• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[03.1968] When love takes a detour || Ambroise & Geraldine

[03.1968] When love takes a detour || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#21
14.11.2024, 15:17  ✶  
Zabawne, że w tym wszystkim gdzieś zatracił wątek. Kiedy do jego uszu dotarły słowa o jutrze, zmarszczył brwi w konsternacji i kaszlnął zamiast odpowiedzieć. Powinien się ucieszyć? Nie do końca wiedział, o co chodziło z tym jutrem, ale chyba tak. Mimowolnie kiwnął głową - zły pomysł, bardzo zły pomysł. Znowu go załupała a rana na samym czubku zapulsowała boleśnie.
Musiał odpocząć. Sen nie był najgorszym pomysłem. Tak właściwie, kiedy tylko dostał zgodę na to, żeby się w nim pogrążyć, bezwiednie skorzystał z tej możliwości. Odpłynął pogrążając się w majakach sennych, lecz także w błogiej nieświadomości.
To bez wątpienia było najlepsze możliwe rozwiązanie. Szczególnie, że gdy ponownie otworzył oczy, leki zaczęły działać. W dalszym ciągu czuł się naprawdę fatalnie, ale teraz w większości po prostu dryfował na eliksiralnym haju, okazjonalnie krzywiąc się z bólu, gdy się zapomniał i zbyt mocno poruszył ciałem. Wtedy przynajmniej upewniał się, że w dalszym ciągu żyje a ta cała scena to nie przedśmiertne majaki.
- Nie, nie tak jakby - gdyby mógł machnąć ociężałą ręką to właśnie zrobiłby to w wyrazie irytacji, ale tym razem musiał zadowolić się pełnym niezadowolenia sarknięciem. - Nie ma w tym knuta mojej zasługi. To wszystko ty. Tylko dzięki tobie tu jestem. Oboje to wiemy, nie musisz być skromna - z goryczą spojrzał na swoje opuchnięte ręce.
Nie mógł uwierzyć jak bardzo były obecnie bezużyteczne, osłabione przez to, co się stało. Naprawdę. Geraldine nie musiała być przesadnie skromna. Wyciągała go z bagna cholera wie, ile czasu. Najpewniej długie godziny. Sam nawarzył sobie cholernego Szkiele-Wzro, które teraz wypijał. Nie chciał tak o tym myśleć, ale nagła konfrontacja (zresztą wywołana przez niego samego) doprowadziła go do zamotania.
- Och, w tym jednym konkretnym przypadku - zmrużył oczy, udając, że jest bardziej energiczny, niż w rzeczywistości i nawet usiłując podeprzeć się mocniej na łokciach, wyginając ku niej swoje ciało, co spotkało się z czerwono-białą falą mroczków przed oczami i stłumionym sykiem, który bezlitośnie wydostał się spomiędzy popękanych warg Ambroisa.
Chwilę później osunął się na poduszki, mrugając parokrotnie, żeby odegnać od siebie ciemną kaskadę napływającego zamroczenia. Westchnął ciężko, całkiem dobitnie okazując niezadowolenie z tego, w jaki sposób poszła mu ta niezbyt przekonująca próba.
Mimo to nie był mięczakiem, nie? Ani kompletnym frajerem, który poddałby się od razu po pierwszym niepowodzeniu.
- Przekonaj się - wygiął delikatnie usta w uśmiechu, próbując być uwodzicielskim, co zapewne zazwyczaj zadziałałoby znacznie lepiej niż obecnie.
Bowiem w tej chwili mogło wyglądać co najwyżej pociesznie, nawet jeśli w żadnym momencie nie dopuszczał do siebie tej myśli, żeby nie osłabić swojej pozycji.
Tak. Tej pozycji. Na jego nieszczęście była to pozycja ofiary własnych beznadziejnych, porywczych decyzji. Nie ta, w której chciałby się znaleźć i co do której tak bardzo się upierał. Pozycja osoby, którą doszczętnie, niezaprzeczalnie popierdoliło, ale Roise nie zamierzał dopuszczać do powtarzania tego raz za razem. Wystarczyło, że sam to przyznał.
- Nie testuj mojej cierpliwości - stwierdził całkiem wymownie unosząc przy tym brwi, choć zareagował na to niemalże natychmiastowym sapnięciem.
Całe jego ciało było poobijane, opuchnięte a on mimo to usiłował siedzieć z wyprostowanymi plecami, starając się wyglądać na bardziej przytomnego. Szczególnie mocno i gwałtownie prostując się wtedy, kiedy dotarły do niego te kolejne słowa. Zamrugał z niedowierzaniem, otwierając usta. Oparł się na łokciach, ale zaraz potem opadł z powrotem na poduszkę, oddychając ciężko zniechęcony.
- ...nie żartuj sobie ze mnie - mruknął w konsternacji, nie mogąc zbyt wiele poradzić na to, że jego oczy samowolnie się rozszerzyły a serce przyspieszyło rytm. - ...pięć dni? - powtórzył po niej, nie mogąc dopuścić do siebie myśli, że wcale się nie przesłyszał, starając się panować nad tą łamiącą się nutą w głosie.
A jednak dostał potwierdzenie. Westchnął ciężko, zamykając oczy na chwilę, a jego dłonie bezwiednie zacisnęły się na pościeli.
- ...pięć dni - na kilka dłużących się sekund zgubił się w myślach, wpatrując się w sufit i próbując zrozumieć to, co właśnie mu przekazywała.
Nie było go przez tydzień. Niemalże tydzień, choć w pamięci nadal miał wczorajsze wyjście. Ich okropna kłótnia w dalszym ciągu była najjaśniejszym punktem we wspomnieniach Ambroisa. Każde kolejne wydarzenie nie było jasne. Wszystko działo się tak szybko, nieskładnie, chaotycznie.
Pięć dni. Nie było go pięć dni, kiedy zupełnie nie wiedział, co się z nim działo. Geraldine również nie. To było jak siarczysty policzek wymierzony prosto w twarz. A może i gorzej. Znacznie, znacznie gorzej.
- Ma moitié... ...Rina... ...Kochanie... ...ja - kolejny raz bezwiednie potarł czoło dłońmi, próbując zebrać myśli - bezcelowo. - ...ja pierdolę - czuł jak pot płynie mu po skroni, co tylko zwiększało jego dyskomfort.
Pięć dni. Nie było go pięć dni.
- Zasługujesz - wiedział, że to było pytanie retoryczne, ale wciąż na nie odpowiedział; jego głos był cichy i zduszony, ale nie uciekał od tematu.
Zjebał i zamierzał to wszystko wyjaśnić. Z tym, że za cholerę nie wiedział, w jaki sposób.
- Chciałbym ci jakieś dać. Tyle tylko, że za cholerę nie wiem, jakie - westchnął głęboko, na chwilę odwracając od niej wzrok, czując się przytłoczony tym wszystkim, co do niego docierało.
Bardzo przejrzyście. Wręcz zajebiście krystalicznie jasno. Na tyle, że nie mógł bronić się przed własnymi paskudnymi myślami. Mimo to nie zamierzał unikać kontaktu. W dalszym ciągu prowadził powolną, zmęczoną rozmowę, nawet jeśli każde słowo wydobywało się z niego z trudnością.
- Powiedziałem ci, że możesz mi nawrzucać. Tak - zacisnął wargi, mimo to rzucając jej raczej posępne spojrzenie. - Ale nie przeginaj - nie musiała cały czas mu uświadamiać, że zjebał sprawę.
Był tego aż nazbyt świadomy. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co musiała czuć przez ten czas. Co on sam niechybnie by wtedy czuł.
- Wiesz, że świadomie bym cię na tyle nie zostawił. Nie miałem pojęcia, że to tak eskaluje. Ja nawet nie planowałem robić nic szczególnego - wymamrotał, wzdychając ciężko, bo to było naprawdę żenująco słabe wytłumaczenie.
Tak właściwie to nie wiedział, czy w ogóle jakiekolwiek. On sam chyba nawet nie pokusiłby się o to, żeby nazwać te słowa wyjaśnieniem, co było dostatecznie wymowne, bo zazwyczaj nie miał najmniejszych oporów przed tym, żeby usprawiedliwiać się we własnych oczach. W tym momencie miał z tym trudność.
Wyraźnie wykrzywił wargi, ponownie wypuszczając powietrze z płuc. Tym razem już przez nos, bo gardło w dalszym ciągu miał zaognione, wargi suche i popękane, pękające jeszcze bardziej za każdym razem, gdy postanawiał się odezwać. Mimo to nie zamierzał milczeć. Może nie był człowiekiem słowa, ale w tym wypadku miał bardzo ograniczone możliwości, aby był człowiekiem czynu. Tak właściwie to praktycznie żadne.
Był wręcz fatalnie niezdolny do tego, żeby zareagować w taki sposób w jaki mógłby chcieć to zrobić. Upierdliwie osłabiony, pozbawiony nawet procenta zwyczajowych sił. Dawno nie czuł się tak bezużyteczny i zamknięty we własnym ograniczonym ciele. Prawdę mówiąc, mógł przywołać w myślach wyłącznie jedną taką sytuację i ona...
...ona cholernie go w tym momencie dobijała, przytłaczając Ambroisa niechcianymi wspomnieniami. Jasne. Odkąd zaczął działać na pograniczu prawa, wielokrotnie władował się w kłopoty wymagające od niego radzenia sobie z obrażeniami fizycznymi.
Był w stanie się zaleczyć, lizać rany, utrzymać się przy świadomości na tyle długo, żeby nie paść gdzieś pośrodku podłogi i tam zejść. Choć to w żadnym wypadku nie znaczyło, że w czasach przed Nimi (obecnie bardzo trudnych do przywołania w pamięci, bo od tamtej pory wszystko tak bardzo się zmieniło) nie zdarzało mu się zemdleć z bólu w pierwszym miejscu w domu, w którym się pojawił.
Parokrotnie był naprawdę blisko zakończenia swojego żywota. Wykrwawienia się, zakrztuszenia się własną krwią, cholera wiedziała, co więcej. Nie bez powodu tak bardzo dbał o to, żeby mieli w domu naprawdę niemalże całą aptekę. Wybór eliksirów praktycznie równie szeroki, co w Mungu. Wszystko opisane w najmniejszym szczególe, choć w tym wypadku już nie ze względu na niego.
I cholera. W tym wszystkim zapomniał o samej podstawie podstaw - praktycznym przeszkoleniu, daniu informacji. Nomen omen nawet takich praktycznie kropka w kropkę podobnych do tych, które przedstawiał swoim uczniom.
Tak. Właśnie teraz. Teraz to do niego dotarło. I niby mógł to przemilczeć, żeby Geraldine nigdy nie dowiedziała się o tym, jak bardzo dał dupy również w tym zakresie, ale chyba poczuł się trochę za bardzo jak ostatni idiota, by się z nią tym nie podzielić.
- W torbie w salonie masz czarną skórzaną teczkę - odezwał się bardzo powoli, zdecydowanie nachmurzony, lekko przymykając oczy i kręcąc głową, jakby chciał powiedzieć coś, co ostatecznie sobie darował. - A w gabinecie cztery segregatory - mógłby zaczekać na pytające spojrzenie i no i? padające z ust ukochanej, ale po prostu na nią spojrzał, znowu biorąc głębszy wdech i ciężko wypuszczając powietrze. - Jestem jebanym wykładowcą a niektórzy nasi stażyści to debile mający mniej pojęcia o eliksirach niż ty. Szczególnie ci z wypadków przedmiotowych. Ogarnęłabyś to - gdybym ci powiedział, czego już nie musiał dodawać, prawda?
Na swoją nieznaczną, raczej słabą obronę miał to, że ten temat był raczej świeży. Jego stanowisko zajmował wcześniej ktoś inny, kto obecnie zajął się hodowlą trzody chlewnej w górach po tym jak kociołek wybuchł mu w twarz i doprowadził go do nieodwracalnego urazu głowy.
Greengrass wpierw zgodził się na bycie zastępstwem, raczej nie widząc się trwale w roli teoretyka wkładającego ludziom mało praktyczną wiedzę do głowy. Jasne, mieli też czas na cześć praktyczną, laboratoria i takie tam, ale w większości chodziło o przekazywanie teorii ku czemu nie do końca się skłaniał. Tymczasem leciał mu praktycznie siódmy albo ósmy miesiąc i nie zapowiadało się na to, żeby Dyrekcja miała kogoś dotrudnić.
Więc wystarczyło sięgnąć po podstawy podstaw przygotowane z myślą o mniej światłych jednostkach (całe szczęście nie z jego oddziału), przerzucając kartki i zapewne odnajdując informacje, które tam były. Czytelne, logiczne, nie nabazgrane. No, nie był z siebie specjalnie dumny.
Nieznacznie pokręcił głową, masując sobie kark palcami i zaciskając usta, po czym odpowiadając na kolejne pytanie. Tym razem o coś, czego po prostu chciał. Licząc się z tym, że nie było to ani do końca rozważne, ani nie miało być również przyjemne pod kątem fizycznym. Psychicznie jednak zdecydowanie tego chciał.
- Nie - odpowiedział cicho, nawet nie próbując uniknąć całkowitej szczerości związanej z tym, że - nie, najpewniej nie powinna, nie był do końca pewien jakie efekty miało to przynieść i czy nie będzie jeszcze bardziej bolało. Najprawdopodobniej miało. - Ale mało mnie to obchodzi - drgnął mu kącik ust, spojrzenie złagodniało. - Po prostu do mnie chodź i postaraj się zbytnio nie wiercić - nachylił się odrobinę w jej stronę, aby sprowokować kontakt, przy czym delikatnie przejechał palcem po obrzeżu kołdry. - No chodź - wyciągnął rękę, by delikatnie chwytając ją za nadgarstek, przyciągnąć ją bliżej siebie, raczej nie zamierzając dłużej czekać na podjęcie decyzji.
Kiedy wyślizgnęła się do niego pod kołdrę, uniósł kąciki ust obdarzając ją spokojnym spojrzeniem i wyciągając ku niej rękę, żeby mogła się na nim oprzeć. Ignorując siniaki, rozcięcia i pulsujący ból przechodzący falowo przez jego ciało, gdy wsunął ramię pod plecy ukochanej, kładąc dłoń na jej talii.
- Kocham cię - powtórzył niemalże bezgłośnie, mając wrażenie, że w przeciągu ostatnich godzin te słowa padły częściej niż przez te wszystkie lata, które ze sobą byli. - Nigdy w to nie wątp, okay? Nawet jak mi czasem... ...bardzo nieczęsto... ...praktycznie wcale... ...nigdy... ...no dobrze, jak mi czasem odpierdala - choć miał trudności z ruchem, próbował przysunąć swoją głowę bliżej, nachylając kark, aby móc z nią rozmawiać nie szepcząc zbyt cicho pod nosem; chciał, żeby go zrozumiała.
Również ten podprogowy, nie do końca jasny i niezbyt dokładnie uświadomiony przekaz, który krył się gdzieś tam pomiędzy słowami. Ambroise miał tendencję do przesady. Oboje ją mieli, ale jemu zdarzało się stanowczo zbyt często przeskakiwać od skrajności w skrajność.
Udowodnił jej to nawet tego poranka (poranka? w dalszym ciągu nie wiedział, która jest godzina) próbując podświadomie zrobić z siebie twardziela biorącego odpowiedzialność za swoje życie. Instynktownie zaczął się wycofywać, co prawda całe szczęście mówiąc o tym w jasny sposób, ale fakty pozostawały faktami. Gdyby mu to zasugerowała, pewnie oboje jeszcze bardziej by na tym ucierpieli. Na sam koniec tak czy siak ponownie znajdując się w swoich ramionach, bo przecież nie wyobrażał sobie siebie bez niej. Ich losy były ze sobą trwałe związane. Prędzej czy później przyszłoby otrzeźwienie. Zawalczyłby. Miał o co walczyć.
Z tym, że nie potrzebował sam wpierw wywoływać konieczności tej walki, prawda?
- Nigdy, przenigdy - mimo że jego ciało było osłabione, reakcje opóźnione i stłumione, tym razem zdecydowanie pokręcił głową, powstrzymując każdy jeden wyraz tego, ile go to kosztowało. - Nie zostawiłbym cię w taki sposób - nie chciał, żeby kiedykolwiek wątpiła w jego intencje.
W końcu od samego początku starał się mieć wobec niej całkowicie jawne zamiary. Miała być jego, szczególnie że on bez chwili zastanowienia był w stanie powiedzieć, że jest jej - nikogo innego. Nikt inny nie miał dla niego takiego znaczenia, nawet jego własna rodzina. Zresztą to nie ze swoją rodziną układał sobie życie. To nie z rodziną chciał spędzić kolejne lata.
No, jasne - poniekąd miał to zrobić, ale pochodzenia się nie wybierało. Był trwale związany ze swoimi krewniakami z jednej czy z drugiej strony. Rzecz jasna z jednymi mocniej niż z innymi, ale to Geraldine była jego świadomym wyborem.
Decyzją, opoką, bezpieczną przystanią, przyjaciółką, kochanką, partnerką. Niesamowicie przyciągającą osobą potrafiącą wywoływać w nim naprawdę skrajne emocje. Byłby ostatnim kretynem, gdyby nie był świadomy tego, jak bardzo się ze sobą splątali.
Nawet przez chwilę nie wątpił, że nie mógłby tak po prostu z tego zrezygnować, nie czując jak traci kawał siebie, o którym nie wiedział, że może go oddać. Nie oddał go komukolwiek przed nią. Nie miało być kogokolwiek po niej. Więc...
- Masz mnie na głowie do mojej usranej śmierci, która nie jest w planach na kilka najbliższych dekad, więc musisz się liczyć z konsekwencjami własnych wyborów - stwierdził, starając się brzmieć przy tym całkowicie jasno, zdecydowanie i logicznie, nawet jeśli w tym momencie miał raczej utrudnione zadanie, mentalnie kołysząc się na falach otumanienia medykamentami.
Mimo to wydusił z siebie lekki, urywany, chrapliwy śmiech, starając się rozładować napiętą atmosferę. Jedną ręką przesunął po boku swojej dziewczyny, bardzo ostrożnie kładąc drugą na jej policzku i na kilka krótkich chwil przymykając oczy.
- To ja. Ja jestem tymi konsekwencjami - uśmiechnął się lekko, mimo bólu, rzucając Geraldine całkiem zaczepne spojrzenie, nawet jeśli nie mogła tego dostrzec, przytulona do jego klatki piersiowej.
Było lepiej. Czując ciepło jej policzka na skórze, mógł pozwolić sobie na ciszę, oddychając wolniej i spokojniej. Wiedział, że to nie jest zbyt wiele, że chciałby być przy niej znacznie bardziej świadomie, nie dryfując w przestrzeni, mogąc znów być blisko i dać jej znacznie więcej dotyku, którego oboje potrzebowali. Objęcia ramionami, wtulenia jej w siebie, ale skoro nie mogli sobie na to pozwolić, to nie zamierzał narzekać. I tak było dobrze. Przy Geraldine zawsze było lepiej.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#22
14.11.2024, 23:51  ✶  

Yaxleyówna sama już dawno zgubiła wątek rozmowy, nie miała pojęcia o czym dyskutowali, chociaż ona przecież ciągle była tutaj. Mimo wszystko wydawało jej się, że nawet ona nie mogła odnaleźć się w tej dziwnej rzeczywistości, zgubiła się jakiś czas temu. Trochę się w tym zaplątała, pewnie było to spowodowane stresem i tym, że mówili do siebie w zupełnie innych językach. Łatwo było tutaj o niedopowiedzenia. Wierzyła jednak, że jest to tylko chwilowe, że rano będzie lepiej.

Sen wydawał się być dobrym pomysłem, mógł pomóc Ambroisowi dojść do siebie, wątpiła, aby ta część nocy wystarczyła, jednak na pewno to była lepsza opcja niż dalsza dyskusja i odpływanie, a po chwili wracanie do rzeczywistości, to też mogło dodatkowo wyczerpywać jego siły. Ulżyło jej, gdy w końcu faktycznie zamknął oczy i pozwolił sobie odpocząć. To był dobry pomysł, przynajmniej tak się jej wydawało.

- Nie jestem skromna, nigdy. - Znała swoją wartość, wiedziała, kiedy faktycznie coś było jej zasługą, tutaj właściwie tego nie czuła. Jasne, podawała mu te fiolki, ale zupełnie nieumiejętnie, gdyby nie powiedział jej, co ma w niego wlać pewnie sama by na to nie wpadła. - Nawet zamroczony potrafiłeś mi przekazać, czym powinnam była cię napoić, to nie tylko moja zasługa Roise. - Nie miała problemu z tym, aby zwrócić mu uwagę na to, że po części sam sobie zawdzięczał to, że przeżył. - To chyba nasz wspólny sukces. - Tak brzmiało to zdecydowanie bardziej sprawiedliwie, nie miała zamiaru umniejszać jego zaangażowaniu w całą sprawę. Może ledwie trzymał się na nogach, jednak nadal pamiętał te wszystkie nazwy eliksirów, dawki i całą resztę związaną ze swoim zawodem. To nawet ją zaskoczyło, najwyraźniej uzdrowicielem się było przez cały czas.

- Wszystko jasne. - Widziała, że próbował podeprzeć się wyżej na łokciach, jej zdaniem nie był to najlepszy pomysł, chyba zresztą miała rację, bo za moment syknął całkiem głośno. Nie powinien się forsować, nie musiał jej niczego udowadniać, wiedziała, że jest źle. Nie widziała powodu, aby udawał, że było inaczej. Potrzebował czasu, tego była pewna. Musiał to po prostu przeczekać, jasne, że też wolałaby, żeby szybciej stanął na nogi, ale tego nie mogli przyspieszyć.

- Nie chciałabym cię zabić, więc nie, nie będę się przekonywać. - Ktoś musiał mieć tutaj odrobinę rozsądku, strasznie dziwiło ją, że to ona była akurat tą odpowiedzialną osobą, ale najwyraźniej i ona czasem musiała brać to na siebie. Sama była zaskoczona tym, że wczoraj udało jej zachować zimną krew, jakoś udzielić mu tej pierwszej pomocy, bo nie czuła się na siłach, miała wrażenie, że sobie z tym nie poradzi, jednak jakoś jej się udało.

- Chciałabym, żeby to były żarty. - Naprawdę sądził, że jest w stanie żartować sobie z takiej długiej nieobecności? Nie miała może kija w dupie, wręcz przeciwnie, nie stroniła od żartów, ale ten nie był na miejscu, bardzo. Nie uważałaby tego za śmieszne. Najwyraźniej jednak Roise nie zdawał sobie sprawy ile faktycznie zajął mu powrót do domu. Ciekawe. Musiał nie wiedzieć, co się z nim działo, to powodowało, że zaczęła się zastanawiać gdzie był, i mieć do siebie wyrzuty, że nie zaczęła go faktycznie szukać na własną rękę, powinna wykazać większe zainteresowanie, ale tego nie zrobiła. Trzymała się tych pojebanych zasad, które jej narzucił.

- Pięć, pięć bardzo długich dni. - Nie mogła tego nie podkreślić, chociaż wydawało jej się, że wreszcie dotarło do niego, że to nie było nic takiego, że faktycznie miała prawo się martwić, bo przepadł jak kamień w wodę niemalże na cały tydzień, który jej się ciągnął w nieskończoność.

- Nom, ja też pierdolę, cieszę się, że się w tym zgadzamy. - Nie do końca potrafiła znaleźć inne słowa, które mogłyby określić to, jak na to reagowała. Nie miała pojęcia, że nie zdawał sobie sprawy z tego, że tyle to trwało. Co właściwie musiało mu się przytrafić, że stracił poczucie czasu, czy te rany nie były zupełnie świeże, tracił gdzieś przytomność? Chuj jeden wiedział, gdzie był i co robił.

- Myślałam, że coś pamiętasz. - Najwyraźniej mylnie zakładała. W takim wypadku ciekawe, czy kiedykolwiek dowiedzą się tego, co się wydarzyło. Musiał pamiętać cokolwiek, może jakoś uda mu się złożyć to w całość, nie wydawało jej się, żeby ją oszukiwał. Najwyraźniej nie miał świadomości, co się z nim działo przez te kilka ostatnich dni, to świadczyło o tym, że sytuacja musiała być naprawdę chujowa. Geraldine też zdarzało się pakować w różne problemy, kłopoty, jednak nigdy nie przytrafiło jej się coś takiego. Jasne, prawie umarła, ale wiedziała, że była to wina kelpie, w tym przypadku sytuacja nadal pozostawała nieco niejasne.

- Mój Drogi, przeginać to dopiero mogę zacząć. - Nie wydawało jej się, żeby była przesadnie nieprzyjemna, jak na to, co się wydarzyło. Naprawdę starała się go nie kąsać za bardzo, ale potrzebowała chociaż odrobinę dać upust swoim emocjom. Szczególnie, że zbierały się w niej przez te kilka dni i w końcu mogła się ich pozbyć.

- Właśnie, że nie wiem, nie poinformowałeś mnie o swoich planach, w tym tkwi problem. - Nie miała pojęcia, o czym myślał kiedy stąd wybiegał, gdzie zmierzał, co chciał robić. Nie interesowało ją teraz tłumaczenie, że w tamtej chwili sam nie wiedział, co zamierza. Nie wystarczało jej to. Przez to czuła się bardzo niepewnie, nie miała pojęcia, co się z nim dzieje, bo nie zostawił jej żadnej informacji. Niczego. Nie powinien tak postępować, miała nadzieję, że więcej się to nie powtórzy. - Mam nadzieję, że to był ostatni raz. - Wolała podzielić się tą myślą, chciała, mieć pewność, że dotarło do niego, że zachował się głupio. Potrzebowała zapewnienia, że co by się nie działo, to nie postąpi więcej w ten sposób.

- Rychło w czas. - Nie ma to, jak zainteresować się sprawą po szkodzie. Powinni pomyśleć o tym wcześniej, to nie była tylko jego wina, bo ona nie wykazywała szczególnego zainteresowania tymi podstawami medycyny, a powinna. Wypadałoby być przygotowanym na każdą ewentualność, a nie była. Miała do siebie o to żal. Nie wiedzieć czemu nie założyli, że będzie musiała udzielić mu pomocy mimo tego, że wiedzieli, że to miało prawo się wydarzyć, szczególnie, że po godzinach zajmował się tymi mniej legalnymi sprawami, gdzie klientela była różna, ludzie byli wątpliwi, nigdy nie wiadomo, czego właściwie mogli się po nich spodziewać. To ją trochę ubodło, że podeszli do sprawy bardzo lekkomyślnie, i mogło ich to kosztować jego życie.

- Przejrzę to, myślę, że wypadałoby to zrobić. - Cóż, może dzięki temu, jeśli kiedykolwiek dojdzie do podobnej sytuacji, to będzie wiedziała co powinna robić. Nie mogła mieć pewności, że Roise będzie ją po raz kolejny prowadził za rękę. Oczywiście wolałaby założyć, że to była pierwsza i ostatnia taka sytuacja, ale Yaxleyówna była realistką, wiedziała, że mogło być zupełnie inaczej. Wolała przygotować się na najgorsze.

- Szkoda, że zapomniałeś, że masz w domu kogoś, komu przydałoby się trochę nauki. - Może nie powinna tego mówić, po raz kolejny jednak nie ugryzła się w język. Słowa wypadały z niej dosyć szybko, bo nadal nie do końca się uspokoiła. Nie była to dla niej typowa sytuacja, próbowała się w niej odnaleźć.

- Lubię tę twoją stanowczość. - Nieco zeszła z tonu, bo właściwie to nie mogła się złościć w nieskończoność. Mieli szczęście, dużo szczęścia, zdecydowanie więcej niż rozumu i powinni to docenić, skupić się na pozytywach, jakoś udało im się przetrwać, po raz kolejny. Nic nie było w stanie zburzyć ich świata, tej myśli zamierzała się trzymać.

Wcale nie musiał jej długo namawiać do tego, aby się do niego zbliżyła. Tęskniła za nim, potrzebowała tej bliskości, łaknęła jej. Taka długa rozłąka nie była niczym przyjemnym, zresztą widziała, że dla niego też nie. Nie miała zamiaru go karać za to, co się wydarzyło, szczególnie, gdy sama bardzo chciała się do niego zbliżyć.

Nie byli szczególnie wprawieni w wyrażaniu swoich emocji słowami, raczej sięgali po gesty, dzisiaj jednak padło między nimi wiele zapewnień, w sumie dobrze, że znaleźli taki moment, aby to wszystko sobie wyjaśnić, może tego właśnie potrzebowali. Szkoda, że dopiero w takich dramatycznych sytuacjach potrafili się tym dzielić. To nie tak, że jakoś szczególnie tego potrzebowała, bo gesty mówiły naprawdę wiele, jednak dobrze było od czasu do czasu usłyszeć to wszystko. Wyryć te słowa w odmętach umysłu.

- Mhm, strach przyniósł zwątpienie, to przez to. - Wolała wyjaśnić, że to nie zdarzało się często. Tyle, że kiedy siedziała tutaj zupełnie sama jej myśli wędrowały naprawdę daleko, rozważała najgorsze scenariusze, bo co innego miała tutaj do robienia? Nie mogła ich odsunąć, mimo tego, że jeszcze kilka dni temu czuła pewność, że są dla siebie stworzeni, dalej ją czuła, tyle, że przez te pięć dni zaczęła wariować i chyba niczego nie mogła być pewna. To minęło, gdy zjawił się w domu, ale nie mogła zaprzeczyć, że nie zaatakowały jej te okropne myśli.

- W żaden sposób, nie możesz mnie zostawić w żaden sposób. - Nie tylko w taki, w jakikolwiek. Chciała, żeby to do niego dotarło. Może zabrzmiało to trochę jak desperacja, ale miała to w dupie. Należał do niej, tak jak ona do niego, byli dla siebie stworzeni, mieli spędzić ze sobą resztę życia, tutaj nie było miejsca na zostawianie drugiej półówki, nigdy. Miała nadzieję, że rozumiał, o co jej chodziło. Nie wyobrażała sobie swojego życia bez Ambroisa u boku i nie chciała w ogóle tego rozważać. Mieli być razem na zawsze, i tyle, nic więcej nie miała do powiedzenia w tym temacie. Nigdy się od niej nie uwolni.

- Cóż, to chyba nie jest groźba, bardziej obietnica. - Tak, potrafiła sobie wyobrazić te kilka dekad, które mieli razem spędzić, właściwie to bardziej traktowała to jako wieczność, to znaczy ich wieczność, jej wieczność, jego wieczność? No, do końca swoich dni mieli trwać przy sobie. Bez względu na to, co się bedzię działo. Ta perspektywa była całkiem obiecująca, Yaxleyówna nie chciała innego życia, nic poza nim nie wydawało się mieć dla niej znaczenia. Tworzyli swój własny świat, który był wszystkim o czym marzyła, nie potrzebowała niczego więcej, bo po co, skoro aktualnie miała wszystko, jej wszystko leżało właśnie na łóżku nieco pokiereszowane. Najważniejsze jednak było to, że wrócił do niej, dotrzymał obietnicy, przeżył, był tutaj z nią. Tylko to było ważne, musiał do niej wracać, zawsze. Tego mieli się trzymać.

- Nie nazwałabym cię konsekwencjami, może bardziej przyczynami. - Jej szczęścia, ale tego nie zamierzała dodawać. Spowodował, że jej życie się zmieniło, nabrało sensu. Miała tego świadomość, to, że pozwoliła sobie wpuścić go do swojego świata i on zrobił to samo było najlepszym, co jej się przydarzyło w dotychczasowej egzystencji. Świat nabrał kolorów, takich barw, których wcześniej nie znała. Dopiero teraz czuła, że naprawdę żyje pełnią życia. Nie wiedziała, że może być ono takie piękne, chociaż pełne wzlotów i upadków, ale do tego była w stanie przywyknąć.

Przymknęła w końcu oczy. Kiedy znajdowała się tak blisko niego i czuła dotyk mężczyzny na swoich policzkach wreszcie odczuwała spokój, bezpieczeństwo, którego potrzebowała. Właściwie wreszcie była w domu, to działo się tylko i wyłącznie wtedy, gdy on był tuż przy niej. Oddychała powoli i spokojnie, chyba zupełnie pozbyła się tych wszystkich negatywnych emocji, które próbowały ją zeżreć od środka.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#23
15.11.2024, 04:50  ✶  
- Nie zapominaj, z kim rozmawiasz - to nie miało być upomnienie, ale w pewnym stopniu tak zabrzmiało, bo przecież znali się bardzo dogłębnie - aż do kości, aż do każdego malutkiego faktu, drobnej naleciałości, mikroskopijnej wady i zalety.
Próba wmawiania mu, że zimą nie jest chłodno nie miała przejść. Nawet jeśli był w średnio tomnym stanie to bez wątpienia doskonale pamiętał o tym, co było tylko fasadą, przyjętą strategią i słowami poniekąd na wyrost. A co najprawdziwszą prawdą, którą na co dzień starał się zmienić w to, co w tym momencie było jeszcze białym kłamstwem.
- Ale dla dobra naszej rozmowy uznajmy, że ci wierzę. Niech będzie. Jesteś tak daleka od skromności jak to tylko możliwe. Jesteś mniej skromna niż ja, zgadza się? - Spytał bez najmniejszych oporów, choć to znowu brzmiało jak bujdy na resorach.
Tak właściwie to Roise raczej szczerze wątpił w to, aby w tym wypadku uczennica była w stanie przerosnąć swojego mistrza. Nawet jeśli uparcie twierdziła, że nim dla niej nie był a wręcz ten jego niereformowalny brak samoświadomości, zawahania i introspekcji doprowadzał ją czasem do białej gorączki.
Poniekąd o to poszło im ostatniego wieczoru, czyż nie? O to, że był niereformowalny, bezczelny, za bardzo do przodu. Rządził się i choć nie usiłował narzucać jej swojego zdania (zależało mu na tym partnerstwie, które zbudowali) to często po prostu działał po swojemu. Przytakiwał zaś potem i tak robił swoje.
Najwyraźniej te instynkty były w nim na tyle silne, że również znajdując się na pograniczu życia i śmierci w dalszym ciągu usiłował wydawać polecenia, których kompletnie nie pamiętał. Aż spojrzał na Geraldine z niedowierzaniem, mrugając kilka razy i niemalże wzruszając ramionami.
- No skoro tak mówisz - nie zamierzał sobie ujmować, jeżeli rzeczywiście był w stanie przekazać jej coś przydatnego prócz majaków i zlepków słów pozbawionych jakiejkolwiek logiki.
Najpewniej dobrze byłoby, gdyby spróbował przypomnieć sobie przebieg wydarzeń od momentu, kiedy pojawił się w domu. A jeszcze lepiej znacznie, znacznie wcześniej. Natomiast obecnie to nie było na jego skołataną głowę. Tym bardziej, że stosunkowo szybko tracił wątek.
- La petite mort, najdroższa, nie mam nic przeciwko temu, żeby dziś trochę poumierać - mruknął zaczepnie, kolejny raz starając się zabrzmieć znacznie bardziej sugestywnie, prowokacyjnie, zapraszająco.
I ponosząc w tym kolejną małą klęskę. Jak tak dalej pójdzie to ten stan, w jakim się znalazł, wykończy go znacznie szybciej i bardziej ostatecznie niż obrażenia wewnętrzne lub zewnętrzne.
Te, którymi najprawdopodobniej powinni się niedługo zająć, bo nie sądził, aby czynności z poprzedniego wieczoru miały przynieść dostateczne efekty. Czuł się fatalnie. Nawet nie chciał wiedzieć jak musi obecnie wyglądać, ale gdyby miał o tym wyrokować to powiedziałby, że właśnie sobie uświadomił czemu jego naturalny czar na nią nie działa.
Bowiem najpewniej musiał wyglądać jak przeklęte widmo. Człowiek z pogranicza życia i śmierci. Zeszłej nocy niemalże zimny trup. Tego poranka rozgrzany, gorączkujący piec kaflowy, choć sam w dalszym ciągu odczuwał okazjonalne lodowate dreszcze. Ze skrajności w skrajność. Jak zawsze. Zupełnie jak przez całe swoje życie, choć tym razem w bardzo niechciany sposób.
A potem w jeszcze gorszy, bo pięć dni.
Nie było go pięć dni.
Nie kilka godzin.
Nie jedną noc.
Nie jeden dzień.
Nie dwa.
Nie trzy.
Nawet nie cztery.
Przeklęte pięć dni, których świadomość uderzyła go obuchem. Nawet nie umiał tego wyjaśnić. Nie miał słów. Jedynie zbolałą minę, którą zrobił, gdy to dotarło do niego z pełnym znaczeniem.
Spektakularnie zjebał. Sam nie wiedział, co miał z tym zrobić.
- Coś pamiętam - odmruknął gorzko, przenosząc wzrok na sufit i powstrzymując wzruszenie ramion. - Między innymi to, że chcesz angażować się w mój odwet. Tak, to akurat pamiętam, więc nie. Nic nie pamiętam - najlepiej byłoby, żeby te słowa w ogóle nie padły z jego ust, ale obiecali sobie pełną szczerość.
Szczególnie teraz podświadomie zależało mu na tym, aby nie posuwać się do kolejnych niskich, godnych pożałowania zabiegów i ukrywać przed nią, że choć większość słów, które padły między nimi poprzedniej nocy była dla niego niczym więcej niżeli rozmytym bezsensem, to tamte konkretne wymiany zdań trwale zapisały się w jego pamięci.
- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę - odpowiedział bezbłędnie, nie siląc się przy tym na to, żeby brzmieć, jakby jakkolwiek kwestionował skłonność ukochanej do przeginania.
Oboje to robili, czyż nie? Pod tym względem byli siebie warci niemalże dokładnie tak jak pod wszystkimi innymi. Nie bez powodu była mu tak bliska, tak bardzo zrozumiała, ale jednocześnie potrafiła tak mocno i intensywnie go rozjuszyć. Poruszała w jego duszy wszystkie struny, które odpowiadały za jego własne nadmierne reakcje.
- Wybacz. Następnym razem zapiszę je na kartce z kalendarza, wydrę ją i powieszę w kuchni - burknął nieco poirytowany tym, w jaki sposób wytykała mu te wszystkie rzeczy, które tak - spektakularnie zawalił, ale nie zrobił tego w pełni świadomości ani tym bardziej z przytomnością umysłu. - Rzecz jasna będę to pisać w ogniu kłótni, więc będziesz mi mogła patrzeć przez ramię i komentować to, jakie mam cudowne lekarskie pismo - no, tego także nie musiał mówić, szczególnie nie w ten sposób.
Tym bardziej, że widział, ile musiały ją kosztować te wszystkie dni bez dania przez niego znaku życia. Dla niego te godziny zlały się w jedno, ale ona musiała przeżywać prawdziwe katusze.
On by je przeżywał. I teraz czuł się z tym naprawdę fatalnie, przyjmując ofensywną postawę tylko po to, żeby nie pójść w miękką, żałosną defensywę. Już i tak czuł się słaby i cholernie niemęski. Szczególnie w oczach własnej kobiety, która nie powinna być zmuszona zajmować się nim jak dzieckiem.
Westchnął ciężko, kaszląc i kręcąc głową.
- Ostatni - obiecał już znacznie bardziej ugodowo, bo przecież wcale nie chciał się kłócić z Geraldine.
Szczególnie nie teraz ani tym bardziej nie po tym wszystkim, co się wydarzyło. A także, co nie miało miejsca, bo słusznie zauważył, że no tak, tak jak to stwierdziła jego najdroższa - rychło w czas uświadomił sobie coś naprawdę istotnego.
- Możesz to przynieść do sypialni. Pomogę ci znaleźć najważniejsze informacje, na bieżąco wyjaśnię ci to, co konieczne - bardzo powoli skinął głową, jednak niemal od razu zmrużył oczy na te następne słowa dziewczyny. - Ty też nigdy jakoś nie kwapiłaś się, by być moją stażystką - stwierdził, odbijając ten raczej zbędny komentarz, choć niemal od razu się przy tym zreflektował. - A to mogłoby być całkiem ciekawe doznanie. Mógłbym być jeszcze bardziej stanowczy - jak zwykle odruchowo przyjął taką a nie inną postawę, próbując obrócić to w kierunku, który zazwyczaj działał i sprawiał im obojgu niezłą satysfakcję.
Z tym, że Ambroise zdawał sobie sprawę z tego, że to nie był czas ani miejsce na to, żeby próbować zachowywać się w tak luźny, niezobowiązujący sposób. Nie, gdy dopiero zaczynał dostrzegać najgorszą część pokłosia pochopnie podjętych decyzji i usiłował sobie z tym radzić, nie tracąc po drodze wszystkiego, co było dla niego najważniejsze. Nie tracąc Jej.
- Opowiedz - odezwał się cicho, ale zdecydowanie, bo nawet jeśli nie do końca chciał wiedzieć, jak bardzo w niego zwątpiła przez te wszystkie dni, które dla Greengrassa były wyłącznie zlepkiem chaotycznych wspomnień będących w stanie wypełnić może dwadzieścia cztery godziny, nie zaś ponad sto dwadzieścia...
...to nie chciał, żeby skoro ten temat już się pojawił to został przez nich na powrót wciśnięty gdzieś między książki w gabinecie i zapomniany do chwili, w której jego najdroższa wreszcie pęknie i wykrzyczy mu wszystkie swoje obawy. Szczególnie, że Ambroise naprawdę sądził, iż nie dawał jej zbyt wielu powodów do tego, aby obawiała się czegoś złego z jego strony.
Kochał ją. Czasami miał wrażenie, że do otępienia, do szaleństwa. Nawet po tak długim czasie u jej boku, miał wrażenie, że z dnia na dzień coraz bardziej. Miała swoje miejsce we wszystkim, co robił i o czym myślał. Dlatego tym bardziej czuł się teraz jak ostatni kawał gnoja przez to, co się stało.
Bo to nigdy nie miało mieć miejsca. Zdecydowanie, skoro tak długo starał się, by tamta ich rozmowa z przeszłości nigdy nie musiała być wyciągnięta jako argument za tym, że zawsze wiedzieli, że kiedyś nadejdzie ta chwila, że ostrzegał swoją ukochaną, że pisała się na to, że on może kiedyś wrócić w takim stanie jak wczoraj lub też nie wrócić wcale.
Roise bez wątpienia znał ryzyko. Zawsze miał je gdzieś z tyłu głowy. Nie bez powodu ich jeden czy drugi dom mógł robić za skład medykamentów. W razie jakichkolwiek życiowych perturbacji byli naprawdę dobrze zaopatrzeni. Zarówno w medykamenty, jak i w broń.
W razie kryzysu, który gdzieś tam powoli majaczył na horyzoncie magicznego świata (chwilowo tylko jako ledwie dostrzegalna, trudna do interpretowania łuna) stali znacznie lepiej niż większość czarodziejów. Mógłby pokusić się o stwierdzenie, że lepiej niż Mung, bo mieli te jej zabawki i znaczenie lepiej od Ministerstwa - z uwagi na eliksiry, maści i inne medykamenty.
A jednak zeszłej nocy niemalże to nie wystarczyło. Bowiem zabrakło tego głównego elementu, o którym jak totalny kretyn po prostu nie pomyślał. Zawsze to on był na miejscu, aby wspierać swoją dziewczynę. To on ją leczył albo był w stanie powoli tłumaczyć (no, czasami mniej powoli i mniej tłumaczyć) każdy kolejny krok, jaki musiała poczynić.
Byli w tym tacy wprawieni i tak bardzo przyzwyczajeni do tego stanu rzeczy, iż nawet nie wzięli pod uwagę tej najbardziej posępnej oczywistości. Tego, o czym przecież rozmawiali. Konieczności bycia przygotowanymi na to, że w razie nagłego kryzysu byłaby w stanie doprowadzić go choćby na skraj świadomości, aby mógł myśleć rozsądnie i próbować pomóc jej w dalszych czynnościach.
Zeszłego wieczoru, poprzedniej nocy jakimś cudem najwyraźniej udało mu się wydusić z siebie na tyle logiczne polecenia, że Geraldine dała radę podać mu względnie właściwe eliksiry. Nie chciał jej mówić, że być może odrobinę przesadzili, nie pilnując odstępów czasowych i mieszając wszystko ze sobą najpewniej jedno od razu po drugim. Natomiast praktycznie nic z tego nie utkwiło mu w pamięci.
Nadal był zamroczony. Leki robiły swoje, podtrzymywały go w całkiem łagodnym stanie, pomagały mu w skoncentrowaniu się na czymś innym niżeli wyłącznie na bólu, ale miały też swoje niepodważalne skutki uboczne. Wprawiały go w dziwny stan otumanienia, w którym Ambroise nie do końca doskonale łączył wątki i nie był chyba najbardziej idealnym rozmówcą.
Mimo to się starał. No i chyba, możliwe że, najpewniej był przy tym nieco bardziej bezpośredni i szczery niż powinien być. Nie w swoim zwyczajowym sensie. Nie, nie. Tylko w tej ułagodzonej wersji, wielokrotnie zapewniającej ją o swoich uczuciach. Był wylewny? Chyba tak. Cholera.
- W żaden sposób - nie mógł ani nawet nie chciał się z nią obecnie spierać o to, co miała na myśli, gdy mu to mówiła, ale mimo to odruchowo zmarszczył czoło; no i znowu zabolało. - Myślałem, że mamy to od dawna twardo ustalone - stwierdził tak, jakby jeszcze przed chwilą sam nie zasugerował możliwości wycofania się, jeśli to wszystko to było dla niej zbyt wiele.
Wcale o tym nie zapomniał. Jakżeby śmiał, skoro nie był to jego zbyt światły, ale bez wątpienia całkiem emocjonalny moment. W tej chwili mało co był w stanie wypierać. Zupełnie tak, jakby wszelkie te siły zostały pochłonięte przez ciągłe odpieranie fal bólu. Natomiast całkowicie przytomnie postanowił pominąć tę kwestię, zamiast tego mobilizując się, żeby unieść głowę i spojrzeć Geraldine prosto w oczy.
- Nie odpierdoli mi tak bardzo, żebym kiedykolwiek mógł cię wypuścić z rąk. Mamy jasność? Tak jak już mówiłem. Jesteś na mnie skazana - w tym momencie nie pozwolił sobie na uśmiech mogący osłabić znaczenie jego słów.
Coś takiego nawet nie wchodziło w grę. Nie wyobrażał sobie, aby mogli tak bez słowa wrócić do bycia sobie obcy. Nie, gdy od tyłu lat spędzali u swojego boku większość wolnego czasu. Kiedy dostosowywał do niej swój grafik w pracy, byleby tylko móc choćby przelotnie pocałować ją zanim zniknęła mu na całodniowe polowanie.
Nie, kiedy każda myśl w kontekście przyszłości miała ją w sobie. Nie w momencie, w którym dał jej zająć należyte miejsce u jego boku, traktując ją jak kogoś, kto od zawsze powinien tam być. Zupełnie tak, jakby chodziło o dekady przedtem i dekady w przyszłości. Nie. Myślenie, że mógłby ją porzucić było skrajnie głupie. To, że wyjątkowo dyskretnie tego nie powiedział, nie oznaczało, że nie posłał Rinie bardzo ganiącego spojrzenia.
Chwilę później jednak łagodniejąc pod wpływem jej dotyku i kolejnych słów. Była tuż obok. Mógł jej dotknąć, mógł ją przytulić, objąć, poczuć bicie serca przy swoim ciele. Wciągnąć w płuca kojący zapach domu i po prostu lekko kiwnąć głową, muskając palcami jej policzek.
- Tak. To obietnica. Zaś o jej dalszych aspektach... ...przyczynach i tak dalej ... ...porozmawiajmy, gdy tylko się stąd ruszę - mruknął cicho, wieloznacznie, ale całkowicie szczerze. - Jest o czym.
Mieli wiele tematów do poruszenia. Ten jeden był chyba jednym z ważniejszych. Przynajmniej tak to obecnie czuł, mogąc nareszcie złapać oddech, bo była tuż przy nim. Nigdzie się nie wybierała, on również nie. Przymknął oczy, gładząc ją po ramieniu. Nie było dobrze, ale było lepiej.
Nie mógł nie czuć tej ulgi.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#24
15.11.2024, 15:27  ✶  

- Jakżebym mogła zapomnieć. - Tak, miała świadomość, że Roise nie należał do osób, które by sobie umniejszały na wartości, gdyby nie miał ku temu powodu, tyle, że jej zdaniem więcej zawdzięczał sobie w tym wszystkim niż zakładał. Gdyby nie on i jego wiedza, to cóż... mogłoby być krucho. Wlewała by w niego wszystkie eliksiry na oślep i może któryś przyniósłby oczekiwany efekt, może... co do tego nigdy nie mogła być pewna, bo działałaby zupełnie bez znajomości tematu. Jasne, kojarzyła eliksir wiggenowy, ale na tym kończyła się jej praktycznie prawie cała wiedza związana z leczniczymi miksturami. Nie wydawało jej się, aby ten jeden wystarczył w tym konkretnym przypadku. Dobrze więc, że chociaż nieco ogarniał, co się wokół niego działo.

- Nie, to się akurat nie zgadza. Wiesz, że w tym starciu nie mam z tobą najmniejszych szans. - Już bez przesady, wiedziała, że do niego to jej jeszcze dużo brakuje. Miała świadomość, że był w tym mistrzem. Nikt inny chyba nie miał takiego wysokiego poczucia własnej wartości jak Roise, nie, żeby uważała to za coś złego, nawet starała się od niego tego uczyć, chociaż różnie jej to wychodziło, bo jego pewność siebie była naprawdę ogromna. Czasem nic do niego nie docierało, z czym nie do końca umiała sobie poradzić, bo czuła się, jakby waliła głową w ścianę, no ale taki już był jego urok.

Bardzo lubił stawiać na swoim, niby ich życie było pełne kompromisów, które razem wypracowali, jednak czasem miała wrażenie, że to ona częściej mu ustępowała. Może przez to, że też bardzo lubiła kiedy wszystko szło tak jak chciała, a nie zawsze było to możliwe, na pewno łatwiej było jej zauważać te wszystkie momenty, gdy to ona musiała nieco ustępować.

- Cieszę się, że się zrozumieliśmy. - Nie zamierzała dłużej dyskutować o tym, kto właściwie był odpowiedzialny za ich wspólny sukces, najważniejsze, że udało im się jakoś w miarę go ogarnąć, bo naprawdę mogło być krucho. Wolała nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby nie był na tyle przytomny, że nie mógłby jej instruować. Znaczy na pewno by się nie poddała, nie tak od razu, ale robiłaby to wszystko zdecydowanie mniej umiejętnie (jakby z jego pomocą było to bardzo umiejętne, szczególnie jeśli chodzi o dawkowanie).

- Wydaje mi się, że wystarczy ci na długo to wczorajsze umieranie, wolałabym nie przeżywać tego ponownie. - Nie chciała za bardzo psuć mu tego prowokującego nastroju, ale naprawdę bała się, że nie jest z nim najlepiej, nie wyglądał dobrze. Nie widział swojej twarzy, przynajmniej nie teraz, ale ona dostrzegała to w jakim fatalnym był stanie, mimo, że próbował sugerować, iż jest inaczej.

Nie mogła od siebie odsunąć myśli, że było bardzo blisko tego, aby go straciła. Ta świadomość nie należała do przyjemnych, zostałaby zupełnie sama, a zdecydowanie tego nie chciała. Poczucie winy jej nie opuszczało, nie powinna była dopuścić do tego, żeby wyszedł stąd taki wkurwiony, nie powinna była wykrzykiwać mu tych wszystkich słów, mogła ugryźć się w język, ale tego też nie potrafiła zrobić. Gdyby wiedziała, jakie będą tego konsekwencje, pewnie jakimś cudem udałoby się jej to wszystko powstrzymać, ale nie zakładała, że może się to skończyć, aż tak źle. Ledwie do niej wrócił, niby spełnił swoją obetnicę, ale zdawała sobie sprawę, że było bardzo blisko najgorszego.

- Nie akceptuję takiej odpowiedzi Roise. - Czy mu się to podobało, czy nie, tym razem to nie miało wystarczyć. W dupie miała to, co myśli o jej ewentualnym odwecie, zasłużyła na wyjaśnienia. Po tym, co tutaj przeżywała był jej to winien. - Nie wierzę w to, że nic nie pamiętasz. - Najwyraźniej zarzucała mu kłamstwo, wydawało jej się, że dawno temu ustalili, że nie będą się oszukiwać, więc liczyła na to, że się opamięta i da jej jakiekolwiek informacje, jeśli nie, to sama zacznie ich szukać. Poruszy niebo i ziemię, aby dowiedzieć się czegokolwiek, a potrafiła być bardzo uparta, gdy jej na czymś zależało.

- Jasne, rób co chcesz, to twój wybór, tylko i wyłącznie twój. - Miała świadomość, że kłótnie raczej nie sprzyjały pozostawianiu jakichkolwiek informacji, szczególnie te ich, gdzie potrafili wyrzucać z siebie zupełnie niepotrzebne słowa, które miały tylko i wyłącznie udowodnić jak bardzo druga strona się myli, ale nie mogli dopuszczać do tego, aby te krótkie, nieprzyjemne wymiany zdań doprowadzały do czegoś takiego. To im nie służyło, wcale, niszczyło wszystko, co udało im się razem osiągnąć.

- To dobrze, dobrze, że ostatni. - Nie miała pojęcia, czy to zapewnienie jej wystarcza, bo wiedziała, że to są tylko założenia, życie ich zweryfikuje, prędzej, czy później. Wolała nie myśleć o tym, że to mogłoby się im przytrafić kolejny raz, zdecydowanie nie miała zamiaru się teraz skupiać na tych wszystkich negatywnych myślach, potrzebowała aktualnie raczej nastawić się pozytywnie.

- Kiedyś przyniosę i kiedyś to przeczytam, na pewno nie dzisiaj. - Jak widać nie zamierzała się spieszyć, to nie był odpowiedni moment na to, żeby się dokształcać. Nie sądziła, że dotarłoby do niej aktualnie cokolwiek.

- Nie wydaje mi się, żebyś kiedyś trafił na równie zawziętą i oporną stażystkę, ale możemy spróbować. - Nie odrzucała tej porpozycji, wręcz przeciwnie, wcale nie uważała tego za zły pomysł, czas najwyższy, aby się przygotowała na każdą ewentualność, chociaż odrobinę. Dzięki temu może następnym razem nie będzie, aż tak bezużyteczna (chociaż przecież nie miało być następnego razu). Tak, czy siak, faktycznie zamierzała nieco nadrobić swoje braki.

- Nie wiem, czy chce o tym opowiadać. - Wcale nie tak łatwo przychodziło jej mówienie o swoich obawach, nie znosiła się dzielić tym, co siedziało w niej bardzo głęboko. Nigdy tego nie robiła, rzadko kiedy zdarzało jej się aż tak bardzo otwierać. Wolała wszystko dusić w sobie, tak było bezpieczniej. Nikt nie musiał wiedzieć, czego bała się najbardziej. To powinno być pozostawione tylko dla niej, nikogo innego. Nie chciała, żeby brał to do siebie, bo to były tylko i wyłącznie jej obawy, nie dawał Geraldine żadnego powodu do zwątpienia, a ona i tak nie potrafiła się przed tym ustrzec. To było coś bardzo głęboko zakorzenionego, co pojawiało się na zewnątrz tylko w najbardziej niedopowiednich momentach, jak chociażby to jego zniknięcie na kilka dni.

- Po prostu nie rób mi tego wiecej, to wystarczy. - Nie była gotowa, aby się teraz z nim wszystkim podzielić, musiała sobie najpierw poukładać wszystko w głowie, aby nie powiedzieć na głos czegoś, czego faktycznie by żałowała.

- Ja też tak myślałam, a przed chwilą sam zasugerowałeś coś zupełnie innego. - Nie zamierzała ominąć tego tematu, sam wspomniał o tym, że może stąd odejść, gdyby to było dla niej zbyt wiele. To był jego słowa, więc może nie do końca było wszystko między nimi ustalone, że w ogóle o czymś takim pomyślał. Nie chciała go zostawić, nigdy, co by się nie działo, nie uważała, aby to rozwiązanie kiedykolwiek mogłoby być tym słusznym. Nie przy tym, co ich łączyło, co udało im się razem stworzyć. Nie wyobrażała sobie, że mogliby się rozejść, jakby to wszystko nic nie znaczyło, wręcz przeciwnie, mieli sięgać po jeszcze więcej, spędzić razem przyszłość, trwać u swojego boku do końca życia. Raczej tak to widziała. Wydawało jej się, że byli co do tego zgodni, znaczy była tego pewna, ale znowu zasiał w niej ziarno niepewności, bo co jeśli uważał ją za słabą, jeśli myślał, że tego nie dźwignie, przecież naprawdę robiła wszystko, co tylko mogła, żeby jakoś to przetrawić. Nie pozwoliła sobie nawet na zbyt kąśliwe komentarze, bo przecież mogła się spodziewać, że kiedyś do tego dojdzie, ostrzegał ją, miała tego świadomość. Wiadomo, że kiedy wreszcie do tego doszło, to musiała jakoś się z tym pogodzić i poukładać sobie to w głowie, nie była w stanie udawać, że nic się nie stało, bo stało się. Prawie odszedł z tego świata, to było sporo, nawet dla osoby tak silnej, jak ona, może wcale nie była taka silna jak jej się wydawało.

- Mamy jasność. - Powtórzyła za nim jeszcze. Cóż, może faktycznie niepotrzebnie zaczęła szukać dziury w całym, to było zbędne. Przecież dobrze im razem było, Roise naprawdę o dnią dbał, troszczył się, nigdy nie dawał jej powodów do tego, aby wątpiła w jego intencje. Nie powinna w ogóle się nad tym zastanawiać, tyle, że jednak przez wydarzeniach ostatnich dni trochę zaczęła to robić. Miała naprawdę dużo wolnego czasu, gdy na niego czekała, a on nie pojawiał się w domu kolejny przez kolejny dzień. Już nawet zaczęła się godzić z tym, że może faktycznie z niej zrezygnował, na szczęście wrócił do niej, do domu. Na tym powinna się przede wszystkim skupić, znowu byli razem, nikt jej go nie odebrał, to było najważniejsze, mieli spędzić razem jeszcze wiele lat, dopóki śmierć ich nie rozłączy, to znaczy do usranej śmierci, jak zwał tak zwał. Na to się umawiali, chociaż nie do końca oficjalne, ale to nie miało dla niej żadnego znaczenia. Wierzyła w jego zapewnienia, one jej wystarczały.

- Czyli niezbyt szybko, nie wyglądasz, jakbyś miał się stąd niedługo ruszyć. - Potrafiła pocieszyć... Nie ma co, ale no Yaxleyówna nigdy nie była specjalnie delikatna, mówiła to, co myślała, tak też stało się i tym razem. - Tak właściwie, to w Mungu powinni się dowiedzieć, że zniknąłeś? Nie wiem, trzeba ich poinformować, że masz problemy zdrowotne, cokolwiek, żeby nikt się nie martwił? - Dopiero do niej dotarło to, że to też mogło być dosyć istotne. Nikomu nic nie mówiła, może powinna była poinformować kogoś, że się rozchorował i jest niedysponowany, chyba wypadałoby to zrobić? Ona nie miewała takich problemów, bo nie miała nigdy w życiu żadnego szefa (ojciec zdecydowanie nim nie był), więc to też było dla niej coś nowego, ale może nie był to odpowiedni czas na zamartwianie się takimi sprawami. - Czy można to zrobić później? Może lepiej później, dobrze mi się tutaj obok ciebie leży. - Oczywiście, gdyby tylko zaszła taka potrzeba nie miałaby problemu, aby się stąd podnieść, miała to szczęście, że akurat ona była w całkiem niezłej formie i mogła się ruszać, w przeciwieństwie do swojego chłopaka, który pewnie spędzi w tym łóżku jeszcze wiele czasu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#25
15.11.2024, 19:24  ✶  
- Nie wiem. To ja mam tu wstrząs mózgu - odpowiedział niemalże od razu, całkiem bezbłędnie jak na kogoś, kto faktycznie czuł się, jakby dostał obuchem w głowę (bo chyba tak właściwie było?).
Potrzebował trochę czasu, więcej informacji i może przenośnego lusterka, żeby być w stanie stwierdzić, jak fatalnie z nim jest. W tej chwili jeszcze o nie nie prosił, bo chciał wpierw złapać trochę oddechu i przede wszystkim porozmawiać z nią o poprzednim wieczorze. Musiał to zrobić.
Poza tym zdawał sobie sprawę z tego, że musiało być z nim całkiem fatalnie. Widział to u niej w wyrazie twarzy, w zmartwionym spojrzeniu, w kącikach podkrążonych oczu i ustach wygiętych w grymasie. Nie wiedział czy jest tego całkowicie świadoma, ale całą sobą raczej dosyć jasno dawała mu do zrozumienia, że spektakularnie dał dupy.
Usiłował jakoś z tym żyć. Zamroczenie lekami było w tym wypadku całkiem wygodne, bo jeszcze nie dotarło do niego to, jak fatalnie powinien czuć się nie tylko fizycznie, ale jeszcze dodatkowo z całym bagażem przeszłych dni i nocy. Argument, że ostrzegał ją, że kiedyś tak będzie, w istocie nie był żadnym argumentem. Roise po prostu zawalił.
W takim przypadku żarty o jego nadmiernej pewności siebie miały nie najlepszy wydźwięk, nawet dla niego samego, toteż po prostu skwitował to kiwnięciem głowy. Nawet on czasami musiał przyznać, że miewał trudność z opanowaniem charakteru, który bądź co bądź władował ich przecież w całą tą sytuację.
Gdyby nie odgryzał się Geraldine tylko potrafił odpuścić, nie byliby w tej chwili tutaj w tej sypialni, nie rozmawialiby w taki sposób, nie byłoby między nimi tak ciężkiej i ponurej atmosfery, której nie dało się rozluźnić żadną ilością lekkich słów i nie do końca udanych flirtów. Była na niego wściekła jak nigdy, nawet jeśli jeszcze nie okazywała tego w bardzo jawny sposób.
- Nie postawię cię w takiej sytuacji - stwierdził krótko, zaciskając wargi i odwracając wzrok, żeby przełknąć ślinę przemieszaną z tą całą goryczą i posmakiem własnej krwi.
Miał naprawdę niewiele na własne wytłumaczenie. Poza tym, że zdecydowanie nie chciał, by kiedykolwiek znajdowali się w tej sytuacji, nawet jeśli poniekąd sam ją przewidział. Teraz miał wrażenie, że już nie przewidział tylko po prostu wywołał w ramach jakiejś pokręconej narracji, którą teraz usiłował zlepiać, kontrolując zniszczenia i nie dopuszczając do tego, żeby było ich jeszcze więcej. Nawet wbrew woli ukochanej.
- Nie oczekuję, że ją zaakceptujesz - odpowiedział poważnie, posyłając grobowe spojrzenie w kierunku swojej najdroższej i niemalże wzruszając ramionami.
Co prawda zreflektował się i tego nie zrobił, ale praktycznie cała postawa ciała Ambroisa mówiła, że byłby w stanie skwitować to właśnie w ten sposób, gdyby tylko trochę mniej go wszystko bolało. Musiał się pilnować, nawet jeśli to było całkowicie wbrew jego woli.
Naprawdę nienawidził być bezsilny, jeszcze bardziej nie cierpiał tego całego unieruchomienia, zdecydowanie cholernie trudno było mu znieść fakt, że musiał być zależny od czyjegokolwiek wsparcia.
To, że w tym wypadku miał przy sobie ukochaną kobietę i prawdopodobnie nie mógł trafić w ręce kogoś, komu bardziej by na nim zależało, wcale nie poprawiał jego stosunku do całej sprawy. Wręcz przeciwnie. Choć powinien cieszyć się z troski dziewczyny, odprężyć się przy niej tak jak to miał przecież w zwyczaju przez większość czasu, to obecnie czuł głównie irytację i wyrzuty sumienia.
A to nie były najlepsze podstawy, aby budować na nich przyspieszoną rekonwalescencję. Szczególnie teraz, kiedy zaczęli poruszać te wszystkie trudne tematy, na które poniekąd sam się pisał zaczynając rozmowę od razu od wysokich tonów. Sam zrzucił sobie na głowę konieczność tłumaczenia się przez Geraldine.
Mimo to wcale nie zamierzał być całkowicie potulny i tak po prostu zacząć wyśpiewywać jej wszystko, co pamiętał z ostatnich dwudziestu czterech... ...nie, stu dwudziestu czterech godzin. Nie chodziło o kwestię szczerości. Nie zamierzał jej okłamywać. Obiecali sobie, że będą ze sobą szczerzy, zresztą aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że prędzej czy później miał się złamać i zacząć prostować wszystkie przekłamania, białe kłamstwa.
Zawsze tak robił. Za cholerę nie wiedział, czemu, ale w jej rękach i towarzystwie zachowywał się jak swoją najbardziej ugodowa wersja. Przed nikim innym nie był tak skory do kompromisów jak przy Yaxleyównie. Nie wiedział czy była w stanie to dostrzec. Jeśli tak to w żadnym momencie tego nie okazała, ale chyba oboje zdawali sobie sprawę z tego, że z roku na rok coraz bardziej okrecała go sobie wokół palca.
No, nie - może nie do końca sobie zdawali, bo sam Ambroise raczej starał się wypierać ten niewygodny fakt. Tak czy inaczej, kłamstwa tu po prostu nie działały. Za to niedopowiedzenia? Dyskretne przemilczenia? Coś, co starał się zrobić właśnie w tej chwili? Nie dla swojego dobra. W tym wypadku już dostał po dupie, zebrał swój pakiet konsekwencji.
Chodziło mu tylko i wyłącznie o Geraldine i o to, że nie chciał, żeby mieszała się w te sprawy. Tym bardziej, że sam wpierw musiał pozbierać własne myśli i wyciągnąć wnioski z tego, co się stało. W łóżku miał mieć na to aż nadto czasu.
Jednocześnie gdzieś tam z tyłu głowy mając świadomość, że gdyby nagle postanowiła wyciągnąć z niego wszystkie informacje a on by je jej dał to nie mógłby jej powstrzymać przed wyjściem. Jeszcze bardziej nie byłby w stanie kontrolować sytuacji. Ta całkowicie wymknęłaby mu się z rąk wraz z ukochaną, w której dobre intencje szczerze ufał, ale w porywcze zapędy jeszcze bardziej.
- Nic nie pamiętam - szedł w zaparte, wbijając wzrok w ścianę, jakby miał tam odnaleźć wszystkie odpowiedzi, których potrzebował, a także dodatkowe pokłady cierpliwości i wytrwałości przy postanowieniu, że w tym wypadku prędzej psidwaki zaczną latać niżeli powie jej coś, co mogłoby ją skłonić do zrobienia czegoś wbrew jego woli.
A niewątpliwie byłaby w stanie. On zresztą też, gdyby sytuacja się odwróciła i to ona byłaby tutaj na jego miejscu. Wtedy poruszyłby niebo i ziemię, żeby się zemścić. Chciałaby tego czy nie, nie miałaby zbyt wiele do gadania. Co gorsza Ambroise zdawał sobie sprawę, że to po prostu musiało działać w obie strony. Przynajmniej w głowie Geraldine. Nie zawsze wiedział, co się w niej działo, ale w tym wypadku miał wręcz bolesną jednoznaczność.
To, że mieli ze sobą ustalenia sprzed lat chyba obecnie powoli (nie, całkiem cholernie szybko) przestawało działać. To, że od samego początku był z nią całkowicie szczery i ostrzegał ją, że może kiedyś dojść do podobnej sytuacji, wcale nie poprawiało sprawy. Wręcz przeciwnie. Znał ten błysk w jej oczach, nazbyt świadomy, co najpewniej musiało dziać się w jej umyśle.
Zarówno wtedy, kiedy siedziała tu sama, miotała się po Nokturnie (bowiem niewątpliwie on by się miotał) i usiłowała radzić sobie z jego zapadnięciem się pod ziemię. Jak i obecnie, gdy całą sobą emanowała tą pokrętną logiką. Nie musiał czytać jej w myślach. Wystarczyło jedno spojrzenie.
- Żyję, okay? Skupmy się na tym, że już nigdzie się nie wybieram. Zwłaszcza na tamten świat. Ani z powrotem na Ścieżki. Ty też nie. Ani ze mną, ani tym bardziej beze mnie - nie chciał być oschły i aż tak stanowczy, być może brzmiąc nawet tak gruboskórnie jak to było możliwe w jego stanie, ale musiał zebrać w sobie wszystkie siły, żeby to jasno zakomunikować. - Mamy jasność, tak? - Spytał, nawet jeśli chyba aż za dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że chuja mają a nie jasność, nie mieli nawet zalążka kompromisu.
W tym wypadku naprawdę zaczynał żałować, że oboje są tak cholernie uparci. No, może nie. Roise żałował, że jego dziewczyna jest tak cholernie uparta. Jego własne zacietrzewienie uznawał w tym wypadku za konieczność wynikającą ze skomplikowanej, bardzo trudnej sytuacji. Nie mógł się ugiąć, bo to przyniosłoby mu jeszcze więcej szkody. Im by przyniosło. Jej by przyniosło.
- Doceniam to, że chcesz być moim wsparciem, ale w tym wypadku nie zamierzam ci na to pozwolić - nie chciał być desperatem, nie zamierzał brzmieć jak desperat, ale w jego głosie dało się wyczuć tę specyficzną nutę, oczy również nie pozostały kompletnie niewzruszone - spojrzał na nią z niepokojem. - Nie stracę cię przez swoje chujowe decyzje, rozumiesz? Są moje i tylko moje. Wraz ze wszystkimi konsekwencjami.
Także tymi w postaci tego, co miała mu do przekazania a co zdecydowanie ciążyło jej na sercu, nawet jeśli nie chciała mu o tym mówić. Raczej nie dopuszczał możliwości, aby wepchnęli to pod swój dywan. Nie tym razem. Szczególnie nie to.
- Spróbuj - odpowiedział od razu, wbijając w nią wzrok i próbując wyczytać coś z jej twarzy - proszę - nieczęsto uciekał się do takich słów, ale w tym konkretnym wypadku potrzebował, aby spróbowała dać mu jaśniejszą odpowiedź.
Naprawdę chciał wiedzieć, co dzieje się w jej głowie. Jak bardzo udało mu się przypadkiem spierdolić lata budowanego zaufania. Co tak właściwie myślała, że się stało. Co według niej zrobił wtedy, kiedy w nerwach opuścił mieszkanie.
Być może nie miał skłonności do tego, aby się biczować. W tym wypadku także nie robił tego wszystkiego, żeby czuć się znacznie gorzej. Nie potrzebował odczuwać większych wyrzutów sumienia. Już i tak je miał. Cholernie go gryzły. Natomiast cokolwiek sobie pomyślała, oczekiwał od niej, że znajdzie dostatecznie dużo słów, aby mu o tym opowiedzieć.
Nie potrzebował pełnych opisów. Miała mu wystarczyć garść suchych faktów. Co prawda zapewne takich, które dosyć mocno w niego uderzą, ale nie był typem człowieka uciekającego od odpowiedzialności i konsekwencji.
Nawet teraz, kiedy tak właściwie dopiero co zaczął odzyskiwać pełnię świadomości, chciał zażegnać kryzys zanim znów się rozpęta. To, że naruszył zaufanie Geraldine było faktem. Potrzebował znać wszystkie inne, aby móc cokolwiek z tym zrobić. Musiał mieć świadomość.
- Nie zamierzam - odpowiedział niemalże automatycznie, poprawiając się jednak praktycznie od razu. - To nie zależało ode mnie, wiesz, ale jeśli tylko będę w stanie zapobiec powtórce, nie zrobię ci tego nigdy więcej - tylko tyle mógł jej obiecać, szczególnie że nie chciał mydlić oczu ani Geraldine, ani sobie samemu.
Trudno byłoby wyrokować, że od tej pory i po tej deklaracji ich życie ulegnie diametralnej zmianie. Szczególnie, że Ambroise nie był w stanie zrezygnować z tego, czym się zajmuje, toteż nieważne jak bardzo starałby się zapewnić ją, że już nigdy nie znajdą się w podobnej sytuacji.
Oboje grali w niebezpieczne gry, oboje byli tego całkowicie świadomi i mimo wszystko decydowali się na to, by łączyć ze sobą życie. Od wielu lat wierzył, że są w stanie to robić już cóż zawsze, szczególnie że przecież nie chciał jej tracić, rezygnować z tego, co mieli, żeby wrócić do tego, co już dawno przestało być dla niego normalne.
Nie chciał powracać do tamtych czasów. Nieważne jak dobrze i wygodnie żyło mu się przez dekadę na własną rękę, obecnie nie wyobrażał sobie, aby to mogło być dla niego takie samo. Nie miało mu wystarczyć, nie miało go usatysfakcjonować, nie miało bowiem najmniejszej racji bytu. Już nie.
A te wcześniejsze, pochopnie rzucone słowa?
- To wstrząs mózgu, pojebanie umysłowe, skrajny debilizm sytuacyjny. Jak zwał tak zwał - stwierdził całkowicie poważnie jak na brzmienie tych słów, przy czym bardzo powoli pokręcił głową. - Nie ja - może nie zamierzał być aż tak szczery, ale raczej mogła mieć pewność, że gdyby jakimś cudem faktycznie aż tak bardzo mu odpierdoliło to w dalszym ciągu musiałby się zreflektować.
I wrócić. Oczywiście, że by wrócił. Dzień, dwa, trzy później. Nie sądził, aby otrzeźwienie i zrozumienie popełnionego błędu miało przyjść jakoś znacznie później, ale nawet jeśli to w dalszym ciągu nie byłby w stanie zbyt długo trzymać się na dystans. Nie potrafiłby. Nawet nie chciał brać tego pod uwagę, to było zbyt absurdalne.
Jak mało romantycznie by to nie brzmiało, mieli być razem do tej usranej śmierci. Po prostu. Nie chciał dawać jej żadnych wątpliwości, że tak to miało wyglądać. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc po miesiącu, rok w rok. Tyle czasu ile im przewidziano. A nawet znacznie więcej, bo przecież poprzedni wieczór (jak fatalny by nie był) udowodnił im, że byli w stanie radzić sobie nawet z tymi wszystkimi naprawdę kryzysowymi sytuacjami.
- To zależy od tego jaką opiekę mi zaoferujesz - mruknął zaczepnie, kolejny raz instynktownie powracając do tej najbardziej naturalnej postawy, jaką przy niej przyjmował, aby nie dać po sobie poznać, że kurewsko słabo się czuł. - I czy mogę liczyć na trochę - po prostu szedł w zaparte, urywając w odpowiedniej chwili, żeby zrobić wymowną pauzę, kontynuując równie lekkim tonem - szczególnej opieki - zasugerował.
- Poza tym ponownie: nie zapominaj, z kim masz do czynienia. Drugi raz nie dam sobie popsuć kariery - stwierdził stanowczo, muskając palcami policzek Geraldine. - Wyliżę się szybciej niż później. Zobaczysz, jeszcze się zdziwisz jak sprawnie jestem w stanie stanąć na nogi - to, że na szczęście jeszcze nie miał okazji, aby jej to udowodnić w praktyce wcale nie oznaczało, że nie miał za sobą już kilku momentów, w których z uporem maniaka podniósł się na nogi znacznie szybciej niż ktokolwiek wyrokował.
Po prostu nie był w stanie zbyt długo wyleżeć w łóżku. Przymusowe byczenie się w pościeli nie było w jego stylu. Być może jeszcze niespecjalnie to okazywał, ale w takich sytuacjach z dnia na dzień robił się coraz bardziej upierdliwy, bo po prostu nie mógł darować sobie tego, że dookoła niego w dalszym ciągu toczyło się życie zaś on musiał leżeć jak niedorajda, frajer i męczennik.
Szczególnie, jeżeli nie był przy tym w stanie robić czegokolwiek przydatnego. I choć w tym wypadku mieli już wstępnie ustalone, że zajmą się tymi wszystkimi segregatorami, przekazywaniem podstawowej wiedzy medycznej i tak dalej, to cóż. Zdecydowanie wolał być praktykiem niżeli teoretykiem. Kiedy więc Rina postanowiła uświadomić mu to, o czym jeszcze nie pomyślał, Roise nie był w stanie powstrzymać gardłowego burknięcia, jęku niezadowolenia i zawodu.
- Mam kleszczomonię. W poprzedni weekend byliśmy na wycieczce w górach i od tego czasu coraz gorzej się czułem - westchnął w końcu ciężko, godząc się z tym, że miała rację i faktycznie powinien to zgłosić w szpitalu, nawet jeśli kolejny dyżur miał mieć dopiero za dwa dni. - To taka choroba spowodowana przez ukąszenia magicznych kleszczy, dokładniej Ixodes rutilant. Mam wysoką gorączkę, czerwone bąble na skórze, szczególnie w okolicach węzłów chłonnych. Nie zarażam. To nie choroba zakaźna, ale z wiadomych względów nie jestem w stanie opuścić łóżka. Najlepiej napisz bezpośrednio do Corneliusa albo Lysandra. W żadnym wypadku ma tego nie dostać Pavlina. Chuj mnie strzeli, jeśli to będzie Pavlina - sarknął w cholernie jednoznaczny sposób.
No, naprawdę trudno było mu się pogodzić z samą koniecznością przeprowadzenia manewru oddania kilku dyżurów, ale gdyby jeszcze trafiły one w ręce tej przeklętej lizuski to chyba ostatecznie by ochujał.
Przez chwilę zresztą zamilkł w wyrazie kompletnego niezadowolenia z powodu własnej słabości, które tak właściwie to nie opuszczało go ani na chwilę i chyba było już wpisane w co najmniej kilka najbliższych dni. Jedną ręką odruchowo gładził przy tym ukochaną po plecach, zaczerpując powolne oddechy i równie powoli, chrapliwie wypuszczając powietrze przez usta.
- Nie musimy się spieszyć, Bruyère, mamy cały czas - odezwał się w końcu cicho, przesuwając się tak, żeby mógł ją mocniej objąć, przenosząc rękę na jej włosy i oplatając sobie ich kosmyk wokół palca.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#26
15.11.2024, 23:12  ✶  

Przewróciła jedynie oczami i cicho westchnęła na jego komentarz. Jak na to, jak wyglądał był w całkiem niezłej formie jeśli chodzi o te błyskotliwe odpowiedzi, najwyraźniej i wstrząs mózgu nie był mu w stanie tego odebrać. Powinna się tego spodziewać.

Nie chciała aktualnie jakoś mocno mu wyrzygiwać tego wszystkiego. Nie czuła takiej potrzeby, mimo to, oczywiście to wcale nie było takie łatwe. Nie dało sie przejść zupełnie obojętnie wobec tych wydarzeń. Wolałaby mieć nieco więcej czasu na przemyślenie wszystkiego, przespanie najgorszego, ale nie do końca też była w stanie to zrobić. Na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że nie było jej lekko, ale nie o nią w tym wszystkim chodziło, to on niemalże wylądował po drugiej stronie, to nim powinni się zająć, doprowadzić go do porządku, a później ewentualnie wrócić do tematu.

Ta rozmowa nie była dla niej łatwa, nie chciała go już więcej obwiniać, dużo większą przyjemnośc sprawiłoby jej zapomnienie o całej sytuacji i powrót do tego co mieli przed kiloma dniami, niestety to nie wchodziło w grę, nie dało się tego wyprzeć z pamięci. Była zmęczona, nie chciało jej się kontynuować tego tematu, właściwie to czuła, że nic nie osiągnie, bo skutecznie się bronił przed jej zaangażowaniem. Nie podobało jej się to, ale przecież nie wyciągnie z niego tych informacji siłą. Straciła chyba trochę entuzjazm, zapał, chęci, wszystko. Niewiele brakowało, aby całkowicie zamilkła. To nie zdarzało jej się często, więc mogło sugerować, że w tej chwili bardzo intensywnie myśli, szukała jakiegoś rozwiązania, ale nie umiała go znaleźć. Może po prostu powinni do tego przywyknąć, tylko jak właściwie mogła przywyknąć do takiego widoku? To nie było coś, co chciałaby przeżywać chociażby jeszcze jeden raz. Teraz jednak ryzyko wydawało jej się być realne, bo już raz tego doświadczyli. Spodziewała się, że to nie był koniec, mimo, że mówił, że nie postawi jej w takiej sytuacji, nie miał pewności, ona też nie. To były tylko słowa, które mogły nie mieć żadnego znaczenia, szczególnie, gdy zagrożenie pojawiało się właściwie znikąd. To nie tak, że uważała, że sam się pchał w gips, nie wydawało jej się, żeby miał takie tendencje, chociaż tamtego wieczora był zirytowany, nie miała pojęcia, czy przez tego wkurwa nie działał irracjonalnie.

- To właściwie, czego ode mnie oczekujesz? - Powiedziała cicho, niezbyt pewnie. Sama nie miała już pojęcia, co powinna robić, jak reagować. Nie chciała stać z boku, nie chciała, żeby ją od tego odsunął, bo poczuła się w to wmieszana, ona się o to nie prosiła, stało się to zupełnie przypadkowo, ale w oczach Yaxleyówny nie było już odwrotu, nie kiedy mleko się rozlało. Musiał się do tego dostosować, znaczy powinien, w końcu Roise nic nie musiał, tak samo zresztą jak ona. Bardzo lubili sobie o tym przypominać w najmniej odpowiednich momentach.

Był chyba jedyną osobą, która potrafiła, aż tak bardzo stawiać na swoim. Wiedziała, że jeśli sobie coś ujebał, to nie było szansy, żeby mogła na niego w jakikolwiek sposób wpłynąć. Tak, dostrzegała to, że pojawiały się momenty, w których bywał ugodowy, ale były to te rzeczy, na których nie do końca najbardziej jej zależało. Starała się zrozumieć jego punkt widzenia, tak chciał ją trzymać z daleka od tych wszystkich problemów, ale czy faktycznie w tej chwili było to możliwe? Będzie się martwiła za każdym razem, gdy znowu będzie wychodził na Ścieżki, wiedziała o tym, bo te sprawy zostawały niedokończone. Skąd mogła wiedzieć, że ci, którzy mu to zrobili nie postanowią sobie o nim przypomnieć i tego powtórzyć, tylko tym razem bardziej skutecznie? Zbyt wiele się wydarzyło, aby mogła przejść koło tego obojętnie. Tyle, że nadal nie znalazła rozwiązania, nie miała pojęcia, czy uda jej się coś ustalić na Nokturnie, wszak jej znajomości nie pokrywały się z tymi jego, raczej trudno jej będzie dowiedzieć się tego, co mu się przytrafiło.

- Jasne, nic nie pamiętasz, rozumiem. - Nie, nie rozumiała. Cóż, w tej chwili nie obdarzył jej żadnym kłamstwem wymyślonym na poczekaniu, ale nie sądziła, że to, co mówił było szczere. Musiał coś pamiętać, szczególnie sam początek zdarzeń. Nie było opcji, żeby zapomniał wszystko, co mu się przytrafiło po wyjściu z domu, ale skoro chciał do tego podejść w ten sposób, to proszę bardzo, nie miała zamiaru naciskać. Odpuściła, przynajmniej na ten moment, najwyżej faktycznie zajmie się tym sama, co było jeszcze gorszym pomysłem, ale jeśli w ten sposób chciał to rozegrać, to już nie był jej problem.

- Tak, mamy jasność, oczywiście. - Gówno mieli, a nie jasność, ale nie chciała się z nim teraz kłócić, nie miała na to siły, nie chciała zresztą go męczyć, bo widziała, że nie był w formie, a miała w sobie resztkę przyzwoitości, nie chciała dobijać leżącego, chociaż mogłoby mu się wydawać, że wcale nie jest z nim tak źle. To nie było prawdą, wyglądał jakby został zawieszony między światami, jego skóra była blada, oczy miał podkrążone, zdecydowanie nie był w formie.

- Jesteś świadom, że nie prosiłam cię o pozwolenie, prawda? - Nie mogła się nie odezwać, kiedy o tym wspomniał, czy naprawdę myślał, że ma doczynienia z kimś kto będzie czekał na jego zgodę? To nie tak, że zamierzała teraz wybiec na ścieżki i zamienić się w jakąś pojebaną mścicielkę, miała resztkę rozumu, ale nie podobało jej się to, w którą stronę zmierzała ta rozmowa, zupełnie. Miała wrażenie, że są w zupełnie innym miejscu, że nie patrzą w jedną stronę. To nie zdarzało im się często, szczególnie ostatnio, raczej była przyzwyczajona do tego, że dogadywali się praktycznie bez słów. Najwyraźniej nie w tych sprawach, które były naprawdę ważne.

- Tak, zrozumieliśmy się, twoje sprawy, twoje konsekwencje, twoje życie, no ewentualnie twoja śmierć. - Bardzo jasno jej to przedstawił, nie zamierzała więc się kłócić, zrozumiała. Nie miała tutaj nic do powiedzenia, zamknął jej usta tymi słowami.

Wzięła głęboki oddech, czy faktycznie miała mu chęć teraz mówić o tym, jak się poczuła? Nie była tego pewna, nie chciała mu dokładać swoich wyrzutów, nie o to jej chodziło, nie miała zamiar wzbudzać w nim poczucia winy, bo to przecież nic nie zmieniało. Podjął decyzję, teraz było za późno na to, żeby coś zmienić. - Zacznijmy może od tego, czy jesteś sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której to ja znikam za drzwiami tego mieszkania, wkurwiona i nie odzywam się do ciebie przez pięć dni, zostawiam cię tutaj i tak po prostu zapadam się pod ziemią. - Jako, że przecież darzyli się takim samym uczuciem chciała mu uświadomić właściwie, jak to wyglądało. - chociaż nie wiem, czy samo wyobrażenie sobie tego jest wystarczające, ale spróbuj. - Tak, może to wcale nie był taki głupi pomysł. - Sądziłam, że wrócisz wiesz, jeszcze wieczorem, czekałam na ciebie, ale się nie pojawiałeś, cóż stwierdziłam, że może tak cię wkurwiłam, że wybrałeś się do Doliny, to też była jakaś opcja, co nie? - Nie bywał tam często, przynajmniej nie ostatnio, ale kto go tam wiedział, może akurat stwierdził, że to odpowiedni moment, aby wrócić do domu. - Tyle, że następnego ranka też nie wróciłeś, i wieczora. To już nie wyglądało normalnie, wtedy zaczęłam wariować, bo co jeśli przegięłam tak bardzo, że stwierdziłeś, że masz mnie w dupie, tak, wiem przecież byś mnie nie zostawił, prawda? Tyle, że wtedy nie byłam tego taka pewna. Zniknąłeś, a ja zaczęłam świrować. - Nie była z tego powodu szczególnie dumna, nie powinna wątpić w jego intencje, ale to zrobiła. - Później zaczęłam się martwić, że może faktycznie coś ci się stało, to wydawało się być bardziej racjonalne, chociaż, czy zupełnie, nie wiem. Mogłeś przecież stwierdzić, że masz mnie dość i nie chcesz dłużej tego znosić. - Nigdy bowiem nie zostawił jej samej sobie na taki długi czas. - Później właściwie zaczęłam chodzić po ścianach, bo zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy nie skończyłeś jak Farciarz, sam, w jakimś lesie. Tyle, że ciebie miał kto szukać, a jego nie, więc zaczęłam cię szukać, ale się niczego nie dowiedziałam. Znowu wylądowałam w domu, a to wcale nie było proste. - Nie znosiła bezczynności, więc okropnie ją to irytowało, zaczęła się zapętlać w tych wszystkich najgorszych myślach, które podsuwała jej podświadomość, wariowała. - Nie chciałam, żebyś był jak on, kurwa, ciebie ma kto szukać, nie mogę godzić się na to, żeby ignorować to wszystko, nie dam rady tego powtórzyć. - To było dla niej zbyt wiele, nie miała pojęcia dlaczego te kilka lat temu w ogóle zgodziła się na taki układ, on nie miał najmniejszego sensu, szczególnie przy jej charakterze, który wręcz nie pozwalał jej nie reagować, nie była człowiekiem, który pozostawał bierny na to, co się wokół niego działo.

- Tak, to nie zależało od ciebie, to jest jasne, jasne jak słońce, tylko co z tego, co to właściwie zmienia Roise? - Nic nie zmieniało, chciała móc się zaangażować chociaż odrobinę mocniej w jego sprawy, chciała mieć świadomość gdzie się znajduje, i czy wszystko jest w porządku. Tylko tyle, nie miała zamiaru go osaczać jak jakaś pojebana baba, zresztą nawet jeśli, to chyba miała nieco inne powody niż większość dziewcząt.

Po prostu czuła, że to, co kiedyś wydawało jej się działać, teraz nie do końca przynosiło efekty. Nie podobało jej się to wcale, nie chciała powtarzać tej sytuacji. Wiedziała, że prowadzą dosyć specyficzny tryb życia, razem i osobno, i nie do końca łatwo było znaleźć jakiekolwiek rozwiązanie na to wszystko. To też jej się nie podobało, nie lubiła być stawiana pod ścianą i nie mieć zbyt wielu opcji.

- Dobrze, nie waż mi się kiedykolwiek tego powtórzyć, bo wtedy naprawdę zacznę wątpić. - Wolała go o tym uprzedzić, bo wbrew pozorom rejestrowała dokładnie wszystko, co do niej mówił. Nie potrafiła później udawać, że te wypowiedzi nie padły, że nie zaistniały, atakowały ją w tych najgorszych momentach, kiedy miała nie do końca przyjemne dni.

- Nie da się ukryć, że potrzebujesz szczególnej opieki, wystarczy, że powiesz mi jaki eliksir mam ci przynieść, albo jakiego medyka wezwać, to na pewno uda się to załatwić. - Wiedziała, że nie to miał na myśli, ale najwyraźniej chciała nieco przystopować jego zapędy. To nie był odpowiedni moment na udawnie, że wszystko jest z nim w porządku, zdecydowanie nie było. Zajmie się nim na pewno odpowiednio, gdy stanie na nogi, ale to jeszcze nie był ten moment, zdecydowanie, wiedziała to mimo tego, że nie miała praktycznie żadnej wiedzy na temat medycyny.

- Wiesz jak to mówią, do trzech razy sztuka, czy coś. - Wzruszyła jeszcze niewinnie ramionami. Oczywiście, że mu tego nie życzyła, bo wiedziała, że przebranżowienie możeby być trudne, szczególnie powtórne, ale chciała zmienić nieco ton ten rozmowy, bo zaczęła być za bardzo poważna. Zależało jej na tym, aby w końcu mogli nacieszyć się swoją obecnością, nic więcej się teraz nie liczyło.

- Czy nie mogłeś wymyślić czegoś, co jestem w stanie po tobie powtórzyć? - Oczywiście, że wybrał chorobę, która brzmiała jak chuj wie co i pewnie nie uda jej się tego poprawnie napisać. Wspaniale, jak zawsze okaże się bardzo błyskotliwa. - Cornelius, albo Lysander, zarejestrowałam, tak zrobię. - Będzie musiała to zrobić, żeby Roise faktycznie nie miał żadnych problemów w Mungu, to i tak dziwne, że nikt się jeszcze o niego nie pytał, może to i lepiej, bo przynajmniej teraz mieli jakiś wspólny plan, jak to obejść. Oczywiście nie zamierzała pisać jakichś obszernych wyjaśnień, niech się pałują, tylko po prostu dać im znać o tym, że jej chłopak jest obłożenie chory i dlatego nie pojawił się w pracy.

- To dobrze, bo teraz nie chcę się nigdzie spieszyć, szczególnie, że tyle cię nie było. Musimy nadrobić zaległości. - Nie miała na myśli nic konkretnego, chciała po prostu nacieszyć się tym, że wreszcie miała go w swoich objęciach, poczuła, że mocniej ją objął i cicho westchnęła, bo naprawdę jej tego brakowało. Delikatnie gładziła jego bok opuszkami palca, zeszło już z niej całe ciśnienie. Była spokojniejsza, mimo, że w sumie nic konkretnego nie udało im się ustalić, to przynajmniej byli razem i żadne z nich się nigdzie nie wybierało.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#27
16.11.2024, 16:27  ✶  
Czego od niej oczekiwał? To było cholernie trudne pytanie. Zwłaszcza na teraz, gdy nie myślał jeszcze zbyt jasno. Był chaotyczny, pogubiony, skołatany. Jeśli zazwyczaj miewał trudność z dobraniem odpowiednich słów to w tej chwili to zdawało się być całkowicie niemożliwe do wykonania.
- Bądź - stwierdził powoli, przymykając oczy i biorąc kilka płytkich, choć pogłębionych wdechów. - Po prostu bądź - to było chyba największe, najważniejsze, o co mógł ją prosić.
O bycie, o trwanie przy nim tuż obok. O to, by go kochała niezależnie od tego jak wyglądało wszystko dookoła. Nie chciał jej krzywdzić. Nie robił tego wszystkiego celowo. Nie posunąłby się tak daleko, gdyby był świadomy konsekwencji (ale kto by się posunął) tym bardziej nie tylko swoich własnych. To nie było łatwe, więc bycie. Po prostu i aż bycie.
- Może mam wstrząs mózgu, ale ci nie wierzę - zakwestionował nie w imię samego podważania tego, jakie były intencje jego ukochanej i tego, że chciała dla niego jak najlepiej.
Wiedział, że usiłowała zakończyć ich bezcelową rozmowę, ale odnosił nieodparte wrażenie, że nie dość, że swoim kosztem to jeszcze zamierzając wyciągnąć to w pierwszym momencie, w którym on mocniej stanie na nogi. A przecież nie chciał litości. Jeśli miała mu coś do powiedzenia (a zdecydowanie miała) to właśnie teraz. Na gorąco. W tej chwili.
- Wobec tego na tym zakończmy - stwierdził wcale nie brzmiąc, jakby wierzył w to, że w tym momencie faktycznie ostatecznie kończą ten temat i wszystkie te ścieki nie wybiją ponownie.
Ależ oczywiście, że miały to zrobić. Bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że nawet prędzej niżeli później, bo w tym momencie dawała mu jakąś pokrętną, całkowicie niechcianą taryfę ulgową zamiast szczerze powiedzieć, co ją w tym wszystkim najbardziej mierzwi.
Co prawda nie musiał być wielkim badaczem ludzkich umysłów, żeby pojąć, co najpewniej dzieje się w jej głowie. Prawdę mówiąc miał świadomość, że jest w stanie wyrokować o tym z zatrważającą adekwatnością, odczytując te wszystkie drobne ekspresje nawet pomimo zmęczenia, puchnących powiek i eliksiralnego upojenia.
Wystarczyło, że spędzili ze sobą ostatnie dwa lata a wcześniej także raczej mieli całkiem sporo okazji do tego, żeby uraczyć się wzajemnie wieloma scenami. Takimi, gdy widział u niej bardzo zbliżone reakcje, bo choć nie mogli otwarcie się spiąć to zawsze mogli podprogowo, niejawnie okazywać sobie irytację.
Może wydawało jej się, że nad tym panuje, ale tu tkwił cały pikuś. W przypadku złości, niepokoju, rozczarowania, irytacji, poczucia zawodu i innych podobnych emocji, raczej nie miał problemu z tym, żeby czytać z niej jak z otwartej księgi. To te bardziej skomplikowane uczucia sprawiały mu pewien problem. Te tutaj były jasne.
I bardzo nie podobało mu się to, w jaki sposób do nich podchodziła. Jak podchodziła do niego. Jednocześnie traktując go łagodnie, dając mu taryfę ulgową, o którą nigdy nie prosił, próbując panować nad językiem i dusząc w sobie to, co jeszcze bardziej ją krzywdziło.
Był dorosłym mężczyzną, nie małym chłopcem przestraszonym okolicznościami, w których ktoś nakrzyczy na niego w ramach ponoszenia konsekwencji za czyny. Rzecz jasna nie zamierzał tego tolerować. To nie tak, że mogło ją całkowicie ponieść a on bez słowa przyjąłby kaskadę ostrych słów i kolejne uderzenia poczucia winy.
Miał swoje granice. W tym momencie przesunięte przez to, że doskonale wiedział, jak bardzo spierdolił i co nieświadomie odjebał. Jego reakcje były opóźnione, umysł nie pracował na pełnych obrotach, język trochę mu się plątał, myśli jeszcze bardziej.
Natomiast nie potrzebował pierdolonej łaski i traktowania go w taki sposób, że jednocześnie czuł się głaskany i doskonale dostrzegał, że to głaskanie nie było całkowicie właściwe, zgodne z tym, co Geraldine pragnęłaby zrobić.
Oczywiście - ani przez chwilę nie wątpił w to, że nie myślała o tym w podobnych kategoriach. Przynajmniej nie całkowicie świadomie. Najpewniej wydawało jej się, że postępuje całkowicie słusznie próbując odsunąć od siebie te wszystkie wyrzuty, trudne słowa, intensywne reakcje. Chciała otoczyć go opieką. Tak właściwie to robiła to od cholera wiedziała ilu godzin i po prostu...
...była na skraju. Dostrzegał, że była na skraju. Zwłaszcza wtedy, kiedy tak dosadnie uświadomiła mu, że wcześniej na pięć dni i nocy zapadł się pod ziemię bez znaku życia. Nawet nie chciał wyobrażać sobie, co wtedy przeżywała. Tym bardziej doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie machnąć na to ręką i stwierdzić, że przecież nie uczynił tego świadomie a w końcu udało mu się wrócić do domu.
Mógł być niełatwym człowiekiem (tak, to był jeden z nielicznych razów, kiedy bezwiednie to sobie przyznał), jednakże był odpowiedzialny za wszystko, co robił, robi i będzie robić. To, że bardzo często ślizgał się jak węgorz, znajdując wytłumaczenia dlaczego po prostu musiał postąpić w taki a nie inny sposób nie oznaczało, że gdy nadchodziła pora zebrania pokłosia, nie brał na siebie konsekwencji. Pozytywnych, oczywiście, ale także tych negatywnych.
Natomiast w dalszym ciągu to nie było tak, że zrobił to wszystko specjalnie, z premedytacją narażając się na skrajne niebezpieczeństwo, na śmierć i złamanie danego słowa (dokładnie w tej kolejności).
W teorii wiedział, że Rina to rozumie. W praktyce właśnie zaczynała doprowadzać go do załamania, ale nie w tym płaczliwym, chowającym się pod kołdrą i oczekującym dobrych słówek sensie. W praktyce czuł, że to zamykanie ust i przełykanie najbardziej szczerych rozgoryczonych słów, jakie tu teraz praktykowała zaczyna go doprowadzać do szewskiej pasji. Takiego załamania. Dokładnie takiego załamania - załamania rąk.
- Jesteś świadoma, że i tak byś go nie dostała? Nieważne, co byś powiedziała. To moja sprawa - podkreślił twardo, mrużąc przy tym oczy i kręcąc głową, gdy posłał Geraldine spojrzenie, aż nazbyt dostrzegając, że może tak - jest tego świadoma, ale nic sobie z tego nie robi.
Była uparta, zacięta. Mówiła mu to wszystko, żeby zakończyć temat, ale niewiele to miało związku z odpuszczaniem. Zamierzała zrobić swoje. Skąd to wiedział? Bo on zrobiłby dokładnie to samo.
- Rozumiem, że chuja mamy a nie konsensus - skwitował krótko, unosząc wzrok w kierunku sufitu i wzdychając płytko, poirytowany.
Wspaniale im to teraz wychodziło. Naprawdę wyśmienicie, bo skoro on wiedział, że ona wcale nie zamierza odpuścić to ona wiedziała, że on również nie ma takiego zamiaru. Zatem mogła pójść o krok dalej i po prostu pominąć go w swoim procesie decyzyjnym, co sprawi, że on również nie da jej jasnych informacji odnośnie własnych planów. Następnie jedno ruszy ze swoimi założeniami, drugie w tym czasie zacznie weryfikować i wprowadzać swoje. A na koniec oboje dadzą ujście wściekłości o brak zaangażowania w przebieg zdarzeń. O ile wcześniej nie doprowadzą do szeregu kolejnych konsekwencji.
Co, jeśli tym razem już takich, które nie dadzą się zaleczyć końską dawką eliksirów, oddalić nawet z trudem i mozolnością. Było blisko. Przecież wiedział, że było blisko. Oboje zdawali sobie z tego sprawę. A on jeszcze w dalszym ciągu usiłował znaleźć w sobie wszelkie możliwe siły, żeby udawać, że teraz wszystko już się ustabilizowało i miało być z górki, zagrożenie minęło.
Chuja a nie minęło.
- Uderzasz w kurewsko niskie tony - sarknął na nią, a jednak gdzieś tam pod oschłym tonem kryła się ta nieco popaprana aprobata.
Przynajmniej zaczynała to z siebie wyrzucać. Nie był przeszczęśliwy z tego powodu, nie mógł być, ale przynajmniej już nie kręcili się wokół przestrzeni, w którą weszliby jeszcze o krok głębiej i przydusiłaby go ojojaniem wbrew sobie.
Jasne, ugodowość była fajna, wygodna, bardzo przyjemna, o ile nie kryły się pod nią naprawdę głębokie i parszywe emocje, które do tej pory miały ujście jak powietrze przez małe dziurki w baloniku. Nie chciał, żeby wybuchła na niego jak przepompowany balon. Nie. Natomiast powinna rozsupłać ten węzeł i po prostu wprost powiedzieć mu, co się z nią dzieje.
Tak. Zupełnie tak, jakby on sam zwykł robić podobne rzeczy, cały czas lekkim tonem mówiąc o uczuciach, nie mając najmniejszego problemu ani żadnych oporów przed tym, żeby opisowo komentować to, co leży mu na sercu. No, ale nigdy nie mówił, że nie jest hipokrytą. Oczekiwał od niej odpowiedzi, nie gwarantował, że sam na jej miejscu by ją dał.
Wręcz przeciwnie. Przecież już raz w przeszłości znaleźli się w podobnej sytuacji. Co prawda o znacznie łagodniejszych konsekwencjach. Nie było wtedy aż tak źle. Natomiast zamiast drzeć na nią mordę, czynić jej wyrzuty, prowadzić zacięte dyskusje ze szczególnym naciskiem na to, jak cholernie obawiał się o nią, gdy zniknęła mu na cały dzień (jeden dzień bez nocy, nie pięć pełnych dób) i wróciła w marnym stanie (jednakże nie jedną nogą za Zasłoną), nie dając mu znać o swojej obecności (brzmi znajomo?). Po prostu zrobił się chłodno profesjonalny, również tłumiąc komentarze. Tymczasem teraz oczekiwał po niej...
...no chyba po prostu tego wydarcia ryja. Wmawiał sobie, że dla niej i jej dobra, bo tłumienie tego w sobie było złym, niszczącym posunięciem. Natomiast gdzieś tam w przytłoczonym, łupiącym wnętrzu czaszki Ambroise wiedział, że chodziło o niego. Czułby się zdecydowanie lepiej, gdyby kontynuowali tamtą awanturę sprzed wyjścia, co prawda poruszając inne tematy, ale wracając do tego, co wtedy przerwali... ...i co sprawiło, że zdarzyło się to, co się zdarzyło.
Poniekąd mógłby się poczuć, jakby ten cały środek był już za nimi. Domknięty, przynajmniej w zakresie ich aktualnych relacji. Tego, co między nimi. Całą resztę mógłby załatwić, gdy wstanie na nogi, bo nie miał możliwości zrobić tego od razu (nawet jeśli cholernie mocno chciał), ale ten najważniejszy kryzys zostałby zażegnany. Nie odroczony. Zamknięty w ostrych słowach i zażegnany.
Śmieszna sprawa, bo świadomość tego sprawiła, że posunął się do czegoś, czego całkowicie na trzeźwo, nie przyćpany eliksirami, nie obolały i nie zmęczony pewnie tak łatwo by nie zrobił. Poprosił. W innym stanie pewnie by się wyśmiał, bo w tej chwili dosłownie, nie w przenośni prosił się o awanturę. Odczuwał palące wyrzuty sumienia w związku z jej brakiem. Tak, to było porąbane, ale przecież nigdy nie byli typową parą.
- Nie wiem czy samo wyobrażenie jest... ...wystarczające? - No cóż, miał słuchać a już niemal na samym początku wypowiedzi wszedł jej w słowo, gniewnie rozszerzając powieki i rzucając jej poirytowane, choć chyba dużo bardziej zaskoczone spojrzenie. - Czy ty właśnie próbujesz dać mi do zrozumienia, że wpadł ci do głowy pomysł, żeby mnie tym ukarać? - To była niedopuszczalna, naprawdę cholernie niska sugestia, jeśli właśnie to miała teraz na myśli.
Jeżeli kiedykolwiek podczas tych kilku dni albo teraz przeszło jej przez myśl, że mogłaby mu się zrewanżować czymś podobnym, więc informowała go, że jednak po przemyśleniu łaskawie nie zamierzała uciekać się do podobnych zabiegów (ale patrz, mogłabym to zrobić) to...
...brakowało mu słów. No. W przenośni. W rzeczywistości miał na to całkiem sporo niewyszukanych, raczej konkretnych określeń, których mógłby użyć, gdyby nie suchość w gardle, osłabienie i konieczność zamknięcia japy, przynajmniej na chwilę, żeby nie wypluć płuc pod atakiem mokrego kaszlu.
- Czy kiedykolwiek - tak, jorgnął się i machnął ręką tuż ponad pościelą w jasnym, wyraźnym geście mówiącym nie mniej i nie więcej jak nawet nie próbuj przywoływać tego sprzed chwili - dałem ci jakiekolwiek przesłanki do tego, żebyś kwestionowała to, co robię, myślę, planuję? Skoro wiesz, że bym cię nie zostawił to co, do kurwy nędzy, nakazuje ci w ogóle myśleć w ten sposób? - niby miał trzymać gębę zamkniętą, ale po prostu nie potrafił słuchać o tym, jak bardzo nie wierzyła w jego szczere intencje.
To w niego uderzało. Godziło w to, o czym od lat starał się ją zapewniać. Było bolesne. Mienie świadomości, że jej zaufanie zaczęło się kruszyć i w tej chwili było popękane znacznie bardziej niż jego spierzchnięte, poobijane usta, które zagryzł, czując rdzawy smak krwi, żeby nie rzucić żadnej nierozsądnej kurwy. Za to mimowolnie przywalił prawą ręką o pościel, tłumiąc jęk bólu i frustracji.
- Potrzebujesz tego dosadniej? W najniższym, najbardziej godnym pożałowania momencie życia nie zostawiłbym cię bez słowa. Bardzo żałosnym momencie życia, rozumiesz? Wtedy, kiedy słowo kocham nie przeszłoby mi przez usta - a przecież potrafił to powiedzieć.
Choć nie robił tego zbyt często, raczej nie nadużywając słownych deklaracji, bo często wydawały mu się znacznie bardziej nienaturalne od czynów. To do jasnej cholery, nawet w dzisiejszej rozmowie to słowo padało z jego ust. Wypowiadał je z pełną świadomością całego znaczenia. Wszelkiej odpowiedzialności. Wagi tej deklaracji.
A potem nadeszły te kolejne słowa. Tak bardzo zbieżne z tym, o czym już kiedyś mówili. Będące jasnym, aż nazbyt przejrzystym potwierdzeniem tego, co już wtedy padło. Co gorsza, wycofaniem wszystkiego, co wtedy ustalili.
Czy mógł winić za to Geraldine? Nie, nie mógł. Gdzieś tam pod skórą zawsze podświadomie wiedział, że zgodziła się na coś tylko po to, by mogli ruszyć do przodu. On sam wtedy udał, że tego nie dostrzega, bo przecież nie chciał jej stracić. Tak wtedy jak i teraz czy w przyszłości. Kiedykolwiek.
Wpadli w pętlę udawania, że mają jasność, że są w stanie żyć z tym ryzykiem, że ono istnieje tylko gdzieś na samych peryferiach niezliczonych innych możliwości, ewentualności, potencjalnych przebiegów zdarzeń. A przecież to było jawne ryzyko. Coś, co stanowiło niemalże codzienny element pracy z mendami, degeneratami, oportunistami.
Niemalże za każdym razem coś mogło pójść zajebiście dobrze, lecz także zajebiście źle. Tu nie było reguły, przynajmniej nie jakiejś obowiązującej w stu procentach przypadków. Były pewne wzory, schematy postępowania. Starał się na siebie uważać, nie podejmować zbędnego ryzyka, ale tak...
- ...do kurwy nędzy, tak, Geraldine - to nie było pocieszenie, nie to powinna od niego usłyszeć, ale nie kłamali, nie? Mieli być ze sobą szczerzy. - Pytałem cię: czy jesteś w stanie z tym żyć?, bo to się nie zmieni. To nie jest pojedynczy przypadek, jednorazowe ryzyko. Ono cały czas tam było, cały czas jest i cały czas będzie. To brutalna świadomość, wiem, kurwa. Myślisz, że czemu przez tyle lat w ogóle nie rozważałem, że kiedykolwiek zechcę się z kimkolwiek wiązać. Emocjonalnie angażować? Żenić? Ta, jasne. Chodziło o właściwą osobę we właściwym miejscu o właściwym czasie, całe to pierdolenie. Przede wszystkim o to chodziło. Nie zostawię cię, rozumiesz? Nigdy nie przeszło mi to przez głowę. Tak, nawet dzisiaj. Tak, to było idiotyczne. Tak, potem byś mnie miała w garści, bo bym kurwa do ciebie wrócił. Na jebanych klęczkach. Jeśli to chcesz usłyszeć, żeby poczuć się stabilniej to proszę bardzo: masz mnie kurwa w garści, nie wyobrażam sobie życia bez ciebie, ale to jest bagaż - gniewnie zmierzył sufit wzrokiem, jakby chciał wgryźć się zębami w jego strukturę, byleby tylko nie musieć dłużej prowadzić tej rozmowy.
Tak, sam ją wywołał. Zgadza się. Sam tego chciał. Kurwa, poprosił o to, ale w tym momencie zaczął opadać z sił. Zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Szczególnie psychicznych. Odruchowo z nagłej bezsilności spróbował przewrócić się na bok, ale zmęczenie sprawiło, że tylko opadł na plecy, przykrywając oczy dłonią i oddychając ciężko.
- Oczywiście, że musiałaś przywołać jebanego Farciarza - tym razem jego głos był cichszy, słabszy, pomruk wydostał się z zaciśniętych ust i napiętej szczęki.
Przymknął powieki, by zresetować myśli, ale plątanina skojarzeń raz po raz nawracała do jego głowy, nie godząc się z tym wymuszanym wyciszeniem. Jebany William Rosier był pierwszą osobą, którą Ambroise miał w tak bezsprzeczny, fizyczny sposób na sumieniu.
To, że niemalże nigdy o tym nie mówił nie oznaczało, że tamte wydarzenia przeszły bez echa i nie odbiły się na nim bardziej niż to okazywał. Upływ czasu wcale nic nie zmieniał, dawał stosunkowo niewiele, jedynie trochę zacierał poczucie bezradności z tamtych chwil. Nie mogli pomóc tamtemu człowiekowi. Wiedział to, ale...
...kurwa, po nim byli kolejni. Tym razem już całkowicie świadomie wepchnięci do szafy. Bez żadnej chorej satysfakcji. Bez przyjemności. Pojebanych żądz. Po prostu tak to wyglądało. Tak to zaczęło wyglądać, gdy parokrotnie znalazł się w sytuacji zareagować albo nie wrócić do domu.
Ten wieczór. Te pięć dni. To było zwieńczenie? A może chwilowe przetasowanie? Dużo się działo, wiele ulegało zmianom. Niektóre siły zmarniały, więc pojawiły się wpływy chcące je wyprzeć i zastąpić. To nie powinno być normą, ale to było normą.
Fakt, że Greengrass naprawdę nie próbował angażować się w nieswoje konflikty niewiele zmieniał. Był w nie wmieszany chociażby z uwagi na układy, na lojalność, na powiązania. To był obusieczny miecz. Trudno było nie myśleć, że najpewniej dokładnie ten sam, który wtedy zabił Rosiera na długo przed tym jak oni go dobili.
To byłaby piękna, naprawdę wyjątkowo wymowna powtórka z rozrywki. Być może nie zgadzała się pora roku, ale wszystko inne? Też za cholerę nie wiedział jak znalazł się w zaułku na zewnątrz, też tracił i odzyskiwał przytomność. Też mógł tak po prostu skończyć w brukowanej alejce, choć najpewniej nie znalazłby się ktoś na tyle głupio altruistyczny, żeby go stamtąd ruszyć. Po prostu by tam zdechł, ale przynajmniej nikt by go nie zakopał w lesie.
- Nic - to nic nie zmieniało. - Ja się nie ważę - [I]ale inni? To nie zależało od niego, nie całkowicie.
Oddychał ciężko, chrapliwie, urywanie. Ta cała wymiana zdań bardzo wiele go kosztowała. Czuł, że opada z sił. Nie otworzył oczu, ale wreszcie zsunął z nich rękę, zamiast tego jego dłonie zacisnęły się w pięści, a palce boleśnie wbiły się w miękki materac.
Potrzebował chwili, aby odzyskać władzę nad myślami i nad słowami, spróbować zakończyć kryzys, zmienić wydźwięk kolejnych słów. Może w najbardziej idiotyczny, trochę żenujący sposób, ale przynajmniej już na siebie nie warczeli. Uśmiechnął się do niej, choć ten uśmiech nie ogarnął oczu.
- Wystarczy, że pokażesz mi cycki - to miało zabrzmieć niereformowalnie, niewłaściwie, zaczepnie.
Zabrzmiało bez przekonania, bardzo ułomnie. Brakowało mu w tej chwili błysku w oczach, siły w ciele, szczerego uśmiechu na twarzy, wszystkiego tego, czego po prostu nie mogło tam być, nawet jeśli oboje próbowali uspokoić sytuację i rozluźnić atmosferę.
No, mogli próbować dalej.
- Chętnie posłucham, jaki może być według ciebie ten trzeci przypadek - odruchowo uniósł brew, obdarzając ją nieco zbolałym, ale niezbyt poważnym, pełnym niedowierzania spojrzeniem.
Niespecjalnie widział się w jakiejkolwiek innej roli od tej, którą obecnie przyjmował i w której czuł się wyjątkowo dobrze. To była jego dziedzina, jego nisza. Żadna inna. Nie wyobrażał sobie, aby Geraldine mogła mu zaproponować zupełnie nową, interesującą ścieżkę kariery, która nie wywołała by w nim śmiechu lub pobłażliwego parsknięcia.
- Smocza ospa. Lepiej? Groszopryszczka? Obie są zakaźne. Ta druga bardziej. Zatrucie pokarmowe nie przejdzie, ono odpada. Wymieniać dalej? - Spytał całkiem ugodowo, bardzo informatywnie, choć raczej bez poważnego wyrazu twarzy. - Możesz też wylosować stronę z leksykonu chorób, ale obawiam się, że wtedy w szpitalu mogą zakwestionować moje zapalenie przydatków - raczej nie sądził, żeby Geraldine do końca załapała żart, na który sobie pozwolił, więc jednoznaczne wygiął usta.
- W razie czego po prostu mnie budź i pytaj - odezwał się ciszej, przytulając ją do siebie, przymykając powieki i po prostu poddając się muśnięciom palców, znajomemu dźwiękowi oddechu, zapachowi domu i ciężarowi na piersi - tym razem temu właściwemu. Ciepłemu, bliskiemu.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#28
17.11.2024, 00:27  ✶  

Wypuściła głośno powietrze, kiedy usłyszała jego odpowiedź. No, nie była ona szczególnie wylewna. W końcu była, była przy nim przez cały ten czas, i najwyraźniej to jej nie wystarczało, może to był ten moment, w którym chciałaby sięgnąć po coś więcej, on chyba jednak nie chciał jej na to pozwolić. Miała po prostu trwać przy jego boku i stanowić oparcie. Czy naprawdę była skłonna dalej zachowywać się w ten sposób, po tym wszystkim? Czuła, że jej potencjał się marnuje, że mogłaby zrobić coś więcej. Szkoda, że nie chciał tego zauważyć. Właściwie to przestały jej chyba wystarczać te argumenty, to pierdolenie, że chodzi tylko i wyłącznie o jej bezpieczeństwo. Nie mógł jej trzymać z dala od wszystkiego przez całe życie, to nie mogło się sprawdzić, zresztą właśnie mieli przykład tego, że nie do końca to działało. Było chujowe, a nadal usilnie próbował się tego trzymać. Powinien zaakceptować to, że naprawdę jest samodzielną, myślącą (no, z tym różnie bywało) osobą, która jest w stanie mu pomóc wtedy, kiedy będzie mu się walił grunt pod nogami. Razem mieliby większe szanse na przetrwanie, dlaczego nie chciał do siebie dopuścić tej myśli? Wkurwiało ją niemiłosiernie to, że tak się przy tym upierał, nie miała pojęcia, czy kiedykolwiek uda jej się jakoś wpłynąć na to, w jaki sposób myślał, raczej nie. Był uparty chyba nawet bardziej od niej, co doprowadzało ją do szewskiej pasji.

- Cóż, to najwyraźniej ani ja nie wierzę tobie, ani ty mi. To trochę komplikuje sprawę. - Mogła ugryźć się w język, jednak nie zamierzała wysłuchiwać tego, że jej nie ufa. Ona też nie do końca wierzyła mu w to, że nic nie pamięta, wręcz przeciwnie była pewna, że chce przed nią coś ukryć. Sam jej przecież o tym powiedział. Niech więc jej teraz nie wyjeżdża z tym, że to on jej nie wierzy. Po prostu przyjęła taką samą postawę jak on, nie była gorsza, również potrafiła zachowywać się w ten sposób, uczyła się od najlepszych, czyż nie?

- Mhm. - Mruknęła jeszcze cicho. Nie była pewna, czy faktycznie to był koniec tej rozmowy, wydawało jej się, że wręcz przeciwnie - dopiero zaczynali, zupełnie nie była z tego powodu zadowolona. Nie chciała tego teraz robić, wolałaby przeczekać, pozwolić na to, żeby te emocje, które zbierały się w niej przez te pięć dni opadły, wtedy na pewno mogłaby zacząć panować nad tym, co miała mu do powiedzenia. Nie chciała powtórki z rozrywki, kłótni pełnej wyrzutów i słów, których nie chciała wypowiadać, wiedziała, że to się na tym skończy, nie mogło być inaczej. Nie, kiedy krew w niej buzowała i paliła ją od środka. To nie wróżyło niczego dobrego.

Chciała podejść do tego odpowiedzialnie, zachować się jak dorosły człowiek, nie pozwolić na to, żeby emocje wzięły nad nią górę. Przeczekać ten najgorszy moment, ale chyba nie miała mieć ku temu możliwości. Najwyraźniej nie obeszłoby się bez strzelania piorunami z oczu i uniesionego tonu głosu, a naprawdę nie chciała tego robić. To nie tak, że chciała zamieść to wszystko pod dywan, miała świadomość, że to też nie przyniosłoby żadnego efektu, prędzej, czy później musiałaby to z siebie wyrzucić, bo za bardzo gryzłoby ją to od środka. Tyle, że też nie czuła, że był to odpowiedni moment na kolejną kłótnię, tak, czuła, że skończy się to niezbyt przyjemnie, chociaż nie chciała do tego doprowadzać.

- Ja pierdole, Roise, kiedy dojdzie do tego, że nie ma twoich, czy moich spraw, są wspólne, szczególnie, gdy znikasz z domu na pięć jebanych dni i nocy. - Nie potrafiła zrozumieć dlaczego nadal tak usilnie próbował to dzielić. Czy naprawdę nie mógł jej zaufać? O co właściwie mu chodziło. Może, gdyby opowiedział jej o wszystkim nieco bardziej zrozumiałaby jego podejście. W tym wypadku błądziła, nie miała pojęcia, co się dzieje, nie znosiła sytuacji, w których nie wiedziała, czego powinna się spodziewać. W tym momencie dokładnie tak było, nic jej nie mówił, nic nie pamiętał, kurwa, odcinał ją od tego wszystkiego, jakby była jakąś popapraną wariatką, która w tej chwili zamierzała wstać i iść się zemścić. To nie tak, że chętnie by tego nie zrobiła, ale miała w sobie jeszcze odrobinę rozsądku i wiedziała, że nie mogła sobie pozwolić na takie irracjonalne decyzje. Kilka lat wcześniej pewnie nie zastanawiałaby się ani chwili, ale teraz była w zupełnie innym miejscu, przez niego, właściwie to dzięki niemu.

- Dobrze rozumiesz. - Cieszyła się, że mają zgodność co do tego, że ta zgodność nie istnieje. Nie tym razem. Musieli najwyraźniej znaleźć inne rozwiązanie, bo nie wierzyła w to, że jeśli porzucą ten temat, to nie wypłynie on za kilka dni, miesięcy robiąc między nimi jeszcze więcej szkody. Musieli się jakoś dogadać. Tego była pewna, nie mogli pozwolić na to, żeby ta jedna sprawa pogrzebała to, co tworzyli przez tyle lat. Zawsze były jakieś rozwiązania, na pewno znajdą je i tym razem.

Starała się od wielu lat informować go o swoich wszystkich planach, naprawdę nie podejmowała już spontanicznych, nieprzemyślanych decyzji, dostosowała się praktycznie całkowicie, dlaczego on nie mógł postąpić podobnie? Dlaczego tak się przed tym bronił, czy ograniczała mu w jakikolwiek sposób jego wolność/ No nie, nie zamierzała tego robić, nie była pojebana, wiedziała, że nie mogłaby mu czegokolwiek zabronić, zresztą nigdy nie chciała tego robić, oczekiwała po prostu odrobinę więcej szczerości, tak, przede wszystkim o to jej chodziło, może też bardziej równego traktowania, bo mógł jej nawijać makaron na uszy, ale wiedziała, kto jest na bardziej uprzywilejowanej pozycji i nie, nie była to ona.

- Czy to moment, w którym powinnam prosić o wybaczenie? To nie są kurewsko niskie tony, tylko stwierdzenie faktów. - Tak, ona widziała to w ten sposób. Postanowiła się tym z nim podzielić, najwyraźniej nie do końca mu się to spodobało. Szkoda, nie zamierzała jednak za to przepraszać, wolała, żeby wiedział, jak ona to widzi. Nie sądziła, że w jakikolwiek sposób to na niego wpłynie, zdecydowanie nie nadawał się dzisiaj do żadnych negocjacji, czy w ogóle kiedykolwiek się nadawał? Musiałaby się nad tym zastanowić.

Miała wrażenie, że to musiało kiedyś eskalować. To jego zniknięcie było ku temu idealnym momentem, bo niby się na to zgodziła, ale od samego początku coś jej nie grało. Wymuszał na niej te wszystkie obietnice o tym, że nie będzie się angażowała w jego sprawy, a sam nigdy nie robił tego samego. Dlaczego on miał luźniejszy łańcuch jeśli o to chodzi, dlaczego to jej założył kaganiec i próbował zmusić do tego, aby trzymała się z daleka. To nie było sprawiedliwe, właśnie zaczęła to dostrzegać. Jeśli miałaby ochotę pójść komuś wpierdolić, na pewno by to zrobiła, czy mu się to podobało, czy nie.

- Nie, kurwa, nie to próbuje dać ci do zrozumienia. - Miała ochotę nim potrząsnąć, nie zrobiła tego jednak, bo bała się, że może zrobić mu krzywdę. Zamiast tego zacisnęła mocno dłonie o poczuła paznokcie, które wbijały jej się w ich wewnętrzną stronę. Na pewno pozostaną jej po tym ślady, w ten sposó radziła sobie z gniewem, wtedy gdy nie mogła odreagować inaczej. - Naprawdę sądzisz, że zrobiłabym coś takiego, żeby cię ukarać? Już raz próbowałam i wiem, że to nie działa. - Pamiętała, jak skończył się jej ostatni podobny pomysł. Nie chciała wracać do tych dni, kiedy czuła się niepewnie, kiedy wydawało jej się, że zaczynają wymykać się sobie z rąk. Wiedziała, że odwrócenie sytuacji nie zadziała, nie była aż tak głupia, żeby w ogóle o tym pomyśleć. - Próbuję ci uświadomić, że samo wyobrażenie sobie tej sytuacji może nie oddać uczuć, które się pojawiają podczas czegoś takiego. - O to jej chodziło, nie zamierzała stawiać go pod ścianą i uczyć go poprzez doświadczenie. Nie chciała znikać z jego życia bez słowa, to byłoby naprawdę bardzo chujowe posunięcie i chociaż miała ochotę utrzeć mu nosa, to nie zrobiłaby tego w taki sposób.

- To było pięć jebanych dni, uwierz mi, że wtedy zaczynasz kwestionować wszystko, bez względu na to, czy masz ku temu powody, czy ich nie masz. Mogłam ci o tym nie mówić. - Tak, mogła się zamknąć, może to była lepsza opcja, nie musiałaby teraz wysłuchiwać tego wszystkiego i tłumaczyć się z tego, dlaczego coś sobie pomyślała, kiedy nie było go tutaj. Nie czuła, żeby opowiadanie o tym, jak się czuła w jakikolwiek pomogło jej się uporać z tym, co tutaj przeżywała, wręcz przeciwnie, zaczęło jej towarzyszyć jeszcze większe poczucie winy, że w ogóle miała śmiałość myśleć o tym w taki sposób, że zwątpiła. Nie powinna tego robić, ale to zrobiła, czy naprawdę miała, aż taki problem z zaufaniem? Nie, nigdy dotąd, tyle, że tkwienie w tym mieszkaniu, bez żadnych informacji spowodowało, że zdecydowanie nie była sobą, nie myślała racjonalnie, do chuja czuła się, jakby zwariowała.

Jej dłonie zaciskały się coraz mocniej, czuła, że nie jest gotowa na tą wymianę zdań, oczy miała zaczerwienione, nie dość, że była zmęczona, to wydawało jej się, że zupełnie niepotrzebnie wywowała tę dyskusję. Bezradność w jej przypadku zazwyczaj przynosiła łzy, walczyła ze sobą, bo zdecydowanie nie chciała się tutaj teraz rozpłakać. Nic jej się przecież nie stało, nic jej nie bolało, może trochę dusza, ale powinna sobie jakoś z tym poradzić. Poczuła szczypanie na wewnętrznej stronie dłoni, przeniosła na nią swój wzrok i ją otworzyła, pojawiła się krew, powinna się tego spodziewać, nie był to pierwszy raz.

- Rozumiem. - Rzuciła cicho, tak dotarło to do niej, tak samo, jak docierało do niej to, że jej obawy jego zdaniem były zupełnie bezpodstawne, może faktycznie postępowała głupio, może nie powinna sobie pozwalać na te wszystkie uczucia, które ją wypełniały. Aktualnie niczego nie była pewna, szczególnie, że zacząl ten swój cały wysryw, może faktycznie była trochę popsuta? Zdarzało się jednak, że ludzie ją zawodzili, nie wiedzieć czemu spodziewała się kolejnego rozczarowania, jakby faktycznie nie zasługiwała na nic więcej, tylko czekała, aż wszystko się spierdoli.

Roise nie był jednak jej kolejnym znajomym, przyjacielem, był kimś bardziej jej bliskim, powinna mieć do niego więcej zaufania, nie tracić go podczas pierwszej takiej sytuacji. Dlaczego więc to zrobiła? Sama nie umiała tego stwierdzić.

Co jeśli nie była w stanie tak żyć? Jeśli nie chciała się zgadzać na dalsze odsuwanie jej od większości spraw, na te ogólniki, które jej dawał. Co jeśli faktycznie nie potrafiła tego przeskoczyć, jeśli chciała wiedzieć, jeśli nie zgadzała się na to, że zabraniał jej się mścić. Co jeśli jednak chciała czegoś więcej? Nie zamierzała tego sprawdzać, już wtedy odpowiadała mu dosyć lakonicznie, bo nie chciała go stracić, nie chciała rezygnować z tego, co mogli razem stworzyć. Zresztą nigdy tego nie żałowała, bo poza niektórymi, drobnymi spięciami żyło im się naprawdę dobrze. Chciała takiej przyszłości, nie zamierzała z niego rezygnować, nigdy. Nie byłaby w stanie tego zrobić, tylko nie do końca jej się podobało to, na co musiała się zgadzać, aby faktycznie wiodła takie życie. Była rozdarta, miotała się, a wiedziała, że nie ma tutaj zbyt wielu opcji. Nie mogła na niego naciskać, bo to by nic nie dało.

- Nie chodzi mi o ryzyko, o to, że istnieje, powinieneś to wiedzieć. - To nigdy nie był dla niej problem, zdawała sobie sprawę z tego, że tak już wyglądały ich życia, bardziej chodziło jej o te wszystkie ograniczenia, niedopowiedzenia, które nadal gdzieś tam istniały, nigdy nie zostały do końca wyjaśnione, może trochę przez nią, bo przecież potakiwała mu tak jak tego oczekiwał, a teraz nieco tego żałowała.

- Dziękuję. - Nie miała pojęcia, jak inaczej miała zareagować na to, co do niej mówił. Trochę przeraził ja natłok słów padających z jego ust, ale może faktycznie to było to, czego potrzebowała, żeby poczuć się pewniej. Trochę na nim to wymusiła, ale zadziałało. Może Roise faktycznie nigdy nie zamierzał jej zostawić, nie może, a na pewno, tak, teraz dotarło to do niej bardzo mocno.

- Cóż, jebany Farciarz jest przykładem, po prostu nie chcę, żebyś skończył jak on. - Tak, o to jej przede wszystkim chodziło. Nie miała pojęcia, czy ktoś szukał Rosiera, kiedy tamten zniknął, czy ktoś go znalazł, raczej nie, zadbali o to, aby nikt go nie znalazł, wybrali naprawdę odpowiedni fragment lasu, w który nikt się nie zapuszczał, nie mógł zostać odnaleziony. Nie chciała, żeby Ambroise skończył jak on, nie mogła się zgodzić na coś takiego. Nie potrafiłaby żyć mając świadomość, że nie wie właściwie, co się z nim stało, jak skończył, kto go zabił, ani gdzie znajduje się jego ciało. Nie poradziłaby sobie z tym, nie umiałaby ruszyć dalej, nie, kiedy łączyło ich takie silne uczucie.

Przewróciła oczami, kiedy usłyszała tę wymówną sugestią. Ochujał do reszty. - Nie ma szans, żebym ci teraz pokazała cycki, może za pięć dni i pięć nocy? - Tak, zupełnie niepotrzebnie postanowiła wrócić do jej nowego, ulubionego okresu czasu. Pięć dni i pięć nocy, będzie to wyciągać, gdy tylko nadarzy się okazja.

- Może kucharz? Całkiem nieźle gotujesz i chyba lubisz to robić? Do tego te ich fartuchy są całkiem podobne do uzdrowicielskich kitli, więc może byś nawet nie za bardzo odczuł zmianę. - Tak, postanowiła pociągnąć ten temat, żeby trochę rozluźnić atmosferę, która zdecydowanie nie należała do przyjemnych. Dobrze im zrobi, jeśli na moment się od tego oderwą i zajmą czymś innym. Potrzebowali odrobiny spokoju, przede wszystkim Roise, ale ona również, zdawała sobie sprawę z tego, że te kilka ostatnich dni i nocy dosyć mocno ją wymęczyło, przede wszystkim psychicznie.

- Smocza ospa brzmi jak coś, co byłabym w stanie zapamiętać, możemy na tym skończyć, bo inaczej pewnie coś poplączę i wymyślę nową chorobę, o której istnieniu nikt wcześniej nie słyszał, a tego zdecydowanie wolelibyśmy uniknąć. - Tak, jeśli mieli kłamać, to w taki sposób, żeby faktycznie nikt nie był w stanie im tego zarzucić. Nie miała pojęcia, co napisze w tych listach, ale na pewno skorzysta z którejś propozycji, którą jej podsunął. Zrobi to później, teraz nie miała zamiaru wychodzić z łóżka.

Mimo tego, że kilka minut wcześniej dosyć mocno się żarli, to nadal nie chciała być nigdzie indziej, tylko u  jego boku, nacieszyć się obecnością mężczyzny, poczuć jego dłonie na swoim ciele i ciepło skóry. Brakowało jej tego przez te kilka ostatnich dni, naprawdę bała się tego, że więcej może nie mieć możliwości przytulenia go.

- Nie będę cię budzić, musisz odpoczywać, poradzę sobie. - Była w stanie znaleźć książkę i wyszukać w niej informacje. Naprawdę nie była, aż taką ignorantką, tyle, że przesunęła to w czasie. Póki co również przymknęła oczy, oddychała w końcu spokojnie, stres powoli zaczął ją opuszczać, uspokajała się, liczyła na to, że te negatywne emocje już do niej nie wrócą, że faktycznie udało jej się ich pozbyć, bo nie chciała wracać do tego, co było.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#29
17.11.2024, 15:05  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 17.11.2024, 17:25 przez Ambroise Greengrass.)  
Niby co miał jej powiedzieć? Nie potrafił tworzyć pięknych przemów na pniu. No, być może to było kłamstwo, bo Ambroise umiał odnaleźć odpowiednie słowa praktycznie z marszu, gdy chodziło o dobrą bajerę, zareagowanie na towarzyską sytuację, wywinięcie się z kłopotów i tak dalej. Pierdolety tego typu, lecz z pewnością nie to, co teraz miało tu znaczenie.
Nie umiał wyrzucić z siebie litanii słów, które sprawiłyby, że Geraldine momentalnie już wszystko by wiedziała. Przeciwnie - w tym wypadku jego mózg był jednocześnie jak miękka gąbka i jak twarda cegła. Z jednej strony nie mógł wycisnąć stamtąd żadnej rozsądnej odpowiedzi. Z drugiej jego gąbkowaty umysł nie był w żaden sposób chłonny. Był oporny. Cegłowaty.
Nie mieli znaleźć porozumienia. Nie w tej kwestii. Tu był kategorycznie nastawiony przeciwko wszystkiemu, w co chciałaby się włączyć jego ukochana. Nie dopuszczał możliwości negocjacji. Nawet nie chciał słyszeć żadnych argumentów, bo nieważne jak bardzo byłyby logiczne to on podjął swoją decyzję. Nie dziś, nie wczoraj, nie pięć dni temu.
Na samym początku. To było postanowienie, które powziął, by być w stanie przekonać się wewnętrznie do tego, że nie postępuje jak ostatni egoistyczny kretyn w ogóle pozwalając sobie na czucie szczęścia u boku drugiego człowieka, budowanie sobie z nią życia, domu i przyszłości. Musiał zmienić wszystko. Całe swoje podejście.
To było coś, przy czym Roise nie zamierzał iść na kompromisy, bo oszukałby samego siebie. Złamałby dane sobie słowo, że nigdy nie narazi jej bardziej niż robił to dopuszczając ją do swojego życia, serca, nie tylko łóżka.
Machnął ręką. A właściwie machnąłby nią, gdyby był w stanie unieść ją wyżej niż kilka centymetrów ponad kołdrę i opuścić z ciężkim tąpnięciem na materac. Tak. W tym wypadku sobie nie wierzyli. Co miałby dodać? Że mu przykro? To byłyby wyłącznie puste słowa, bo w żadnym razie nie czuł się źle z tym, że ją chroni. Jedynie z tym, że wywołał u niej te wszystkie paskudne uczucia, naraził ją na stres, podkopał zaufanie. A teraz nie mógł znaleźć konsensusu i nawet nie próbował.
- Nie zachowuj się, jakbym zrobił to specjalnie, skoro od cholera wie, ilu minut powtarzam ci, że nie zrobiłem. Ile jeszcze razy powtórzysz, że nie było mnie pięć dni? Pięć dni i pięć nocy - nie krzyczał, nawet nie warczał, burczał na nią, bo na tyle miał energii. - Uważaj, żebym nie przypomniał ci tego, kiedy ty będziesz mieć swoje sprawy - to było naprawdę niskie uderzenie i uświadomił to sobie praktycznie niemal od razu po tym jak te słowa opuściły jego usta.
Nie chciał tego załatwiać w taki sposób. Jedynie naprawdę nie był w stanie dać Yaxleyównie tego, czego ewidentnie od niego oczekiwała. I nigdy tego nie ukrywał. Nie zatajał tego, że nie zawsze będzie w stanie jej o wszystkim mówić.
- Ja mam wstrząs mózgu, ale to ty zachowujesz się, jakbyś miała amnezję - wytknął jej, wysrał to z siebie z cichym, zmęczonym burknięciem. - Nie jesteśmy partnerami biznesowymi. Zgodziłaś się na to. Teraz przeinaczasz te fakty - nie sądził, że musi jej o tym przypominać, szczególnie nie wytykać jej to w podobny sposób, ale było za późno.
Dużo za późno, gdy już to zrobił. Tak właściwie to od momentu, w którym wyszedł za drzwi. Teraz zbierali pokłosie. Paskudne, zepsute, czarne od syfu pokłosie. Co gorsza z minuty na minutę ujawniało się pod nim coraz więcej głębokiego bagna.
- Nie nie sądzę - tym razem stwierdził twardo, zdecydowanie, choć nie tak donośnie jak chciałby to zrobić. - Z drugiej strony, kurwa, nie sądziłem też, że dałem ci kiedykolwiek powody ku temu, żebyś kwestionowała to, że masz mnie do usranej śmierci. A teraz nagle dajesz mi do zrozumienia, że to, że na każdym kroku staram się dać ci do zrozumienia, ile dla mnie znaczysz. To? To chuj. Skoro pięć dni wystarczyło, żebyś myślała coś takiego - nie chciał jej tego wysrywać, nie chciał jej tego wytykać, ale to go ugodziło.
Żadne wyjaśnienia nie były w stanie przykryć tego, co poczuł na myśl, że mogła tu siedzieć i tak po prostu myśleć, że on do niej nie wróci, bo wybiera jakąś chorą wersję wolności. W dodatku nawet nie dając jej znać, że odchodzi. Tylko znikając jak jebany tchórz. Bez słowa, bez czegokolwiek. A widział to w jej twarzy. Dostrzegał zwątpienie w oczach. Bolało. Bardziej niż jakiekolwiek rany na ciele.
Musiał złapać oddech. Odwrócić wzrok. Zacharczeć, sięgnąć ręką w kierunku stolika i szklanki z wodą, nawet jeśli nie był w stanie tak daleko wyciągnąć ramienia a palce miał cholernie sztywne. Ostatecznie z pomrukiem frustracji opadł na poduszkę, bo przecież nie zamierzał prosić o pomoc.
Wdech i wydech. Wydech i wdech. Ciężka, pełna napięcia atmosfera. Ponure łypnięcie, nieznaczne wygięcie warg w grymasie trudnym do zinterpretowania. Powinien? Nie powinien? Chuj z tym. Cała ta sytuacja była już i tak absurdalna.
- Mam ci się oświadczyć? - To było nieoczekiwanie, dosadne, wybitnie romantyczne pytanie zadane jeszcze bardziej romantycznie grobowym, poważnym głosem w towarzystwie przeromantycznego ponurego spojrzenia.
To nie tak, że strzelał focha, bo próbował w dalszym ciągu rozmawiać o ciężkich tematach, ale w jego głosie trudno byłoby doszukiwać się entuzjazmu. Nie pytał o to na odpierdol, nie chciał tym zamknąć ust swojej dziewczyny. W żadnym wypadku nie planował sugerować jej, że to byłaby metoda na to, żeby przestała mu truć dupę o to czy ją kocha i czy z nią już zawsze będzie jak to robiła znaczna część mężczyzn.
Po prostu dostrzegał w tym coś, czego mogła chcieć. I nawet jeśli on sam raczej tego aktywnie nie rozważał (jasne, zdecydowanie nie poprzedniego wieczoru; całe szczęście niespecjalnie to wszystko pamiętał) to, cholera, nie było mu to aż takie obce, żeby nie zadać tego pytania w przestrzeni, w której chyba powinno paść.
- Żebyśmy mieli jasność - dodał praktycznie od razu, powstrzymując ją gestem dłoni przed otwarciem ust i wyrzuceniem z siebie odpowiedzi - teraz ci się nie oświadczam. Pytam, czy to jest coś, czego chcesz. Teraz. Kilka lat później, żebyśmy byli na tej samej stopie - podkreślił obdarzając ją badawczym spojrzeniem i wyciągając rękę w jej kierunku. - Ma moitié, Rina, Geraldine, masz mi o tym mówić. Takie rzeczy - nawet jeśli bolały i ich nie rozumiał to rzutowały na wszystko.
A ich życie było już i tak cholernie skomplikowane.
- A czy możesz z nim żyć? - Spytał powoli przez zaciśnięte gardło, musiał spytać na głos.
To, że Geraldine zdawała sobie sprawę z ryzyka było jednym. Wszystkie inne konsekwencje miały swoje własne czy. Możliwe, że jej tego nie mówił. Nie po to, żeby wszystko ukrywać, lecz przez to, że nie czuł się na siłach (psychicznych ani tym bardziej fizycznych) wymieniać wszystkie rzeczy, o których powinna myśleć przy odpowiedzi.
Od tych najbardziej znanych i jasnych poprzez drobne elementy, małe szczegóły po daleko idące plany, o których nawet jeszcze nie rozmawiali, bo nie wybiegali tak daleko w przyszłość, ciesząc się tym, co mają i budując sobie życie w teraźniejszości.
A jednak to wszystko gdzieś tam było. Wszelkie konsekwencje. To rzutowało dalej i głębiej niż na obecne wydarzenia. To była stała część jego życia, której nie mógł już zmienić. Nie chciał. W dalszym ciągu nie zrezygnowałby z tego - to było w tym wszystkim najbardziej brutalną prawdą. Nie tylko nie był w stanie się wycofać, lecz po prostu nie zamierzał.
Lecz nie mówił dalej. Nie wnikał. Nie straszył jej swoimi ponurymi wizjami i myślami o tym, że w ich przypadku nic nie miało być normalne. Zmienił dla niej swoje podejście, wywrócił system wartości, nagiął światopogląd. Mieli niesamowite szczęście, że byli częścią tej samej grupy i społeczności, ale w innym wypadku nie wątpił, że też by to wszystko zrobił.
Nie mógł zrobić dla niej jedynie jednego.
- Wiem, że nie chcesz, Bruyère, wiem, że nie chcesz - stwierdził ciężko bardzo grobowo, posępnie i ponuro, nie dodając nic więcej.
Nie mógł obiecać, że nie skończy tak jak Farciarz. To znaczy - gdyby spróbował posiłkować się jakąś pokrętną logiką to mógłby obrócić kota do góry ogonem, żeby móc powiedzieć, że nie powtórzy losu Rosiera. Szczerze mówiąc trudno byłoby przecież o sytuację kropka w kropkę identyczną z tamtą, mogła być co najwyżej podobna.
Natomiast Ambroise wiedział, że to byłoby po prostu kłamstwo. Nieważne jak białe. To byłoby zaginanie rzeczywistości ponad jakąkolwiek normę, nawet jeśli te jego były naturalnie wyższe i dopuszczały więcej wybiegów i forteli. Nie mógłby spojrzeć prosto w oczy ukochanej kobiety i powiedzieć, że nie skończy jak William, mając na myśli to, że jego najpewniej nikt nie zakopie w odległym, gęstym lesie na niezaludnionych terenach.
Nie mógłby uciec się do takiego wykrętu. Nie był w stanie obiecać, że nic mu się nigdy nie stanie. Oboje zdawali sobie sprawę z tego jak to wygląda. Szczególnie teraz po tych kilku dniach. Więc Roise milczał. Milczał, bo nie mógł nic powiedzieć. Milczał, bo nie chciał jej dłużej ranić. Milczał zagryzając zęby, dopóki nie znalazł się inny temat, o którym mogli spróbować mówić.
- Nie przeginaj - instynktownie wywrócił oczami, ignorując spowodowane tym mdłości i zawroty głowy. - Poza tym to zalecenie medyczne. Masz je w notatkach. Ono tam jest. To i krótkie spódniczki - spróbował uśmiechnąć się pod nosem, jednocześnie bardzo świadomy tego, że nigdy nie pisał tam nic o takich rzeczach.
A mógłby, powinien to poprawić na wszelką okoliczność, natomiast we własnych zapiskach przygotowywanych dla siebie miał tendencję do szybkiego, zamaszystego i na tyle nieczytelnego pisma, że zdecydowanie mógł spróbować wmówić Geraldine, że to gdzieś tam było. Gdyby tylko chciał to zrobić, usiłując w dalszym ciągu rozluźniać atmosferę wraz z nią, bo przecież widział, że się starała.
Nie cierpiał się z nią kłócić. Tyle tylko, że miewał (no - miał) problemy z odpuszczeniem, zamknięciem mordy, przełknięciem goryczy zanim ta nakaże mu otworzyć usta i wylać z siebie falę trudnych, nieprzyjemnych słów. Starał się nie pękać, nie ziać goryczą ani chłodem, nie być żarliwy w tym, co mówił bez jakiegokolwiek zastanowienia.
Zakończenie ciężkiej dyskusji było zdecydowanie bardziej czasochłonne niż prowadzenie tego całego meczu na wysrywy, ale Roise nie chciał już dłużej rozmawiać o tym, co się stało i co mogło się stać. Byli tu razem. Wrócił. Z jej pomocą miał dojść do siebie, nawet jeśli ta konkretna rekonwalescencja miała być trudna.
Nie chciał słuchać kolejnych smutnych, zaniepokojonych, naznaczonych lękiem słów. Porównywać ich sytuacji do tego, co stało się z Rosierem, co oni z nim zrobili przykładając rękę do śmierci tego człowieka. Nawet z litości, to tak - przyczynili się do tego, że Farciarz nie wrócił do domu, jeśli go miał. Nikt poza nimi nie wiedział, co się stało z tym czarodziejem.
Jednak Ambroise nie chciał dłużej myśleć o tym, jak blisko było, aby dopadła go nagroda za tamtą sytuację. Jeszcze bardziej pragnął, żeby Geraldine o tym nie myślała, bo widok jej podkrążonych, zaczerwienionych oczu dosłownie łamał mu serce.
Była jego kobietą. Powinna wieść z nim szczęśliwe życie, bo przecież przyniósłby dla niej gwiazdkę z nieba, gdyby tylko odrobinę zbyt długo i tęsknie patrzyła na nocny nieboskłon.
Tymczasem jak do tej pory przytargał jej swoje poobijane, poszarpane, pokłute, ponacinane, pobite, chuj wie, jakie jeszcze cielsko i zwalił się jej wpierw pod prysznic a potem na łóżko. Tak, mógł się zasłaniać tym, że wrócił, ale w jakim świecie to miałoby wymazać wszystkie okoliczności i stan, w którym to zrobił. Bo chyba nie w ich.
Ich świat był skomplikowany, brudny, podstępny i ciemny. Poprzedniego wieczoru wypłynął na wierzch kożuch zgnilizny. Tej, która zawsze była wewnątrz. Nieważne jak starannie by sprzątali. Żadna ilość prób zatarcia tego mroku nie miała pomóc całkowicie pozbyć się smrodu zepsucia.
A jednak ta rozmowa - cholernie ciężka, ale jeszcze bardziej potrzebna, musiała mieć miejsce. Dzięki niej mogli chociaż sprawić, że w tym wszystkim nie będzie jeszcze rozkładu. Tak, mieli trupy we własnej szafie. Jednego wcisnęli tam wspólnie, inne były jego zasługą, o której nie chciał mówić. Jeszcze nie, nawet jeśli kiedyś powinien.
To nie był czas ani miejsce na takie rzeczy. Nie dotyczyły bezpośrednio tej sytuacji (ależ dotyczyły, po prostu to sobie wmawiał). To nie one mogły zacząć się rozkładać tylko to, co razem budowali przez lata. Greengrass tego nie chciał. Nie zamierzał się do tego w żadnym razie przyznawać, ale to była jedna z tych trzech rzeczy (jedynych rzeczy), których się bał.
Śmieszna sprawa? No niekoniecznie. W przeciągu kilku chwil wszystko uległo zmianie. Jeden dzień wystarczył, żeby pojawiło się coś nieoczekiwanego. Kilka miesięcy, żeby rozwinęło się bez kontroli. Parę lat, żeby czasami przytłaczało go swoją intensywnością. Tym bardziej, że miał świadomość, z czego to wszystko wynika.
Obawiał się trzech rzeczy. Wszystkie z nich dotyczyły ich domu, jego miłości, jego kobiety. Gdzieś tam w odległej przeszłości, jeśli tylko byłby w stanie to zobaczyć, jakiś inny Ambroise Greengrass właśnie spoglądał na niego z politowaniem. Unosił brwi, kląskał językiem o podniebienie, kierował wzrok ku niebu mówiący ależ przecież mówiłem ci, że tak będzie.
Patrzył wprost w zmęczone, przygaszone oczy swojej starszej wersji kurczowo obejmującej swoją dziewczynę, swój cały świat w ramionach. Wiedział, że kurewsko boli go przy tym całe ciało, że ranki się otwierają i szczypią, że ma posmak krwi w ustach, że rwą go mięśnie i kłuje go w przeponie.
Sam się o to prosiłeś, sentymentalny kretynie, bezmózgi błędny rycerzu, idioto, ignorancie, imbecylu, opętańcze. Na co ci to było? Przecież wiedzieliśmy, że tak będzie. Broniliśmy się tyle lat.
Tamten człowiek ział do niego niechęcią, pogardą, chciałby potrząsać nim raz za razem. Warczeć na niego, bo miał rację a jego starsza wersja ponosiła koszty nie tyle zejścia z obranej drogi, co całkowitego spierdolenia się w bok z tej ścieżki.
Z tym, że nie żałował. Nigdy tego nie żałował. Nawet wtedy, kiedy zaczynał mieć obawy i wyrzuty sumienia a ścisk jego zesztywniałych, ciężkich ramion stawał się mimowolnie silniejszy, jakby jeszcze chwilę i mógłby ją w nich zgnieść. Rzecz jasna tego nie robił, miał teraz co najwyżej ułamek swojej zwykłej siły (jeśli jeszcze nie mniej), po prostu przytulił Rinę do swojej rozgrzanej piersi, głaszcząc ją wolną dłonią po włosach i próbując niezaprzeczalnie, bezpardonowo być tym ckliwym debilem, uciekając od trudnych tematów. Przynajmniej na jakiś czas, bo przecież wcale ich nie zakończyli.
- Żecoprzepraszam - wydusił z siebie na jednym wydechu, mrugając kilkukrotnie, przy czym lekko przechylił głowę w prawą stronę (cholerna zesztywniała szyja ponownie zaczynała go boleć), dając jej tym samym do zrozumienia, że naprawdę nie wierzy w to, co właśnie przed chwilą dotarło do jego uszu.
No, do uszu na pewno. Pulsujący ból i dźwięk krwi przetaczającej się w ciele nie zmieniały faktu, że Ambroise jeszcze nie ogłuchł. Natomiast to, co powiedziała Geraldine momentalnie nakazało mu zakwestionować to, czy w ogóle jeszcze rozmawia ze swoją dziewczyną czy może już z powrotem majaczy i to wszystko po prostu mu się śni.
- Kucharzem, Rina, kucharzem?! - Mimowolnie wydobył z siebie bardzo cichy jęk, jednak tym razem wyłącznie po to, aby teatralnie podkreślić absurd tego, co mu właśnie zakomunikowała. - Już nawet nie skomentuję porównywania fartuchów do kitla i uzdrowicielskich szat, bo tak, Bruyère, w dalszym ciągu mamy dodatkowo naprawdę paskudne, tanio wyglądające szaty - całe szczęście dało się je podmienić na coś w tym samym kolorze, bardziej jakościowym materiale i o odrobinę lepszym, ale wciąż akceptowalnym przez zarząd, kroju, bo inaczej chyba wypiłby litr przypadkowego eliksiru a potem faktycznie rozważyłby zostanie tym tfu kucharzem, żeby tylko nie musieć tego na siebie codziennie wkładać.
- No po prostu nie - stwierdził jednakowoż od razu, drugi raz parskając. - Ustalmy sobie jedno: kucharzem jestem tylko w domu. Wyłącznie dla ciebie, tak? Nikt z zewnątrz nie musi wiedzieć, że zrobiłaś ze mnie kurę domową. To żenujące, żeby facet mojego pokroju, statusu krzątał się przy garach. Zamiast oddać to służbie. Skrzatom domowym - lekko pokręcił głową, obdarzając Geraldine wymownym spojrzeniem.
No jej nie zamierzał zmuszać do gotowania, ale z ich pozycją w magicznej hierarchii oboje powinni siedzieć z założonymi rękami i mieć wszystko podane przed nos. Wiele lat żył w ten sposób, bardzo nieczęsto wchodząc do własnej kuchni po coś więcej niż kawę, herbatę albo już przygotowane jedzenie.
W Whitby nie mogli mieć skrzatów domowych. Nie chciał zatrudniać gosposi, bo to chyba nie był standard wśród mugoli. Nie, żeby Ambroise się takimi przejmował, ale dodatkowo ktoś pojawiłby się w ich prywatnej przestrzeni. Obca osoba - to było niedopuszczalne. Jedzenie cały czas czegoś na wynos było męczące, więc przyjął tę rolę i gotował.
Jednakże wyłącznie w domu. Wyłącznie w świadomości swojej i Riny. Nikogo innego. Przecież cholernie by go wyśmiano. Byłby uznany za pantoflarza. Kurkę domową, gosposię z kitką i w fartuszku. Dostałby setki żartów o tym, że pomiędzy robieniem obiadków dla swojej Pani, pewnie popierdala po domu z miotełką do kurzu i w zielonych pantoflach z pomponem z futerka na niskim obcasiku. 
Nie.
Na zewnątrz był człowiekiem z wyższej klasy. Poważnym, szanowanym mężczyzną. Twardym człowiekiem szanującym tradycję, wyznającym klasyczne postawy wobec praktycznie wszystkich aspektów życia. Wystarczyło, że oboje wiedzą jak to wygląda wewnątrz czterech ścian. Poza domem cenił sobie trzymanie fasady.
- Powinienem uprzedzić w szpitalu, że moja kobieta jest światłym wirusologiem w trakcie wieloletnich badań nad chorobami zakaźnymi, ale niestety - nie zrobił tego, więc tylko westchnął. - No cóż - skwitował, bo przecież nie mogli nic z tym zrobić.
Nie mówiąc już o tym, że ludzie ze szpitala naprawdę nie byli idiotami a oni też nigdy nie próbowali kryć się z tym, że sobą są. Tożsamość życiowej partnerki Greengrassa była raczej powszechnie znana. Nikt nie uwierzyłby w podobną bujdę, nawet jeśli byłaby całkiem zabawna.
Jednakże to nie miało znaczenia, skoro wreszcie mieli jakieś względnie sensowne wytłumaczenie jego nieobecności. Nagłą chorobę zakaźną, dzięki której mógł jeszcze dochodzić do siebie w domu bez obaw, że ktoś zapragnie zweryfikować jego stan zdrowia. Poza tym w Mungu zdecydowanie mu ufano, więc miał trochę lepszą sytuację niż przypadkowa osoba na jego miejscu.
To nie o szpital musiał się martwić. W szpitalu mu ufano, ale w domu?
- Nie chcę cię krzywdzić. Nie wątp w to. We mnie, w nas - to był pomruk na granicy świadomości, cichy, miękki szept, ciepły jak promienie słoneczne przebijające się do pomieszczenia przez zasłony.
Sam nie wiedział kiedy usnął, przez ten cały czas gładząc palcami włosy Geraldine, przesuwając je na jej policzek i sycąc się odzyskiwanym spokojem.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#30
18.11.2024, 01:06  ✶  

Spodziewała się tego, że nic nie uda jej się osiągnąć tymi wyrzutami. Znała go za dobrze, wiedziała, że jak coś sobie kiedyś usrał, to nie było możliwości, żeby zmienił zdanie. Nie podobało jej się, że się w tym tak zapierał, naprawdę uważała, że mogłaby się mu przydać do czegoś więcej, tyle, że nie chciał z nią współpracować zawodowo. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego nie chce zobaczyć tego, że mogła mu się przydać, kurwa, gdyby tylko otworzył oczy mógłby zobaczyć, że to miało prawo zadziałać. Jasne, chciał ją trzymać od tego z daleka, ze względu na jej bezpieczeństwo i te wszystkie inne pierdolety, ale przecież i bez tego prowadziła dosyć ryzykowny tryb życia, to byłby tylko kolejny, podobny element. Powinien sobie zdać z tego sprawę, a najwyraźniej bardzo nie chciał tego zrobić. Cóż, czuła, że nie uda im się nic osiągnąć tą rozmową, trochę właściwie zaczęła się poddawać, bo nie miała zbyt wielkiej siły przebicia, trudno, jakoś to przetrawi, być może później wróci do tematu, jakby w ogóle mogła coś zmienić.

- Nie zrobiłeś tego specjalnie, więc nic się nie stało? Tak to sobie tłumaczysz? - Nie potrafiła pojąć tego, w jaki sposób myślał. Czy właściwie coś zmieniało to, czy działał z premedytacją, czy nie? W jej oczach nie do końca, no może trochę, zresztą to, że stąd wyszedł i poszedł chuj wie gdzie było celowym działaniem, od tego się zaczęło, to nie tak, że wjebał się w jakieś gówno zupełnie przypadkiem. Pewnie nie zostaiwłby jej na te pięć dni, gdyby mógł mieć na to jakiś wpływ, ale nie zmieniało to faktu, że do tego doszło. Aktualnie nie mogli nic z tym zrobić, bo to się wydarzyło, wrócił tu, ledwie bo ledwie, ale znowu był przy niej. Na tym powinna się skupić, ale jakoś nie do końca potrafiła. Wiele ją kosztowało te kilka ostatnich dni, niepotrzebnie może skupiała się na tych negatywnych emocjach, ale nie tak łatwo było jej się cieszyć tym, że znowu był przy niej, bo niestety zdawała sobie sprawę z tego, że było bardzo blisko tego, żeby go straciła. To nie ułatwiało jej do końca odnalezienia się w tej całej sytuacji, przytłaczało ją. Niby zdawała sobie sprawę z tego, że może dojść do podobnych wydarzeń, ale świadomość przyszła tak naprawdę dopiero wtedy, gdy faktycznie miało to miejsce. Kurwa, nie chciała go stracić, może i było to bardzo egoistyczne myślenie, ale nie potrafiłaby odnaleźć się w tym świecie bez niego, już nie, jak w ogóle miałaby żyć bez fragmentu swojej duszy? Zdecydowanie nie chciała o tym myśleć.

- Jasne, przypomnij mi to, jak znikne na tydzień i nie dam ci znać o tym, gdzie i z kim jestem, nie ma sprawy, chętnie się z tobą wtedy skonfrontuję. - Wiedziała, że nie było możliwości, żeby w ogóle doprowadziła do takiej sytuacji, nie było szans, żeby zrobiła mu coś takiego. Teraz tym bardziej, żeby udowodnić mu to, że nie jest taka samolubna. Wiadomo, że sprawy mogły potoczyć się różnie, ale przecież były różne merody komunikacji, nie prowadziła, aż takich niebezpiecznych spraw, jedyne, co mogło jej się stać to to, że jakieś wściekłe stworzenie odgryzłoby jej głowę, ale wtedy nie musiałaby się z nim konfrontować, po prostu nie wróciłaby tutaj już nigdy.

- Jasne, nie jesteśmy partnerami biznesowymi, nie ma sprawy, możemy zupełnie się odciąć jeśli o to chodzi, nie ma potrzeby, żebyśmy mówili sobie o czymkolwiek związanym z naszym życiem zawodowym, masz rację. Jebać to. - Jak przystało na bardzo dojrzałą osobę, zamierzała mu się odpłacić tym samym. Nie było potrzeby, żeby ona opowiadała mu o tym, gdzie i z kim załatwia sprawy. Skoro nie byli partnerami biznesowymi to powinni wyraźnie postawić tutaj granicę, tego chciał, czyż nie? Zamierzała mu to dać, widać na tym mu zależało.

- Jasne, odjebało mi, to przecież było tylko pięć dni, prawda Roise, pięć dni po tym, jak wyszedłeś stąd wkurwiony na cały świat, to nie tak, że sam dałeś mi powód do tego, żebym zaczęła kwestionować cokolwiek. - To nie tak, że nie dostrzegała jego zaangażowania, że nie widziała, że faktycznie jest w niej zakochany tak jak ona w nim, ale chyba każdy by zwątpił, gdyby doszło do tego po takiej kłótni, była tylko człowiekiem, miała prawo, aby i ją czasem nawiedzały te niedorzeczne myśli. Jasne, teraz docierało do niej, że to było zupełnie bezsensowne, ale co miała zrobić? Udawać, że tego nie robiła, mieli być ze sobą szczerzy, to była z nim szczera. Przynajmniej starała się być.

- Co? - Zmrużyła oczy i wpatrywała się w niego dłuższą chwilę. Odejbało mu do reszty, naprawdę spodziewał się, że teraz odpowie mu na to pytanie? Naprawdę sądził, że chciała na nim wymusić takie deklaracje w ten sposób? Faktycznie musiał całkiem mocno dostać w głowę, że w ogóle się jej o to zapytał. Jeszcze jej teraz brakowało oskarżeń, że próbuje go wmanewrować w oświadczyny, co za pojebana sytuacja. Przymknęła oczy na kilka sekund i próbowała się uspokoić, bo zaczęło się w niej gotować.

- Jeśli myślisz, że chcę cię zmusić do czegoś takiego to zdrowo cię popierdoliło. - Cóż, nie mogła się powstrzymać przed tym komentarzem, jego słowa wydawały jej się być abstrakcją. Nie do końca wiedziała, jak ma na to zareagować.

- Naprawdę sądzisz, że przyjdę do ciebie i powiem ci, że to czas na szukanie pierścionka? - Nie, zdecydowanie nie była taką osobą, nie zamierzała się wychylać i prosić o to, aby zmienili to, jak wygląda ich relacja, to nie leżało w jej gestii, to nie było coś o czym ona powinna decydować, znaczy jasne, miała coś do powiedzenia, przynajmniej później.

Na pewno poczułaby się pewniej, gdyby ich relacja stała się jeszcze bardziej oficjalna, chociaż czy na pewno? Nie miała pojęcia, zresztą nie zastanawiała się nad tym jakoś specjalnie. Dobrze im przeciez było razem, po prostu pojawił się ten pojebany tydzień, kiedy wszystko poszło nie tak i pojawiło się zwątpienie, na chwilę, już zniknęło, więc nie, nie potrzebowała chyba tego nieszczęsnego pierścionka, bo nie sądziła, że mogłoby to coś zmienić.

- Mogę z nim żyć, wydaje mi się, że to jest jasne. - Tylko, że nie do końca podobało jej się to, że na siłę próbował wymuszać na niej brak reakcji. Nie powinien tego robić, tutaj mieli problem, bo wiedziała, że jeśli dojdzie do podobnej sytuacji, to w dupie będzie miała swoje obietnice i faktycznie zacznie go szukać, a jeśli przyjdzie taka potrzeba to nie będzie miała najmniejszego problemu z tym, aby się zemścić. Zresztą, mogłaby to zwalić na swój nieokrzesany charakter i chwilowe zaćmienie mózgu, to też było jakimś wyjściem. Nie chciała jednak w to brnąć dalej, bo miała świadomość w jaki sposób może się skończyć ta rozmowa, za dużo gówna zaczęło się między nimi teraz wylewać. Powinni nieco zejść z tonu i wrócić do tego, kiedy się uspokoją, nie chciała powiedzieć jakiś słów, które później mogły wydawać się jej zbędne, wolała nieco ochłonąć i przemyśleć to na spokojnie, emocje nie były najlepszym towarzyszem rozmów.

- Tego się boję najbardziej, Roise. - Tak, że nie dowie się tego, co się z nim stało, że nie będzie miała pojęcia, gdzie może go znaleźć, czy żyje, czy nie żyje. Szukałaby go pewnie do swojej własnej usranej śmierci, żeby mieć chociaż trochę spokoju, nie przestałaby dopóki nie miałaby pewności, że faktycznie ktoś go zabił. Nie była to szczególnie kolorowa wersja jej przyszłości, ale wiedziała, że coś takiego może się wydarzyć. Ryzykował, czy jej się to podobało, czy nie, to mogłyby być jedne z konsekwencji. Nie do końca chyba potrafiłaby zaakceptować to, że skończyłby jak ten, którego oni sami zakopali w lesie.

- Opowiedz o kolejnych zaleceniach, a niedługo zacznę kwestionować twoje metody leczenia. - Wiedziała, że próbuje rozluźnić atmosferę, starała się więc zejść z tonu, skupić na czymś innym. Nie mogli spędzić tego poranka na wylewaniu swoich gorzkich żali, powinni zająć się czymś przyjemniejszym, szczególnie, że nie było go w domu od tylu dni. Naprawdę chciała się po prostu nacieszyć tym, że wrócił do domu, ale to wcale nie było takie proste, w ich przypadku właściwie nic nie było proste, a teraz się tylko jeszcze bardziej skomplikowało.

Wiedziała, że ta sytuacja może się powtórzyć, starała się od siebie oddalić te myśli, ale raczej trudno jej to przychodziło, pojawiały się obawy, co jeśli następnym razem nie uda mu się wrócić do domu? Zresztą nadal nie do końca umiała sobie wytłumaczyć, jak dotarł tutaj tym razem, bo był w chujowym stanie, ledwie dała radę go przenieść do łóżka, słaniał się na nogach, jak właściwie tutaj dotarł? Kolejne pytanie na które pewnie nigdy nie uzyska odpowiedzi. Pojawiało się ich coraz wiecej, takich które miały pozostać porzucone, zakopane, niczym ten nieszczęsny Farciarz. Nie do końca jej się to podobało, jakoś łatwiej było wiedzieć.

- No przepraszam bardzo, nie moja wina, że macie podobne kubraczki, to aż prosiło się o wykorzystanie. - Chyba powoli udawało im się zacząć schodzić z tego nieprzyjemnego tonu rozmowy, zakopywali chwilowo topór wojenny, w sumie była z tego powodu zadowolona, bo naprawdę nie znosiła się unosić, nie sprawiły jej żadnej przyjemności te kłótnie i wysrywy, ale niestety nie dało się ich pominąć w ich codzienności, szczególnie, że mieli obydwoje dosyć ogniste temperamenty, które często przejmowały nad nimi władzę. Czasem to było naprawdę bardzo dobre, a czasem doprowadzało ją do ogromnego wkurwienia, nad którym nie potrafiła zapanować. Na szczęście zazwyczaj potrafili też dosyć szybko gasić ten ogień, który się pojawiał.

- Czy ja wiem, od razu żenujące, całkiem dobrze wyglądasz kiedy stoisz przy garach, myślę, że nie tylko ja miałabym taką opinię, zostałbyś jeszcze kulinarną gwiazdą, mówię ci. Oczywiście uszanuję twoje zdanie, ale pamiętaj, że zawsze są jakieś dodatkowe opcje. - Wiedziała, że robił to tylko i wyłącznie dla niej, ale niesamowicie bawiło ją to, jak szybko zanegował ten pomysł - tak był głupi, ale poszła w tę stronę właśnie tylko dlatego, żeby wzbudzić w nim to oburzenie. Mieli w końcu inny temat do przegadania, nie musieli wracać do tych wszystkich nieprzyjemnych spraw, które nadal gdzieś tam na nich czekały. Nie chciała tego robić teraz, powinni zająć się czymś zdecydowanie przyjemniejszym, mniej drastycznym. Odsunąć swoje myśli od tego całego szamba, które już wybiło.

- Na pewno są rozczarowani tym, że marnujesz się u mojego boku, co? A mógłbyś teraz zagłębiać się w odmęty medycyny u boku jakiejś uroczej pani doktor, tyle stracić... - Bawiła ją taka wizja, wiedziała, że to nie było coś, czego oczekiwał od życia, bo przecież inaczej nigdy by się z nią nie związał. To, że ich drogi zawodowe się tak bardzo różniły wprowadzało dosyć dużo chaosu do ich życia, ale wydawało jej się, że to jest to, czego potrzebują. Byli do siebie podobni pod wieloma innymi względami, więc ta jedna różnica wcale nie wydawała się być ogromną przeszkodą.

Tak, udało im się ustalić wspólna, oficjalną wersję, którą zamierzała przekazać jego współpracownikom. Dzięki temu nie powinien mieć problemów w tej pracy, na której chyba najbardziej mu zależało, właściwie nie miała pojęcia, czy właśnie tak było, ale chyba tak. Gdyby tylko chciał przecież mógłby rzucić Mung i zająć się czyms innym, pozostać tylko przy tych dodatkowych zleceniach, ale tego nie robił. Yaxleyówna czuła, że jest to związane z tym, że było to faktycznie to, czym najbardziej chciał się zajmować. Miał jasno określone cele, widziała, że zależy mu na rozwoju, zaczął wykładać, miał pod opieką studentów. Może była to jakaś szansa na to, że kiedyś porzuci te najbardziej niebezpieczne elementy swojej zawodowej kariery. Oczywiście nie zamierzała w ogóle o tym wspominać, byłaby hipokrytką, gdyby kiedykolwiek zasugerowała mu coś takiego, przecież sama nie potrafiła się powstrzymać przed tym, żeby działać na Nokturnie, ale może, może kiedyś w dalekiej przyszłości i ona też mogłaby zacząć działać bardziej legalnie. To pewnie pomogłoby im odsunąć od siebie większość niebezpiecznych sytuacji, tyle, czy faktycznie byliby szczęśliwi, gdyby to porzucili? Nie miała pojęcia, ciężko było rozmyślać o takich sprawach.

- Nie będę. - Wyszpetała jeszcze cicho. Nie powinna wątpić w jego intencje, miała tego świadomość, nie zamierzała tego powtarzać, trochę nie mogła się z tym pogodzić, że tym razem jej to przyszło tak łatwo, ale naprawdę się wystraszyła, bo to była pierwsza taka poważna sytuacja. Nigdy jeszcze nie czekała na niego tyle czasu, nie musiała się mierzyć z czymś podobnym. Następny raz pewnie będzie inny, chociaż wolała wierzyć w to, że w ogóle go nie będzie, nie mogła być jednak tego taka pewna.

Usłyszała, że jego oddech zrobił się spokojniejszy, miarowy. Musiał zasnąć, pozwoliła sobie zrobić to samo, bo w końcu byli razem, bezpieczni, w domu. Nie musiała się już martwić tym, że ktoś go skrzywdzi, mogła odpuścić.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (24078), Ambroise Greengrass (31328)


Strony (4): « Wstecz 1 2 3 4 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa