widziała wiele pękniętych serc, ale co innego mogła zrobić? Była posłańcem niosącym złe wiadomości, źle się później kojarzyła, ale ktoś musiał to robić, ktoś musiał ich uświadamiać. Wiedziała, że czasem bywało to ryzykowne, ludzie mieli tendencje do nieakceptowania bolesnej rzeczywistości, przywykła do tego, potrafiła sobie radzić z oskarżeniami i niezbyt przyjemnymi osądami. Taki już był jej los.

Nie miała też problemu z nazywaniem rzeczy po imieniu, kiedy coś wydawało jej się nieodpowiednie, różnie się to kończyło, wiele razy sprzeczała się z zupełnie obcymi osobami, aby udowodnić im, że się mylą, próbowała otwierać ich oczy i umysły. Zdarzało się, że dostała za to w zęby, ale nigdy tego nie żałowała. Robiła to, co wydawało jej się być słusznym, żyła zgodnie ze swoimi przekonaniami, była szczera w stosunku do siebie i innych. Niektórzy mogli nazwać to głupotą, ale nie ona.

- Mhm. - Wiedziała, że to dziękuję było wymuszone, nie przeszło mu od razu przez usta. Nie podobało jej się takie przechodzenie do oficjalnych formułek. Sama naturalnie po prostu mu podziękowała, naprawdę doceniała, że wypełniał swoje obowiązki, związane z tą wyprawą. Może faktycznie powinna zamilknąć na wieki i przestać się do niego odzywać, bo w jaki sposób by tego nie robiła, to za każdym razem coś mu się nie podobało. Nawet, gdy próbowała być miła, może nie przesadnie miła, ale tak po ludzku. Wydawało jej się, że każdy lubi być doceniony, zauważony. Szczególnie kiedy chodzi o pracę, może to znowu było nieodpowiednie założenie, jeśli chodzi o niego. Nie zdziwiłoby to jej wcale, Greengrass był naprawdę specyficznym człowiekiem.

Ona zamierzała równie profesjonalnie podejść do swoich obowiązków. Była czujna, szukała zagrożenia w formie bestii, które mogły pojawić się w tym miejscu, byli w środku głuszy, to był raj na ziemi dla potworów, tyle, że najwyraźniej żaden nie postanowił tu zamieszkać. Rozczarowujące, bo też chciała się wykazać, a z drugiej strony to też przynosiło kolejne pytania, dlaczego ich tu nie było, ani jednej sztuki, nawet druzgotka, czy chochlika? Dlaczego to miejsce było opuszczone?

Gdyby tylko wiedziała, że dali się zrobić jak dwoje dzieciaków. Nie wpadli na to, że ktoś może chcieć podejść ich w inny sposób, cóż, może te mentalne sztuczki to nie był ich konik, ale przecież wiedzieli, że istnieją takie dziedziny magii, które mogły mieszać im w głowach, powinni wziąć pod uwagę każdą ewentualność, a nie tylko to, co znali.

- Ciągle mi to powtarzasz, boję się, że przez ciebie stanę się okropnie próżna. - Nie mogła przestać spoglądać na mężczyznę stojącego u jej boku. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek dozna takiego wspaniałego uczucia. Miłość od pierwszego wejrzenia istniała? Musiała istnieć. Kiedy rodzice przedstawili jej Charles'a poczuła coś niesamowitego, wystarczyła krótka rozmowa, aby stwierdziła, że jest to, o czym pisali w książkach. Miłość, jakiej nie spodziewała się nigdy przeżyć. Los zdecydowanie był jej sprzymierzeńcem, a co najważniejsze chłopak, mężczyzna był w nią zapatrzony, jak obrazek. Też to poczuł, czy mogło być coś piękniejszego od takiej odwzajemnionej miłości? Nie wydawało jej się.

Już niedługo będą mogli zbudować swój własny świat, swoją fortecę, zaszyć się tam na zawsze i spędzić ze sobą resztę życia, na całe szczęście mieli jeszcze sporo czasu, który przeżyją wspólnie. Byli przecież tacy młodzi, a i tak żałowała, że pojawił się w jej życiu tak niedawno. Wiele straciła nie mając go wcześniej obok siebie.

Zarumieniła się, kiedy usłyszała jego kolejne słowa. Chłopak nie szczędził jej komplementów, wierzyła w te jego wszystkie słodkie słówka, wydawał się być bowiem w tym wszystkim prawdomówny, zresztą ufała mu nad życie. Wiedziała, że nigdy by jej nie okłamał. Jej Charles, już coraz bardziej jej. Jeszcze kilka tygodni i faktycznie zostaną swoimi oficjalnymi towarzyszami na resztę życia, będą małżeństwem.

Zachichotała, kiedy poczuła, że zaczyna unosić się nad ziemią. Z nim wszystko wydawało się być takie lekkie i proste, niczym się nie martwiła, przy nikim też nie czuła się tak bezpiecznie. Była szczęściarą, że trafiła na takiego mężczyznę.

- Nie wybaczyliby nam tego do końca życia. - To nie tak, że ona nie chciała uciec, tyle, że ktoś musiał być rozsądniejszy. Wiedziała, że ich matki nie wybaczyłyby im tego. Ojcowie pewnie mogliby przymknąć oko na podobne zachowanie, ale nie rodzicielki. Ślub ukochanych dzieci był przecież jednym z ważniejszych wydarzeń, jakie mogło nadejść w ciągu całego życia. Szczególnie, że miały połączyć się takie dwie szanowane rodziny. Musieli jeszcze trochę poczekać, przemęczyć się, wiedziała jednak, że wspólna przyszłość jest tego warta.

Odetchnęła głęboko, kiedy zbliżył swoje czoło do jej. Przymknęła na chwilę oczy i pozwoliła sobie chłonąć jego zapach, uwielbiała, gdy znajdował się tak blisko niej, położyła prawą rękę na jego piersi, aby poczuć pod nią bicie serca swojego narzeczonego. Najchętniej pozostałaby tutaj z nim tuż obok swojego ciała. Mogłaby się napawać jego bliskością do końca swojego żywota. Nie miała pojęcia, że da się pokochać kogoś tak mocno. Serce biło jej szybko, kiedy miała go przy sobie. Motyle o których opowiadali ludzie, co do których podchodziła wcześniej tak sceptycznie nie opuszczały jej brzucha, gdy znajdował się niedaleko niej, a nawet kiedy tylko o nim pomyślała.

Niestety musieli w końcu wejść do środka. Dołączyć do bawiących się na przyjęciu gości. Oby udało im się jak najszybciej stamtą wymknąć, póki noc będzie młoda. Okolica była malownicza, mogliby zagubić się gdzieś na terenie posiadłości z dala od całej rodziny i cieszyć swoją obecnością. Tak bardzo tego pragnęła.
[a] - Charles. - Dygnęła przed nim, bo tak wypadało, na jej twarzy znowu pojawił się rumieniec, kiedy poczuła jego usta na swojej dłoni, jej ciało zawsze reagowało w ten sposób na jego dotyk. - Oczywiście, miejmy to już za sobą mój przyszły mężu. - Gdy tylko mogła nazywała go tak, bo nadal okropnie cieszyła ją perspektywa zamążpójścia.

Złapała go za dłoń, gdy tylko znaleźli się wewnątrz pomieszczenia, na samym szczycie schodów. Nie stresowała się szczególnie tym przyjęciem, bo miała go u swojego boku, wiedziała, że jest przy nim bezpieczna, co by się nie działo. Uśmiechnęła się ciepło do tych wszystkich osób, które na nich spoglądali, była naprawdę szczęśliwa, chyba jak jeszcze nigdy dotąd, mogli zejść po krętych schodach, aby ze wszystkimi się przywitać. Powoli więc ruszyła przed siebie z mężczyzną swojego życia u boku.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#27
23.09.2024, 21:58  ✶  
- A nie pomyślałaś, że to ty nie jesteś dostatecznie precyzyjna? - Odmruknął, dodając jeszcze ciszej. - Obyś lepiej strzelała niż gadasz - o tak, jasne, mógłby to sobie darować, ale tak to już z nim było, że dopiero ćwiczył zamykanie mordy i nie był w tym mistrzem.
Działała mu na nerwy. Nie za bardzo umiał powiedzieć, czemu, ale próbował jej dopiec bardziej niż innym ludziom. Może przez to, że miał wrażenie, że cały czas odnosiła się do niego jak do kogoś, w kim widziała wyłącznie słabość. A on nienawidził być słaby. Ich spotkanie w szklarni to potwierdzało. Uderzyła wtedy w jego najwrażliwszy punkt, widziała go w złym stanie psychicznym. Teraz starał się pokazać, że nie był tamtym człowiekiem. Jego logika bywała pokrętna. Nie chciał nienawidzić Geraldine. Chciał...
...całować Beatrice, ofiarowując jej wszystko, czego mogła zapragnąć zanim wypowiedziała jakiekolwiek życzenie.
- Nigdy nie będziesz próżna. Nie znam nikogo takiego jak ty, ale wiem to jedno - zapewnił z wiarą w to, że ich historia miała wyglądać jak z bajki.
A w bajkach księżniczki nie zmieniały się w złe wiedźmy. Były pięknymi czarownicami takimi jak jego Bea.
- Tak, tak, wiem, wiem - wywrócił oczami i wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu. - Nie musisz dodawać, że najpewniej naszego. Twoja matka pognałaby za nami nawet na księżyc a moja by ją poganiała, dlatego nie oponuję więcej, Kochana. Ostatnie słowo, gdybyś zmieniła zdanie i się zamykam - wiedział, na ile żartów sobie może pozwolić.
Kochała go tak jak on ją. Więcej mu uchodziło na sucho, odkąd to ustalili. W szkole strasznie darli koty. Oczywiście, bardzo szybko wyszło, że na pokaz. Nie za bardzo mu się powodziły tego typu gierki. Był prostym i otwartym człowiekiem, choć wychowanym w specyficznej rodzinie pełnej sekretów, których nawet on nie znał (co dopiero jego wybranka), bo wszyscy wiedzieli, że nie byłby w stanie dotrzymać tajemnic. Miał dopiero dziewiętnaście lat, mało co go obchodziło i wszystko wydawało mu się ulotne i niegodne zbyt wielkiej uwagi. Przekładał niektóre plany. Przedkładał wolność nad rozsądek i stabilność. Jedyną stabilizacją, której chciał była ta z Beatrice, ponieważ wydawało mu się, że ich związek jest wyjątkowy, wieczny, bardzo specjalny i nie trzymający się żadnych przyziemnych reguł.
Czasami odnosił wrażenie, że odkąd się zaręczyli ich rodziny zaczęły współpracować w większym zakresie niż ten, o którym im mówiono. Szczególnie wuj Beatrice sprawiał bardzo dziwne wrażenie, kiedy rozmawiał o tematach związanych ze ślubem i przyszłością połączonych rodów. Mimo to nie poświęcał temu większej uwagi niż jedną samotną myśl od czasu do czasu. Może ktoś by powiedział, że to głupie, ale Charlesowi jednocześnie wydawało się, że nie mogą być bardziej gotowi na dorosłość (i te wszystkie dorosłe rzeczy wolnych ludzi) niż są a zarazem dużą część odpowiedzialności przerzucał na ich rodziców i rodziny.
Nawet organizacja tego wydarzenia nie stała po jego stronie. Nie przykładał niemal żadnej uwagi do tego, jak ma wyglądać wydarzenie. Chciał, żeby było barwne i z pompą. Miało być towarzysko, bogato, obficie i kolorowo. Wszystko, żeby uszczęśliwić jego Najmilszą. Bez wahania obiecywał jej najlepsze dobra, bo na nie zasługiwała. Chciała jedwabne obrusy? Ich matki miały pognać za odpowiednim materiałem i pasującą zastawą. Pragnęła mieć pawie dumnie przechadzające się po ogrodzie? Dostałaby dziesiątki pawi i bukiet z kwiatów poprzetykanych piórami. Pamiętałby, żeby jej go zapewnić, ale nie on udałby się do hodowcy i nie wypuściłby ptaków do ogrodów. Za to odpowiadał ktoś inny.
Charles w tym czasie pisałby dla niej wiersze i wygrywałby dla niej ballady. W wolnych chwilach całując ją po jedwabistych rękach i obiecując, że już wkrótce będą mogli sami decydować o swoim losie. Choć w gruncie rzeczy nie mieli tak źle, ale on tego nie widział. Dawano im niemal wszystko, czego oczekiwali, ale miał to za złotą klatkę. Nie chciał prosić tylko żądać jak Wielki Pan z nie posiadającą dna sakiewką z Wielką Panią przy boku. To była ta przyszłość, której chciał dla nich.
Jednocześnie romantyzował ucieczkę, o której mówił przed te miesiące, które teraz skończyły się przyjęciem zaręczynowym. Lubił rodzinne bogactwa, ale łudził się, że mogliby przeżyć bez nich gdzieś na końcu świata (a może nawet w Londynie, bo pod latarnią było najciemniej) przez chwilę lub dwie. Rozgryźliby życie, wzięliby ślub, zyskaliby prawo do funduszy powierniczych i mogliby wrócić do wystawnego życia. Zorganizowałby wystawne przyjęcie przeprosinowe dla matek, uścisnąłby rękę ojcom. Byliby na równi. Niezależni i wolni.
Takie myśli wprawiały go w dużo lepszy humor, więc dawał mu ujście w śmiechu i swawolom. Chciał, żeby i Beatrice przez cały czas odczuwała lekkość jaką uczuł. Uwielbiał ją trzymać w górze, kiedy wydawało mu się, że jego uczucie ją uskrzydla i sprawia, że jest jak piórko w jego ramionach. Delikatna, czuła i piękna. Nie mógł sobie wymarzyć innej, odkąd zobaczył jej złociste warkocze pierwszego dnia w Hogwarcie. Niemal od razu ją za nie ciągał, znosząc te wszystkie kuksańce, bo wiedział, że to z nią się ożeni. Tak miało być i już. Kropka. Koniec.
- Kiedy to się stanie, zbuduję ci dom piękniejszy od tego - odpowiedział z żarliwym przekonaniem. - Z trzynastoma wieżyczkami i tysiącami okien w złotych ramach - gorąco wierzył w to, co mówi.
Ten dom był piękny, ale nie umywał się do tego, który mieli mieć. Poza tym w wystawnych pomieszczeniach kryło się zbyt wiele smutku i ludzkich tragedii, których Charles nie chciał widzieć. Uparcie starał się ignorować cienie o ludzkich kształtach, które widział nawet w tej chwili między ich gośćmi. Zamykał oczy na wszystko, co nie pasowało do idylli. Gardził tym, co zostawiła mu biologiczna matka umierając przy porodzie razem z jego siostrą. Nawet jej nie pamiętał, więc nigdy nie istniała. Ojciec szybko, bo po dwóch tygodniach ożenił się z koleżanką z klubu książki a Charles od zawsze nazywał ją matką. Nauczył się nie wspominać o Tamtej Kobiecie. Nie mówił, że ją czasem widywał. Ani o tym, że czasami miewał przeświadczenie, że ten dom był zły, jakby żądał kolejnej ofiary, bo nie nasycił się Nienazywaną. Tego też się nauczył. Był Normalny. Miał mieć normalne życie i szczęśliwą, pełną rodzinę z Beatrice.
Ten dom też wkrótce miał być normalny, bo Charles planował go wyburzyć i zbudować tu to, o czym mówił. Z tą myślą ruszył z przyszłą żoną w kierunku gości, uśmiechając się i ściskając dłonie aż usta zesztywniały im od unoszenia kącików. Nareszcie mogli ruszyć do jadalni. Odsunął krzesło przed wybranką i zajął miejsce obok na samym szczycie stołu, polewając jej wino przed pierwszymi toastami.
Akurat wczas zanim wuj jego narzeczonej zastukał w kieliszek i wstał.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#28
23.09.2024, 23:18  ✶  

- No jasne, kurwa, twoja niedomyślność to też moja wina. - Prychnęła głośno, ależ on jej kurewsko dzisiaj działał na nerwy. - Obyś nie musiał nigdy sam się przekonać o precyzyjności mojego strzelania. - Miała chęć pokazać mu, jak strzela, najlepiej trafiając w niego, oczywiście nie tak, żeby go uszkodzić na dłużej, miałoby go to tylko drasnąć, zaboleć przez chwilę. Miała ochotę go skrzywdzić, bo po pierwsze kurewsko ją irytował, a po drugie negował jej umiejętności. Chętnie by mu pokazała jak strzela.

Nie sądziła, że to może być jego odruch obronny, że ciągle próbował szukać jej słabości aby sam poczuł się silniejszy. Na siłę łapał się tych niedopowiedzianych słów, wytykał jej każdy, najdrobniejszy szczegół. Nie sądziła, że sama do tego doprowadziła, nie wydawało jej się, że potraktowała go, aż tak okropnie. Zresztą ją samą najbliżsi pocieszali w podobny sposób, jak ona wtedy próbowała zrobić w szklarni. Nie bez powodu była taka szorstka w obyciu, może tym się różnili? Chuj jeden wiedział, co się działo, ona naprawdę czuła się w tym wszystkim zagubiona, gdyby tylko mogła zrozumieć źródło tego zachowania, na pewno by to zrobiła, ale nie mogła, w tej chwili bowiem była zajęta dotykaniem Charlesa.

Nie mogła oderwać od niego swoich dłoni. Był taki cudowny, jak to możliwe, że jej cały świat stał teraz przed nią? Chyba nigdy nie czuła takiego spokoju i pewności. Ten mężczyzna był najwspanialszym, co jej się przytrafiło.

- Charles, nie wiem właściwie, jak to możliwe, że na ciebie zasłużyłam. - Nie spodziewała się, że przyjdzie jej znaleźć prawdziwego księcia z bajki, niesamowitego, łagodnego, opiekuńczego. Nigdy nie podejrzewałaby, że będzie jej dane spędzić życie z kimś takim.

- Na szczęście nie musimy uciekać, już niedługo wreszcie zostaniesz moim mężem. - Mieli sporo szczęścia, że ich rodziny postanowiły zaaranżować to małżeństwo. Z początku podchodziła do tego z dozą ostrożności, nie znała go przecież prawie wcale, poza tymi kilkoma interakcjami, gdy wydawał się jej być zadufanym w sobie nastolatkiem. Kiedy jednak poznali się tak naprawdę dotarło do niej, że była w błędzie. Był dokładnie tym, o czym marzyła. Bardzo szybko stał się jej, a ona jego, jakby byli dwoma zagubionymi połówkami jednej duszy, które razem miały się złączyć w jedną, idealną, pełną.

Nigdy nie wydawało jej się, że małżeństwo będzie tym, czego zapragnie. Miała sporo planów, ambicji, które zajmowały jej czas. Coś się jednak zmieniło, kiedy jej go przedstawiono, zaczął jej przysłaniać wszystko to, co wydawało jej się być ważne. Zapragnęła pewnej stałości, chciała, żeby wszedł do jej życia ze swoimi butami i został tam na zawsze. Była do duża odmiana, nigdy bowiem nie zakładała nawet, że będzie w stanie odczuwać takie emocje, że będzie w stanie kogoś pokochać. Wystarczyła tylko chwila, aby stał się jej całym światem. Najwyraźniej wszystkie jej przekonania były błędne, nawet ona miała serce, chociaż niektórzy nazywali ją za plecami królową lodu. Widać potrzebowała znaleźć odpowiedniego księcia, który był w stanie roztopić lód na jej sercu.

Nigdy nie przywiązywała wagi do interesów, którymi zajmowała się jej rodzina. Wiedziała, że jej związek z Charlesem na pewno przyniesie im jakieś korzyści, jego familii pewnie również. Nie bez powodu postanowiono ich ze sobą zeswatać. Powód jednak nie miał najmniejszego znaczenia, bo gdy tylko go ujrzała to wiedziała, że chce zostać jego żoną. Nie myślała o tym, co jej rodzina może zyskać, najważniejsze było to, że już niedługo to on będzie jej rodziną, nic innego się nie liczyło.

Dostała wszystko, czego pragnęła. Ojciec nie potrafił jej odmówić każdej, nawet najbardziej nieprzemyślanej głupoty. Zależało mu na szczęściu jego jedynej córeczki. Wykorzystywała to, jak tylko mogła, liczyła na to, że faktycznie spełni jej zachcianki, nie był zresztą teraz jednym, miała wrażenie, że i Charles dałby jej gwiazdkę z nieba, gdyby o nią poprosiła. Uwielbiała to, że tak ją rozpieszczał. Nie zależało jej jednak na zbyt hucznym ślubie, przygotowanie takiego przyjęcia mogły trwać naprawdę długo, gotowa była zaakceptować nieco skromniejszą ceremonię, aby szybciej doszło do zawarcia związku małżeńskiego. Zależało jej na czasie, chciała jak najszybciej zacząć budować z nim wspólny świat. Wiedziała, że razem będzie im naprawdę dobrze, że będą mogli osiągnąć wszystko, co sobie tylko wymarzą. Nie dało się ich pokonać, na pewno nie wtedy, kiedy byli razem. Nie brakowało im determinacji i umiejętności, mogli zdobyć cały świat, gdyby tylko chcieli. Zresztą wierzyła, że już niedługo uda im się to osiągnąć.

- Wiesz, że nie potrzebuję pałacu, prawda? Wystarczy, że będziesz ze mną. - To nie tak, że nie odpowiadała jej wizja mieszkania w najpiękniejszym dworku w okolicy, jednak najważniejsze dla niej było to, aby on znajdował się obok, nic innego się nie liczyło. Mogliby zamieszkać nawet i w stodole, a byłaby najszczęśliwszą kobietą, gdyby on znajdował się u jej boku. Wiedziała, że do tego nie dojdzie, bo chciał jej dać wszystko to co najlepsze, ale chciała, żeby wiedział, że to nie to, co materialne było dla niej najważniejsze, tylko on. Mogłaby mu powtarzać bez przerwy jak wiele dla niej znaczy, jak bardzo go kocha.

Udało im się przywitać wszystkich gości, co wcale nie było prostym zadaniem. Nie miała pojęcia skąd właściwie ich matki wytrzasnęły tych wszystkich ludzi. Było to dosyć męczące, aczkolwiek, gdy znajdowała się boku Charlesa wszystko przychodziło jej bardzo lekkie, w ogóle nie odczuwała presji. Mogłaby spędzić z nim w ten sposób wieczność, chociaż zdecydowanie wolałaby, aby znaleźli się w bardziej ustronnym miejscu. Nie znosiła mieć rąk przy sobie, a przy tych wszystkich ludziach niestety pozwalała sobie na nieco mniej bliskości. Nie mogła go przecież całować co chwilę, bo nigdy nie skończyliby ich witać.

Siedziała obok swojego księcia, wpatrzona w niego jak w obrazek. Splotła swoje dłonie z jego, bo nie miała ochoty dłużej trzymać rąk przy sobie, potrzebowała go dotknąć, poczuć jego ciepłą skórę. Podniosła w końcu wzrok w stronę wuja, który zaczął swoją przemowę.

Opowiadał coś o tym, że nareszcie ich dwie rodziny zostaną ze sobą oficjalnie połączone. Tak naprawdę nie słuchała go wcale, zajęta była podziwianiem profilu swojego narzeczonego, wyglądał przepięknie oświetlony tymi światłami z żyrandola, niczym postać wyrwana ze stron bajek, które znała z dzieciństwa.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#29
24.09.2024, 00:26  ✶  
- Z kultury nie zaprzeczę - odrzekł doskonale wiedząc, co robi i że to raczej poziom przedszkola niż dorosłych ludzi. Nie wadziło mu to. - Rozumiem - dodał w sposób świadczący o tym, co miał przez to na myśli.
Nie, nie było to miłe i wyrozumiałe zrozumienie. Postawa Greengrassa traktowała o tym, że wyrażał wobec Geraldine pobłażliwość. Równie dobrze mógłby ją poklepać po głowie i powiedzieć jej, że nie musiała się przejmować swoimi kiepskimi umiejętnościami. Nie od razu Rzym zbudowano. Wystarczyło, żeby bardziej ćwiczyła i mogła się nauczyć przyzwoicie strzelać z łuku lub kuszy. Natomiast nie wiedział, czemu wybrała akurat takie bronie, skoro była w nich kiepska.
Zgadza się. Domyślał się, że nie była. Wręcz podejrzewał, że mogła być kurewsko dobrym strzelcem. Inaczej nie dostałaby tego zlecenia, ale był ostatnim człowiekiem w tym lesie, który by to powiedział na głos. Wolał, żeby żyła w przeświadczeniu, że on kwestionuje jej umiejętności. Nie do końca wiedział, czemu tak bardzo uparł się przy byciu jej zmorą, ale nie analizował swojego zachowania. Chciała, żeby byli sobie obcy i paskudni. Powiedziała mu to. Może nie dosłownie, ale wtedy, kiedy podważyła jego autorytet i potraktowała go jak niepotrzebny element wyposażenia.
Chyba był wobec niej pamiętliwy.
Ale jednocześnie nie? Nie pamiętał o Geraldine ani o tym, kim sam był. W jednej chwili nie był uzdrowicielem ani nawet Greengrassem. Był młodym, zakochanym chłopakiem, który bez problemu robił te wszystkie rzeczy, jakich Ambroise najpewniej by nie zrobił. W jego ciało wstąpiło nowe życie. Naprawdę wydawało mu się, że ma dziewiętnaście lat i cały świat u stóp. Które stawia zdecydowanym krokiem, żeby móc nieść na nich wybrankę.
- Twoja skromność, podejście do życia, to wszystko - nie miał słów, żeby to dobrze opisać, więc tylko zamachał rękami.
Beznadziejnie. Był w niej beznadziejnie zakochany. Choć to było takie brzydkie słowo na związek niosący tyle nadziei i szczęścia, i przyszłości.
- Jesteś moim Słońcem. Nie możesz mówić w ten sposób. Twoje zasługi przyćmiewają wszystko - zapewnił po chwili.
To nie było wystarczające. Powinien dla niej napisać wiersz albo coś w tym rodzaju. Musiała wierzyć w to, że nie istnieje dla niego nikt ważniejszy. Była jego Wszystkim. To on się powinien zastanawiać czy na nią zasługuje. Mógłby o nią walczyć, jeśli potrzeba. Był tego pewien.
- Tylko to mnie tu przywiodło i trzyma. To i oczywiście ty - odezwał się ciepło a nawet trochę zbyt podekscytowanie. - Inaczej musiałbym cię porwać, bo nie mogę zbyt wiele czekać - za tymi słowami stało rozgorączkowanie i zdecydowanie.
Nie żartował, choć ton głosu miał żartobliwy. Chciał tego wszystkiego tu i teraz. Beznadziejnie nudne konwenanse były, no, beznadziejne nudne i niepotrzebne. Gdyby to od niego zależało, darowaliby sobie to wszystko. Ale nie zależało. Za każdym razem zapominał niewygodną myśl, że to było aranżowane małżeństwo. Szczęśliwe i udane - już to wiedział, ale nie odbyłoby się bez zgody ich rodzin. Wolał sądzić, że to los ich złączył a nie interesy czystokrwistych. We własnych oczach byli sobie pisani. Nic nie mogło im przeszkodzić. Wszystko sprzyjało temu związkowi. Mieli być wieczni. Jak wszyscy młodzi, piękni i bogaci. Miał jej dać wszystko, nie żądając nic w zamian (no może poza jedną rzeczą), bo wszystko mu dawała byciem przy nim.
- Dlatego na niego zasługujesz. Na wszystko, co najlepsze, bo o to nie zabiegasz - odpowiedział poważnym tonem, rozglądając się dookoła, żeby zobaczyć czy może skradnąć jej chociaż krótkiego buziaka.
Co go tam! Oczywiście, że mógł. To był ich dzień. Ich goście, nawet jeśli to nie oni wszystko zaplanowali. Ignorując wszystkich z entuzjazmem znanym tylko podekscytowanej młodzieży nachylił ją do pocałunku i nie przejął się żadnymi spojrzeniami. To było niewystarczające, ale musiało ujść. Przynajmniej na tę chwilę. Zaraz udali się do głównej sali i zasiedli przy stole. Chwilowo nic się nie opóźniało. Wszystko szło zgodnie z planem. Siedzieli dumnie wyprostowani, dotykając się tak jak tylko mogli. Było dobrze. Czas płynął a nieubłagane nudne przemowy już się zaczęły.
To było jak w zwolnionym tempie. Charles udawał, że słucha niezmiernie nudnej przemowy z ust wuja ukochanej. Tego teatralnego człowieka, którego nigdy nie umiał polubić wbrew najszczerszym chęciom. W rzeczywistości był pogrążony w myślach i któryś raz z rzędu zastanawiał się nad przyspieszeniem przebiegu dalszej części wieczoru. Chciał mieć swoją narzeczoną tylko dla siebie. Nie lubił wydłużania się wydarzeń towarzyskich. Nie przeszkadzało mu bycie w ich centrum, ale nie chciał słuchać dyrdymałów o niesamowitych korzyściach płynących z tego układu, bo to dla niego nie był układ. To był jego świadomy wybór.
Jasne. To ich rodziny miały ostatnie słowo, ale nigdy nie dopuszczał, że mogłyby odmówić. Poza tym nie pasowało mu, że ktoś przypisuje sobie zasługi za coś, co jest jego życiem. Gdyby wsłuchał się we wszystkie słowa, najpewniej robiłby się coraz bardziej zły, więc pomijał większość wypowiedzi. Wyłapywał co któreś słowo, żeby być przygotowanym na przyjęcie gratulacji. Nie wyglądało, żeby to miało się za szybko wydarzyć. Mieli tu tkwić przez cały złożony wykład ładnie zakamuflowany pod toastem a potem kolejne wypowiedzi ludzi. Najpewniej niewiele krótsze, bo ich nestorzy zwykli mówić dużo i kwieciście.
Charles starał się zignorować wrażenie obserwowania tego zza swojego ciała. Skupił wzrok na ukochanej, ściskając jej dłoń i tylko lekko pozwalając sobie na to, żeby przesunąć rękę trochę niżej pod stołem. Nic przesadnie niewłaściwego, choć niektórzy mogliby być oburzeni. Wielu z tu obecnych miało tradycję na ustach a w sercu rozpustę. Chyba każdy to wiedział, ale nikt nie mówił. To było normalne w ich świecie. Niestety dokładnie tak jak przemówienia, do których powracał myślą, żeby posłuchać czy już muszą się kłaniać czy mogą siedzieć spokojnie.
Wpatrzony w swoją kobietę jak w lustro, wpierw dostrzegł tylko błysk na jej policzku. Coś odbłysknęło na delikatnej skórze Jego Lusterka. Czas spowolnił. Akurat na tyle, żeby Charles zdążył poczuć konsternację. Rozejrzał się po sali. Sam nie wiedział, skąd od razu skierował głowę we właściwym kierunku. Może to był cień, który w przeciwwadze do rozbłysku mignął mu w kąciku oka. Spojrzał w tamtą stronę, dostrzegając coś, przez co mocniej zabiło jego serce. Nie miał zbyt wiele czasu, żeby analizować ten widok. Oczy wszystkich były skierowane w inną stronę. Olbrzymi kryształowy żyrandol na suficie właśnie spadał w dół. Rozbłyski były odbiciami światła w wibrujących kryształkach. Dopiero głośny huk, który poniósł się echem po nagle śmiertelnie cichej sali wybudził Charlesa z transu. Czas przyspieszył. Luźne, pobite kryształki nadal brzęczały, tocząc się po sali. Czerwone kropelki zdobiły wszystko dookoła.
Ktoś zaczął krzyczeć. Charles odruchowo mocniej przyciągnął do siebie Swoją Opokę. Ścisnął ją za rękę, spróbował wtulić jej twarz w swoją klatkę piersiową, żeby nie musiała patrzeć na to, co jeszcze nie do końca do niego dotarło. Stół przeznaczony dla rodziców Młodych nie stał już prosto. Ugiął się pod nieoczekiwanym ciężarem. Nie. Nie ugiął się. Połamał. Część nóg osunęła się na podłogę razem ze szczątkami krzeseł. Wszystko barwiła soczysta czerwień. Ktoś nadal krzyczał. Cień w kąciku jego oka się poruszył i zniknął. Nagle wkroczyło zamieszanie. Ludzie ruszyli z miejsc, zapanował jazgot i chaos.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#30
24.09.2024, 08:11  ✶  

- No tak, bo przecież jesteś taki kulturalny, jasne. - Zdecydowanie wolałaby, żeby to eskalowało, mógł się na niej wyżyć raz i konkretnie i mieliby to z głowy. On jednak wybrał długoterminowe, powolne wbijanie szpilek. Yaxley nie była przyzwyczajona do takich długich gierek, wolała zdecydowanie prostsze i szybsze rozwiązania. Sama swoje kłótnie, jak chociażby te z rodzeństwem wolała rozwiązywać poprzed danie sobie po mordzie. Trochę pobolało, ale przynajmniej mogli się pozbyć wszystkich negatywnych emocji. Tutaj miała wrażenie, że z każdym spotkaniem jest ich coraz więcej, nie miała pojęcia, jak się to zakończy. Czuła jednak, że nie będzie to nic dobrego, bała się, że za którymś razem faktycznie skoczy mu do gardła, chociaż naprawdę starała się walczyć ze złością.

W jednej chwili była pełna negatywnych emocji, a później wręcz przeciwnie. Wypełniało ją czyste, niesamowite uczucie powodujące, że nie mogła przestać się wpatrywać w stojącego obok mężczyznę. Ta miłość, która ją wypełniała była tak wielka, że wypuszczona z jej ciała mogłaby wypełnić cały świat. Geraldine nigdy nie poznała podobnego uczucia, nigdy tak naprawdę nikogo nie pokochała, jej ciało jednak radziło sobie z tym wyśmienicie, Beatrice potrafiła kochać w przeciwieństwie do niej.

Miała wiele szczęścia, że odwzajemniał to uczucie. Była wdzięczna przeznaczeniu, że zaoferowało im to wszystko. Nie ma w życiu nic ważniejszego od tego, aby trafić na tę osobę. Wszystkie przyziemne sprawy wydawały się nie mieć najmniejszego znaczenie, kiedy miała go obok siebie.

- A ty moim księżycem, rozświetlasz najciemniejszy mrok. - Kiedyś obawiała się strasznie aranżowanego małżenstwa, nie wiedziała, czego powinna się spodziewać, ale zjawił się on i wszystkie troski odeszły. Stał się przewodnią myślą jej życia, gdyby wszystko przepadło, a on został to istniałaby nadal. Gdyby jednak wszystko zostało, a on przepadł to ona przestałaby istnieć. Nie przerażało jej to wcale, była gotowa oddać wszystko, aby nigdy go nie stracić.

- Już niedługo będziemy mogli stworzyć swój własny, mały świat. Na szczęście nie musisz mnie porywać, chociaż to mogłoby być na pewno bardzo ekscytujące. - Porwanie kojarzyło się raczej z czymś złym, jednak nie umiała myśleć o jego czynach w ten sposób. Na pewno byłoby to wspaniałe, zaszyć się gdzieś daleko, bez tego niepotrzebnego zamieszania, którym miał być ich ślub. Wiele by dała, aby mieli to już za sobą, niestety musieli wykazać się cierpliwością, wcale nie było to takie łatwe, kiedy serce żądało tego, aby mieli siebie natychmiast. Ona, zawsze wytrwała miała problem, aby trzymać emocje na wodzy, zresztą już przestawała to robić. Nie miało to najmniejszego sensu, bo przecież i tak byli sobie przeznaczeni.

Świat zawirował, gdy zbliżył swoje usta do jej, poczuła, że się rozpływa, zupełnie ignorowała wszystkich ludzi, którzy się im przyglądali, chciała, aby ten moment trwał wiecznie. Westchnęła jedynie niezadowolona, kiedy musieli wrócić do rzeczywistości, do tego, co działo się wokół nich. Najchętniej zniknęłaby w tej chwili ze swoim wybrankiem gdzieś daleko. Niestety nie mogli sobie na to pozwolić, te konwenanse czasem bywały strasznie upierdliwe.

Miała problem z utrzymaniem swoich rąk przy sobie, jednak stół okazał się być ich sprzymierzeńcem, nikt nie widział tego, co działo się pod nim, tańca ich dłoni, palców. Nigdy jeszcze nie była taka bezsilna jeśli chodzi o walkę ze swoimi uczuciami, kiedy Charles znajdował się obok nie potrafiła nad sobą zapanować.

Beatrice starała się, co jakiś czas spoglądać na tych wszystkich, którzy widzieli potrzebę, aby coś powiedzieć. Zupełnie nie obchodziły jej ich słowa, nie była skupiona na przemowach, nie to było dla niej istotne tego wieczora. Liczyło sie tylko to, że mieli znaleźć się o krok bliżej od spełnienia jej największego marzenia.

Z rozmyślań wyrwał ją dźwięk żyrandola, który uderzył w stół. W przeciwieństwie do swojego wybranka, ona nie dostrzegła momentu, w którym zaczął spadać. Odruchowo zerwała się z miejsca by znaleźć się w jego ramionach, wiedziała, że przy nim będzie bezpieczna, że nie da jej zrobić krzywdy. Drżała, bo nie spodziewała się tego, że może pojawić się niebezpieczeństwo, mieli być tutaj bezpieczni. Nie spoglądała na pomieszczenie, nie miała pojęcia, czy komuś stała się krzywda. Próbowała ignorować wszystkie krzyki, które dochodziły do jej uszu. Skupiła się tylko na nim, musieli stąd wyjść, uciec, tak, aby nikt ich nie skrzywdził. Czuła, że to nie była dobra wróżba, że ktoś może zechcieć naruszyć ich spokój, uniemożliwić im wspólne szczęście.

Na jej policzkach pojawiły się łzy, bała się tego, że ktoś może chcieć ich nieszczęścia, powinni stąd uciec i wziąć ten ślub jeszcze dzisiaj, z dala od rodziny, tak aby nie dać im możliwości przeszkodzenia im w tym, co było przeznaczone.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (14887), Ambroise Greengrass (16367)


Strony (5): « Wstecz 1 2 3 4 5 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa