Musiał odpocząć. Sen nie był najgorszym pomysłem. Tak właściwie, kiedy tylko dostał zgodę na to, żeby się w nim pogrążyć, bezwiednie skorzystał z tej możliwości. Odpłynął pogrążając się w majakach sennych, lecz także w błogiej nieświadomości.
To bez wątpienia było najlepsze możliwe rozwiązanie. Szczególnie, że gdy ponownie otworzył oczy, leki zaczęły działać. W dalszym ciągu czuł się naprawdę fatalnie, ale teraz w większości po prostu dryfował na eliksiralnym haju, okazjonalnie krzywiąc się z bólu, gdy się zapomniał i zbyt mocno poruszył ciałem. Wtedy przynajmniej upewniał się, że w dalszym ciągu żyje a ta cała scena to nie przedśmiertne majaki.
- Nie, nie tak jakby - gdyby mógł machnąć ociężałą ręką to właśnie zrobiłby to w wyrazie irytacji, ale tym razem musiał zadowolić się pełnym niezadowolenia sarknięciem. - Nie ma w tym knuta mojej zasługi. To wszystko ty. Tylko dzięki tobie tu jestem. Oboje to wiemy, nie musisz być skromna - z goryczą spojrzał na swoje opuchnięte ręce.
Nie mógł uwierzyć jak bardzo były obecnie bezużyteczne, osłabione przez to, co się stało. Naprawdę. Geraldine nie musiała być przesadnie skromna. Wyciągała go z bagna cholera wie, ile czasu. Najpewniej długie godziny. Sam nawarzył sobie cholernego Szkiele-Wzro, które teraz wypijał. Nie chciał tak o tym myśleć, ale nagła konfrontacja (zresztą wywołana przez niego samego) doprowadziła go do zamotania.
- Och, w tym jednym konkretnym przypadku - zmrużył oczy, udając, że jest bardziej energiczny, niż w rzeczywistości i nawet usiłując podeprzeć się mocniej na łokciach, wyginając ku niej swoje ciało, co spotkało się z czerwono-białą falą mroczków przed oczami i stłumionym sykiem, który bezlitośnie wydostał się spomiędzy popękanych warg Ambroisa.
Chwilę później osunął się na poduszki, mrugając parokrotnie, żeby odegnać od siebie ciemną kaskadę napływającego zamroczenia. Westchnął ciężko, całkiem dobitnie okazując niezadowolenie z tego, w jaki sposób poszła mu ta niezbyt przekonująca próba.
Mimo to nie był mięczakiem, nie? Ani kompletnym frajerem, który poddałby się od razu po pierwszym niepowodzeniu.
- Przekonaj się - wygiął delikatnie usta w uśmiechu, próbując być uwodzicielskim, co zapewne zazwyczaj zadziałałoby znacznie lepiej niż obecnie.
Bowiem w tej chwili mogło wyglądać co najwyżej pociesznie, nawet jeśli w żadnym momencie nie dopuszczał do siebie tej myśli, żeby nie osłabić swojej pozycji.
Tak. Tej pozycji. Na jego nieszczęście była to pozycja ofiary własnych beznadziejnych, porywczych decyzji. Nie ta, w której chciałby się znaleźć i co do której tak bardzo się upierał. Pozycja osoby, którą doszczętnie, niezaprzeczalnie popierdoliło, ale Roise nie zamierzał dopuszczać do powtarzania tego raz za razem. Wystarczyło, że sam to przyznał.
- Nie testuj mojej cierpliwości - stwierdził całkiem wymownie unosząc przy tym brwi, choć zareagował na to niemalże natychmiastowym sapnięciem.
Całe jego ciało było poobijane, opuchnięte a on mimo to usiłował siedzieć z wyprostowanymi plecami, starając się wyglądać na bardziej przytomnego. Szczególnie mocno i gwałtownie prostując się wtedy, kiedy dotarły do niego te kolejne słowa. Zamrugał z niedowierzaniem, otwierając usta. Oparł się na łokciach, ale zaraz potem opadł z powrotem na poduszkę, oddychając ciężko zniechęcony.
- ...nie żartuj sobie ze mnie - mruknął w konsternacji, nie mogąc zbyt wiele poradzić na to, że jego oczy samowolnie się rozszerzyły a serce przyspieszyło rytm. - ...pięć dni? - powtórzył po niej, nie mogąc dopuścić do siebie myśli, że wcale się nie przesłyszał, starając się panować nad tą łamiącą się nutą w głosie.
A jednak dostał potwierdzenie. Westchnął ciężko, zamykając oczy na chwilę, a jego dłonie bezwiednie zacisnęły się na pościeli.
- ...pięć dni - na kilka dłużących się sekund zgubił się w myślach, wpatrując się w sufit i próbując zrozumieć to, co właśnie mu przekazywała.
Nie było go przez tydzień. Niemalże tydzień, choć w pamięci nadal miał wczorajsze wyjście. Ich okropna kłótnia w dalszym ciągu była najjaśniejszym punktem we wspomnieniach Ambroisa. Każde kolejne wydarzenie nie było jasne. Wszystko działo się tak szybko, nieskładnie, chaotycznie.
Pięć dni. Nie było go pięć dni, kiedy zupełnie nie wiedział, co się z nim działo. Geraldine również nie. To było jak siarczysty policzek wymierzony prosto w twarz. A może i gorzej. Znacznie, znacznie gorzej.
- Ma moitié... ...Rina... ...Kochanie... ...ja - kolejny raz bezwiednie potarł czoło dłońmi, próbując zebrać myśli - bezcelowo. - ...ja pierdolę - czuł jak pot płynie mu po skroni, co tylko zwiększało jego dyskomfort.
Pięć dni. Nie było go pięć dni.
- Zasługujesz - wiedział, że to było pytanie retoryczne, ale wciąż na nie odpowiedział; jego głos był cichy i zduszony, ale nie uciekał od tematu.
Zjebał i zamierzał to wszystko wyjaśnić. Z tym, że za cholerę nie wiedział, w jaki sposób.
- Chciałbym ci jakieś dać. Tyle tylko, że za cholerę nie wiem, jakie - westchnął głęboko, na chwilę odwracając od niej wzrok, czując się przytłoczony tym wszystkim, co do niego docierało.
Bardzo przejrzyście. Wręcz zajebiście krystalicznie jasno. Na tyle, że nie mógł bronić się przed własnymi paskudnymi myślami. Mimo to nie zamierzał unikać kontaktu. W dalszym ciągu prowadził powolną, zmęczoną rozmowę, nawet jeśli każde słowo wydobywało się z niego z trudnością.
- Powiedziałem ci, że możesz mi nawrzucać. Tak - zacisnął wargi, mimo to rzucając jej raczej posępne spojrzenie. - Ale nie przeginaj - nie musiała cały czas mu uświadamiać, że zjebał sprawę.
Był tego aż nazbyt świadomy. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co musiała czuć przez ten czas. Co on sam niechybnie by wtedy czuł.
- Wiesz, że świadomie bym cię na tyle nie zostawił. Nie miałem pojęcia, że to tak eskaluje. Ja nawet nie planowałem robić nic szczególnego - wymamrotał, wzdychając ciężko, bo to było naprawdę żenująco słabe wytłumaczenie.
Tak właściwie to nie wiedział, czy w ogóle jakiekolwiek. On sam chyba nawet nie pokusiłby się o to, żeby nazwać te słowa wyjaśnieniem, co było dostatecznie wymowne, bo zazwyczaj nie miał najmniejszych oporów przed tym, żeby usprawiedliwiać się we własnych oczach. W tym momencie miał z tym trudność.
Wyraźnie wykrzywił wargi, ponownie wypuszczając powietrze z płuc. Tym razem już przez nos, bo gardło w dalszym ciągu miał zaognione, wargi suche i popękane, pękające jeszcze bardziej za każdym razem, gdy postanawiał się odezwać. Mimo to nie zamierzał milczeć. Może nie był człowiekiem słowa, ale w tym wypadku miał bardzo ograniczone możliwości, aby był człowiekiem czynu. Tak właściwie to praktycznie żadne.
Był wręcz fatalnie niezdolny do tego, żeby zareagować w taki sposób w jaki mógłby chcieć to zrobić. Upierdliwie osłabiony, pozbawiony nawet procenta zwyczajowych sił. Dawno nie czuł się tak bezużyteczny i zamknięty we własnym ograniczonym ciele. Prawdę mówiąc, mógł przywołać w myślach wyłącznie jedną taką sytuację i ona...
...ona cholernie go w tym momencie dobijała, przytłaczając Ambroisa niechcianymi wspomnieniami. Jasne. Odkąd zaczął działać na pograniczu prawa, wielokrotnie władował się w kłopoty wymagające od niego radzenia sobie z obrażeniami fizycznymi.
Był w stanie się zaleczyć, lizać rany, utrzymać się przy świadomości na tyle długo, żeby nie paść gdzieś pośrodku podłogi i tam zejść. Choć to w żadnym wypadku nie znaczyło, że w czasach przed Nimi (obecnie bardzo trudnych do przywołania w pamięci, bo od tamtej pory wszystko tak bardzo się zmieniło) nie zdarzało mu się zemdleć z bólu w pierwszym miejscu w domu, w którym się pojawił.
Parokrotnie był naprawdę blisko zakończenia swojego żywota. Wykrwawienia się, zakrztuszenia się własną krwią, cholera wiedziała, co więcej. Nie bez powodu tak bardzo dbał o to, żeby mieli w domu naprawdę niemalże całą aptekę. Wybór eliksirów praktycznie równie szeroki, co w Mungu. Wszystko opisane w najmniejszym szczególe, choć w tym wypadku już nie ze względu na niego.
I cholera. W tym wszystkim zapomniał o samej podstawie podstaw - praktycznym przeszkoleniu, daniu informacji. Nomen omen nawet takich praktycznie kropka w kropkę podobnych do tych, które przedstawiał swoim uczniom.
Tak. Właśnie teraz. Teraz to do niego dotarło. I niby mógł to przemilczeć, żeby Geraldine nigdy nie dowiedziała się o tym, jak bardzo dał dupy również w tym zakresie, ale chyba poczuł się trochę za bardzo jak ostatni idiota, by się z nią tym nie podzielić.
- W torbie w salonie masz czarną skórzaną teczkę - odezwał się bardzo powoli, zdecydowanie nachmurzony, lekko przymykając oczy i kręcąc głową, jakby chciał powiedzieć coś, co ostatecznie sobie darował. - A w gabinecie cztery segregatory - mógłby zaczekać na pytające spojrzenie i no i? padające z ust ukochanej, ale po prostu na nią spojrzał, znowu biorąc głębszy wdech i ciężko wypuszczając powietrze. - Jestem jebanym wykładowcą a niektórzy nasi stażyści to debile mający mniej pojęcia o eliksirach niż ty. Szczególnie ci z wypadków przedmiotowych. Ogarnęłabyś to - gdybym ci powiedział, czego już nie musiał dodawać, prawda?
Na swoją nieznaczną, raczej słabą obronę miał to, że ten temat był raczej świeży. Jego stanowisko zajmował wcześniej ktoś inny, kto obecnie zajął się hodowlą trzody chlewnej w górach po tym jak kociołek wybuchł mu w twarz i doprowadził go do nieodwracalnego urazu głowy.
Greengrass wpierw zgodził się na bycie zastępstwem, raczej nie widząc się trwale w roli teoretyka wkładającego ludziom mało praktyczną wiedzę do głowy. Jasne, mieli też czas na cześć praktyczną, laboratoria i takie tam, ale w większości chodziło o przekazywanie teorii ku czemu nie do końca się skłaniał. Tymczasem leciał mu praktycznie siódmy albo ósmy miesiąc i nie zapowiadało się na to, żeby Dyrekcja miała kogoś dotrudnić.
Więc wystarczyło sięgnąć po podstawy podstaw przygotowane z myślą o mniej światłych jednostkach (całe szczęście nie z jego oddziału), przerzucając kartki i zapewne odnajdując informacje, które tam były. Czytelne, logiczne, nie nabazgrane. No, nie był z siebie specjalnie dumny.
Nieznacznie pokręcił głową, masując sobie kark palcami i zaciskając usta, po czym odpowiadając na kolejne pytanie. Tym razem o coś, czego po prostu chciał. Licząc się z tym, że nie było to ani do końca rozważne, ani nie miało być również przyjemne pod kątem fizycznym. Psychicznie jednak zdecydowanie tego chciał.
- Nie - odpowiedział cicho, nawet nie próbując uniknąć całkowitej szczerości związanej z tym, że - nie, najpewniej nie powinna, nie był do końca pewien jakie efekty miało to przynieść i czy nie będzie jeszcze bardziej bolało. Najprawdopodobniej miało. - Ale mało mnie to obchodzi - drgnął mu kącik ust, spojrzenie złagodniało. - Po prostu do mnie chodź i postaraj się zbytnio nie wiercić - nachylił się odrobinę w jej stronę, aby sprowokować kontakt, przy czym delikatnie przejechał palcem po obrzeżu kołdry. - No chodź - wyciągnął rękę, by delikatnie chwytając ją za nadgarstek, przyciągnąć ją bliżej siebie, raczej nie zamierzając dłużej czekać na podjęcie decyzji.
Kiedy wyślizgnęła się do niego pod kołdrę, uniósł kąciki ust obdarzając ją spokojnym spojrzeniem i wyciągając ku niej rękę, żeby mogła się na nim oprzeć. Ignorując siniaki, rozcięcia i pulsujący ból przechodzący falowo przez jego ciało, gdy wsunął ramię pod plecy ukochanej, kładąc dłoń na jej talii.
- Kocham cię - powtórzył niemalże bezgłośnie, mając wrażenie, że w przeciągu ostatnich godzin te słowa padły częściej niż przez te wszystkie lata, które ze sobą byli. - Nigdy w to nie wątp, okay? Nawet jak mi czasem... ...bardzo nieczęsto... ...praktycznie wcale... ...nigdy... ...no dobrze, jak mi czasem odpierdala - choć miał trudności z ruchem, próbował przysunąć swoją głowę bliżej, nachylając kark, aby móc z nią rozmawiać nie szepcząc zbyt cicho pod nosem; chciał, żeby go zrozumiała.
Również ten podprogowy, nie do końca jasny i niezbyt dokładnie uświadomiony przekaz, który krył się gdzieś tam pomiędzy słowami. Ambroise miał tendencję do przesady. Oboje ją mieli, ale jemu zdarzało się stanowczo zbyt często przeskakiwać od skrajności w skrajność.
Udowodnił jej to nawet tego poranka (poranka? w dalszym ciągu nie wiedział, która jest godzina) próbując podświadomie zrobić z siebie twardziela biorącego odpowiedzialność za swoje życie. Instynktownie zaczął się wycofywać, co prawda całe szczęście mówiąc o tym w jasny sposób, ale fakty pozostawały faktami. Gdyby mu to zasugerowała, pewnie oboje jeszcze bardziej by na tym ucierpieli. Na sam koniec tak czy siak ponownie znajdując się w swoich ramionach, bo przecież nie wyobrażał sobie siebie bez niej. Ich losy były ze sobą trwałe związane. Prędzej czy później przyszłoby otrzeźwienie. Zawalczyłby. Miał o co walczyć.
Z tym, że nie potrzebował sam wpierw wywoływać konieczności tej walki, prawda?
- Nigdy, przenigdy - mimo że jego ciało było osłabione, reakcje opóźnione i stłumione, tym razem zdecydowanie pokręcił głową, powstrzymując każdy jeden wyraz tego, ile go to kosztowało. - Nie zostawiłbym cię w taki sposób - nie chciał, żeby kiedykolwiek wątpiła w jego intencje.
W końcu od samego początku starał się mieć wobec niej całkowicie jawne zamiary. Miała być jego, szczególnie że on bez chwili zastanowienia był w stanie powiedzieć, że jest jej - nikogo innego. Nikt inny nie miał dla niego takiego znaczenia, nawet jego własna rodzina. Zresztą to nie ze swoją rodziną układał sobie życie. To nie z rodziną chciał spędzić kolejne lata.
No, jasne - poniekąd miał to zrobić, ale pochodzenia się nie wybierało. Był trwale związany ze swoimi krewniakami z jednej czy z drugiej strony. Rzecz jasna z jednymi mocniej niż z innymi, ale to Geraldine była jego świadomym wyborem.
Decyzją, opoką, bezpieczną przystanią, przyjaciółką, kochanką, partnerką. Niesamowicie przyciągającą osobą potrafiącą wywoływać w nim naprawdę skrajne emocje. Byłby ostatnim kretynem, gdyby nie był świadomy tego, jak bardzo się ze sobą splątali.
Nawet przez chwilę nie wątpił, że nie mógłby tak po prostu z tego zrezygnować, nie czując jak traci kawał siebie, o którym nie wiedział, że może go oddać. Nie oddał go komukolwiek przed nią. Nie miało być kogokolwiek po niej. Więc...
- Masz mnie na głowie do mojej usranej śmierci, która nie jest w planach na kilka najbliższych dekad, więc musisz się liczyć z konsekwencjami własnych wyborów - stwierdził, starając się brzmieć przy tym całkowicie jasno, zdecydowanie i logicznie, nawet jeśli w tym momencie miał raczej utrudnione zadanie, mentalnie kołysząc się na falach otumanienia medykamentami.
Mimo to wydusił z siebie lekki, urywany, chrapliwy śmiech, starając się rozładować napiętą atmosferę. Jedną ręką przesunął po boku swojej dziewczyny, bardzo ostrożnie kładąc drugą na jej policzku i na kilka krótkich chwil przymykając oczy.
- To ja. Ja jestem tymi konsekwencjami - uśmiechnął się lekko, mimo bólu, rzucając Geraldine całkiem zaczepne spojrzenie, nawet jeśli nie mogła tego dostrzec, przytulona do jego klatki piersiowej.
Było lepiej. Czując ciepło jej policzka na skórze, mógł pozwolić sobie na ciszę, oddychając wolniej i spokojniej. Wiedział, że to nie jest zbyt wiele, że chciałby być przy niej znacznie bardziej świadomie, nie dryfując w przestrzeni, mogąc znów być blisko i dać jej znacznie więcej dotyku, którego oboje potrzebowali. Objęcia ramionami, wtulenia jej w siebie, ale skoro nie mogli sobie na to pozwolić, to nie zamierzał narzekać. I tak było dobrze. Przy Geraldine zawsze było lepiej.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down