• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Pokątna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 9 Dalej »
[05.07.72] When life gives you lemons, make a citrus conspiracy theory || A.G. & N.F.

[05.07.72] When life gives you lemons, make a citrus conspiracy theory || A.G. & N.F.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#21
14.01.2025, 22:03  ✶  
Nie spodziewał się poruszania akurat tych tematów. Oczywiście, że utkwił w Norze swoje niezwykle badawcze spojrzenie, nie mrużąc przy tym oczu ani nie mrugając. Wbrew pozorom nie sprawiając również wrażenia, jakby miał ją zacząć oceniać w pierwszej możliwej chwili ani tym bardziej, że robił to właśnie w tym momencie. W istocie patrzył na nią, ale częściowo przez nią. Tak, jakby była półprzezroczysta, nie do końca znajdowała się z nim tu i teraz. A może to on nie znajdował się tutaj razem z nią?
Sama nie wiedziała, w jaki punkt trafiła. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, ile miała racji. Jednocześnie kierując swoje słowa do kogoś, o kim (przynajmniej jak mu się zdawało) miała inne mniemanie. Odezwała się do niego jak do osoby, która raczej nie miała zbyt wiele praktycznego doświadczenia w tej kwestii. Ani od jednej, ani od drugiej strony.
Nie po to, aby mu dopiec, ale te słowa wzbudziły w nim pewną gorycz. Ukłuły go gdzieś tam w środku, bo były wręcz karykaturalnie prawdziwe. Tak naprawdę nigdy nie dało się ze stuprocentową pewnością stwierdzić, kim jest ta druga osoba. Nie można było powiedzieć, że zawsze będzie taka jak zawsze.
Tu rzeczywiście nieświadomie podsumowała także jego. I to w tak absurdalnie płynny, niewymuszony sposób, że w tej całej swojej zgryzocie mógłby jej nawet przyklasnąć. Zamiast tego kiwnął głową, krzywo się przy tym uśmiechając.
- Touché - no cóż, nie mógł nie przyznać racji, zaraz sięgając po kieliszek, żeby wychylić go do dna.
Nie składał toastu, bo nie było po co. Po prostu uznał to za wręcz doskonały moment, aby na chwilę zamknąć usta. W doskonałym momencie, ponieważ w innym wypadku kolejne słowa dziewczyny wywołałyby u niego parsknięcie. Przełknął mocny alkohol, nawet się przy tym nie krzywiąc ani nie unosząc brwi. Nie dał po sobie poznać, że zarówno bimber jak i wypowiedź Nory zrobiły na nim pewne wrażenie. Jedno i drugie bardzo mieszane.
- Cóż - wzruszył ramionami, nie zamierzając uciekać przed przyjęciem tego komplementu, bowiem raczej na ogół ich nie unikał, nawet jeśli jednocześnie nie byłby sobą, gdyby tego nie skomentował. - Na wasze nieszczęście sami dbamy o to, żeby być wymierającym gatunkiem - tyle w temacie przekazywania tak zajebistego, godnego podziwu podejścia do życia i do brania odpowiedzialności.
W istocie ewidentnie dało się być aż nadmiernie odpowiedzialnym, tym samym jednocześnie prowadząc do tego, żeby świat nie był gorszym miejscem niż aktualnie. I do tego, by w nieodległej przyszłości znalazł się na skraju upadku, bo prym w zasiedlaniu planety wiedli faceci gotowi spierdolić w podskokach na każdą wzmiankę o ponoszeniu konsekwencji za machanie chujem.
- Większość wręcz nie powinna, co nie? - Tym razem, gdy komentował wypowiedź Figgówny, nawet zabłyszczały mu oczy.
Trochę ironicznie, tak jak i lekko kąśliwe było to, co padło z jego ust. Nie, nie pił tu bezpośrednio do siebie. W żadnym wypadku. Nie miał aż takich skłonności, nie zamierzał cisnąć po sobie w ten sposób, bo poza tymi niechlubnymi parszywymi elementami uważał swoją pulę genetyczną za całkiem zajebistą. Tak.
Poza tym kiedyś wręcz uważał się za naprawdę dobry materiał na ojca. Chciał nim być. Chciał mieć normalną rodzinę, wychowywać dziecko, może w późniejszym czasie w liczbie mnogiej. Nie tylko istnieć gdzieś tam z brzegu obrazka, ale mieć swój faktyczny udział w wychowaniu pąkli.
To uległo diametralnej zmianie. Tak właściwie to wróciło do punktu wyjścia sprzed lat, kiedy to Ambroise zupełnie nie widział się w roli kogoś kto mógłby żyć w ten sposób. Nie dlatego, że już ponownie tego nie chciał. Dlatego, że to nie byłoby dobre dla nikogo. W dłuższej perspektywie nawet dla niego samego, bo prędzej czy później musiałby się zmierzyć z konsekwencjami swoich egoistycznych decyzji. A co tu dopiero mówić o tych, którzy się na to nie pisali.
Nie był aż takim kawałem skurwiela.
Ewidentnie w przeciwieństwie do tych wszystkich, którzy mimo wszystko postanawiali się mnożyć. Co poniektórzy niemal na pewno nawet przez pączkowanie, bo nagle pojawiały się ich całe zastępy. Legiony ludzi równie porypanych, co ich krewni. Jeśli nie jeszcze bardziej popierdolonych.
Byli po obu stronach bieżącego konfliktu. Zajmowali pozycje w jednej i w drugiej części barykady. Tu nie było stricte dobrej i złej strony. Była wyłącznie ta nieco lepsza i ta względnie gorsza, bo częściej posuwająca się do mordowania zupełnie niewinnych, postronnych ludzi. Ludzi, którzy chcieli pozostawać neutralni. Tych, którzy nie pchali się nigdzie, gdzie nie powinno ich być. Tych, którzy po prostu starali się żyć swoim życiem. I to, głównie, jeśli nie tylko dyktowało, kto był tu gorszy. Przynajmniej w oczach Ambroisa.
Zarówno jedni jak i drudzy posuwali się do czynów niedozwolonych. Jedni i drudzy nie grali czysto. Jedni i drudzy mieli swoje prawdy. Mniej lub bardziej do niego przemawiające. Jedni i drudzy mieli swoje kłamstwa. Bardziej lub mniej białe. Jedni i drudzy zasługiwali na osiągnięcie tego, czego chcieli. I w tym był cały problem, czyż nie?
Bowiem jeśli któraś strona byłaby znacznie bardziej dobra, zapewne wstawiłoby się za nią znacznie więcej ludzi. Szala zostałaby przerażona. Nawet teraz Roise w rzeczy samej nie popierał mordowania ludzi z uwagi na ich pochodzenie, bo przecież oni go nie wybrali. Nie był jednak skłonny do stanięcia po ich stronie.
Zbyt wiele razy udowodnili mu, że gdyby role odpowiednio znacząco się obróciły, ci sami ludzie nie mieliby żadnych oporów, aby w imię równości i sprawiedliwości postawić takich jak on za przykład. Pozwalając sobie ich ciemiężyć, bo przecież wielu z nich robiło to samo, gdy byli u władzy. Wykorzystując pozycję, aby zmieszać ich z błotem, upodlić, pluć im w twarz. Wszystko w imię rewanżu, wolności, nowego i lepszego społeczeństwa.
Bez wahania rzuciliby się na wszystkich, którzy nie byliby z nimi. Później być może także na tych, którzy popierali ich w tej rewolucji. Każdy czystokrwisty byłby zły. Każdy musiałby ponieść konsekwencje.
Czego?
Otóż swego urodzenia. Tego, że przyszło mu mieć przywileje, gdy inni ich nie mieli. Być lepszym, kiedy inni czuli się gorsi.
Nie mógł patrzeć neutralnie na mordy na ludziach, którzy na to nie zasługiwali. Na tragedie swoich przyjaciół. Na śmierć najbliższych. Na to, że mogli nie wrócić do domu, ginąc w ataku Śmierciożerców, którzy często nawet nie patrzyli, w kogo celują.
Ale bycie po stronie ludzi, którzy traktowali go z równą pogardą i nienawiścią, co czystokrwiści traktowali ich? To działało w obie strony. Dawno się tego nauczył. Wyniósł to z domu. Wyciągnął z ziołowym dymem z fajki ojca, bo mleka matki nie miał okazji ssać. Zweryfikował po drodze i wyrobił sobie jedno zdecydowane zdanie: nie przeciwko nim, ale nie z nimi. Zarówno w przypadku mugolaków, jak i popleczników Voldemorta.
- Dopóki jest nadzieja - zaczął, nie poczuwając się do tego, by skończyć, bo sens i tak był bardzo wyraźny.
Tak, wojna powinna się skończyć. Mugolaki i cała reszta powinni mieć prawo żyć spokojnie. Tutaj rzeczywiście powinno wygrać to nasze, o którym mówiła Figgówna. Reszty chyba nie chciał rozwijać.
Zresztą dał jej do zrozumienia, że zamierzał ją wspierać, już to sobie ustalili i to było najważniejsze, czyż nie? Ich relacja zdecydowanie była ponad te wszystkie podziały. Pokazywali sobie to raz za razem.
- Przemyślę to i dam ci znać - odpowiedział po chwili zastanowienia, przesuwając językiem po zębach i kiwając do siebie głową. - Nie powiem, że mimo tonięcia w słodyczach... ...wiesz jak to jest... ...wdzięczność pacjentów i ich rodzin, takie tam... ...twoje zawsze rozchodzą się na pniu. Na pewno by nimi nie gardzono. Może nawet mogłabyś pomyśleć o podjęciu jakiejś współpracy z kafeterią w ramach dodatkowej reklamy? A tutaj - no cóż, rzeczywiście być może warto byłoby to przemyśleć, jednak raczej nie w tym sensie, który Nora miała na myśli.
Już i tak wysyłała mu wręcz zatrważające ilości słodyczy. Co prawda starał się rewanżować czymś równie przemyślanym, ale nie zamierzał ukrywać faktu, że nawet przy tak dużym sukcesie, jaki osiągała cukiernia Figgówny, on sam raczej poważnie podchodził do kwestii tego jak wyglądało to od strony finansowej.
Nie zamierzał doprowadzać Eleonory do ruiny. Nawet najmniejsza, najbardziej przelotna myśl o tym wzbudzała w nim głęboki niesmak, bo nie był człowiekiem, który patrzyłby na to, by osiągać zyski finansowe kosztem najbliższych mu ludzi. Nie, to było wykluczone.
Cała reszta? Nie miał nawet najmniejszego problemu, aby skorzystać z sytuacji. Nie żywił oporów przed wykorzystaniem okoliczności na swoją korzyść. Natomiast jednocześnie, gdy w grę wchodziły osoby mające dla niego znaczenie podobne do tego, jakie miała Nora, sytuacja uległa zmianie.
Thomas, choć ostatnio zajęty swoim życiem (on zresztą podobnie) miał podobne względy.
- Zmuszanie go do robienia czegoś siłą ma raczej niewiele sensu - skwitował nieznacznym uniesieniem kącików ust. - Co prawda może dla ciebie by to zrobił, ale zdecydowanie lepiej, gdyby uznał, że to jego własny pomysł - co prawda w żadnym razie nie podżegał Nory do stosowania manipulacji psychicznej na jej bracie (ani magicznej też nie, choć bez wątpienia byłoby to interesujące), jakżeby mógł (oczywiście, że by mógł)...
...natomiast zdecydowanie to widział. Mógłby wyobrazić sobie podobną sytuację. Jak i również to, że Thomas nie miałby zbyt wielu szans na usranie się przy swoim, gdyby Eleonora zagrała swoją ostateczną kartą nieodpartego uroku osobistego młodszej, potrzebującej i niesamowicie wdzięcznej siostry.
Wystarczyło, by w odpowiednio dyskretny sposób zwróciła uwagę brata na ten nieszczęsny sufit a następnie poprowadziła rozmowę tak, aby to Figg postanowił coś z tym zrobić. Wręcz banalnie proste, zwłaszcza dla kogoś jej pokroju. Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Domowy bimber zdecydowanie ułatwiał wizualizację niektórych myśli.
- Nie, nie - odruchowo machnął ręką. - To ty dbasz o pracowników Munga, ja odpowiadam za rozprowadzanie towaru. Jestem pośrednikiem, może w jakimś zakresie też dostawcą, ale sama dbasz tu o swoją markę - w tym wypadku raczej nie zamierzał przyjmować całej chwały ani odpowiedzialności za sukces.
I to nie z uwagi na swoją głęboką skromność czy to, że chciał zrobić Norze wieczór (choć to też zdecydowanie było całkiem miłą konsekwencją). A raczej z uwagi na coś na kształt rozszerzonej etyki zawodowej? Tej, o której nie wiedziała jego droga przyjaciółka, toteż nie wątpił, że mogła się nieco zdziwić tym podejściem.
Natomiast fakt faktem - w kwestii pośrednictwa lubił jasno określać i zamykać swoją rolę w bardzo konkretnym zakresie. Nie mając jeszcze aż tak rozwiązanego, długiego języka, aby dodać, że nie widział się przy tym w roli naganiacza klientów, bo był przekonania, że jakość zawsze powinna bronić sama siebie. Ale tak - wierzył w sukces Figgówny, unosząc kieliszeczek w toaście.
- A więc za niezliczone rzesze klientów - rzucił przy tym z całkowitą powagą, ale też błyskiem w oku.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Landrynka
She could make hell feel just like home.
Można ją przeoczyć. Mierzy 152 centymetry wzrostu, waży niecałe pięćdziesiąt kilo. Spoglądając na nią z tyłu... można myśleć, że ma się do czynienia z dzieckiem. Buzię ma okrągłą, wiecznie uśmiechnięte usta często muśnięte błyszczykiem, bystre zielone oczy. Nos obsypany piegami, które latem zwracają na siebie uwagę. Włosy w kolorze słomy, opadają jej na ramiona, kiedy słońce intensywniej świeci pojawiają się na nich jasne pasemka. Ubiera się w kolorowe rzeczy, nie znosi nudy i szarości. Głos ma przyjemny dla ucha, melodyjny. Pachnie pączkami i domem.

Nora Figg
#22
17.01.2025, 11:01  ✶  

Nie miała pojęcia, że jej słowa mogą uderzyć właśnie w niego. Raczej rzucała to czysto teoretycznie, opowiadając o tym, jak widziała świat przez swój pryzmat, chociaż może to nie padło z jej ust, ale mógł się tego domyślić, że Figgówna bazuje na własnym doświadczeniu. To było niemalże oczywiste.

Nigdy nie wspominała nikomu o ojcu Mabel, nie uważała, żeby to było ważne, skoro zadecydowała o tym, że to ona weźmie na siebie odpowiedzialność za błędy młodości. Może wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby te siedem lat wcześniej wspomniała samemu zainteresowanemu o tym, że będzie miał córkę, ale nie chciała sprawiać komukolwiek problemu. Tym bardziej, że postanowił ją zostawić przed tym, jak dowiedziała się o tym, że zostanie matką. Nie do końca chciała wracać i prosić o to, aby do niej wrócił, bo to nie byłoby prawdziwe, zostałby przy niej przez przymus, nagłą odpowiedzialność, a ona nie wyobrażała sobie, żeby ktoś miał utknąć z nią tylko dlatego, że przypadkiem pojawił się dzieciak. Wybrała opcję, która wydawała jej się najodpowiedniejsza, nie powiedziała nikomu ani słowa na temat personaliów tego mężczyzny, tak było prościej. Mógł sobie robić to na co miał ochotę i nie musiał się przejmować ani nią, ani dzieckiem. Czyż to nie było dla niego wygodniejsze, ułatwiła mu to - bo podjęła tę decyzję za niego. Taka była wspaniałomyślna. Czasem tego żałowała, zastanawiała się, jakby wyglądało jej życie, gdyby postąpiła inaczej, ale nigdy się tego nie dowie, nie było szans, żeby mogła to sprawdzić. Właściwie to nie czuła, żeby na tym wszystkim wiele straciła. Jasne, jej życie nie należało do najlższejszych, ale to, co udało jej się osiągnąć to było naprawdę wiele. Nie brakowało jej wdzięczności za to, że jakoś zawsze wszystko się jej układało, może nie do końca według planu, jaki miała na samym początku, ale nie było tak źle, jak się mogło wydawać.

- Szkoda, bo to zmarnowany potencjał, ale chyba musimy się z tym pogodzic. - Każdy miał wybór, prawda? No prawie każdy. Nie zamierzała namawiać go do zmiany tych decyzji, bo nie czuła się specjalistką w podobnych dziedzinach. Dobrze, że Ambroise był samoświadomy i wiedział, czego chce od życia. Najważniejsze, aby podążał za tym, co czuł. To było właściwe.

- Niestety muszę się zgodzić, chociaż to przykre. - Wiedziała, jak wyglądało to w wielu przypadkach. Kobiety, nawet jeśli tkwiły w małżeństwach często same musiały sobie radzić z dzieciakami. Ojcowie byli zapracowani, albo takich udawali, nie poświęcali potomstwu zbyt wiele czasu, bo nie do końca ich to interesowało. Zresztą, czy aktualnie cokolwiek wyglądało właściwie? W tym momencie, kiedy trwała wojna trudno było wychowywać kolejne pokolenia. Samej Figgównie towarzyszył ciągły strach o to, że coś może się wydarzyć, że Mabel stanie się krzywda, nie życzyła by tego aktualnie nikomu, więc może właściwie prościej było się wstrzymać z ewentualnym rozmnażaniem, albo w ogóle do niego nie dopuszczać, bo kto wiedział ile będzie to trwało.

- Nigdy nie powinno jej zabraknąć. - Nie wyobrażała sobie tego, że nagle przestaliby wierzyć w to, że kiedyś osiągną sukces, że kiedyś coś się zmieni. Czasem wydawało jej się, że rzucają się z motyką na słońce, ale jakoś sobie z tym wszystkim radzili, jakoś udawało im się pomagać tym, którzy tego potrzebowali. Póki co nikt z jej najbliższych nie poniósł żadnych strat, więc nie było sensu myśleć o tym, co by było gdyby. Lepiej skupiać się na tym co dobrego zrobili. Wspierali poszkodowanych przez śmierciożerców, starali się powodować, aby mugolacy odnosili jak najmniejsze straty, a kiedyś może uda im się pokonać Voldemorta. Może nie jej, bo ona przecież była tylko wsparciem techniczym, ale na pewno w ich gronie znajdzie się ktoś, kto będzie na tyle potężny, aby to zrobić. Jej przyjaciele byli przecież silni, wyszkoleni, na pewno, któreś z nich w pewnym momencie będzie w stanie zakończyć tę wojnę.

Nie miała wobec tego zbyt wielkich oczekiwań, po prostu chciałaby świętego spokoju. Każdy miał przecież prawo do tego, aby żyć. Mugolacy nie wybierali tego, że zostawali czarodziejami. To działo się samoistnie, nie mieli na to wpływu, dlaczego więc tamci tak usilnie próbowali im udowodnić, że nie mają prawa należeć do magicznego świata? Jakaś siła wyższa ich wybrała, postanowiła, że to właśnie oni mają zostać czarodziejami, nic nie działo się bez przyczyny. Zupełnie bezsensowne było mszczenie się na tych ludziach za to, że próbowali jakoś odnaleźć się w tym nowym dla nich świecie.

Sama Figgówna nie należała do elity, ale nigdy jej to nie przeszkadzało, zresztą czarodzieje półkrwi też nie byli jakoś specjalnie szykanowani, wiadomo nie byli tą najważniejszą częścią społeczeństwa czarodziejskiego, ale to nigdy nie było dla niej istotne. Norka wiedziała, gdzie jest jej miejsce, miała świadomość na co może sobie pozwolić.

Nie wydawało się jej też, żeby była gorzej traktowana przez swoje pochodzenie. Miała przyjaciół zarówno wśród czystokrwistych jak i mugolaków, takim, którym faktycznie mogła zaufać, czy nie prościej po prostu byłoby spoglądać na nich wszystkich jak na ludzi? Zdaniem Figgówny bez sensu było patrzeć przez pryzmat krwi, której przecież nawet nie było widać.

- To też jest całkiem ciekawe pole do manewru, ale nie wiem, czy potrzebuję dodatkowej reklamy, chyba już wystarczy. Nie mam nikogo do pomocy z wypiekami, a sama niedługo przestanę dawać radę. - Miała pracowników, którzy się sprawdzili, tak, dzięki czemu nie musiała ogarniać wszystkiego i obsługiwać każdego klienta, tyle, że pojawiał się problem, gdy szukała kogoś, kto mógłby być drugą nią. Nie udało jej się znaleźć drugiego cukiernika, albo kogoś, kto chciałby się u niej doszkolić. Nie znalazła osoby, która miałaby dar podobny do niej, a szkoda, chętnie wzięłaby kogoś pod swoje skrzydła i pokazała mu swoje tajemnice. Wiele by dała, żeby znalazł się ktoś, kto mógłby ją nieco odciążyć. Pewnie powinna pomyśleć o tym przed otwarciem cukierni, ale nie spodziewała się, aż takiego sukcesu, nie zakładała, że wszystko się tka ułoży.

- Nie ma sensu, szczególnie gdy się nie ma siły. - No, fizycznej może nie miała, nie wątpiła w to, że była silna w inny sposób, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. Wiele razy udowodniła, że jest w stanie sobie poradzić z każdym niepowodzeniem, które los rzucał jej pod nogi, dzięki temu stawała się coraz silniejsza i bardziej doświadczona. Jak na swój wiek naprawdę mocno stąpała po ziemi.

- Tak, to by było najbardziej doskonałym planem, pewnie spróbuję ugryźć to w ten sposób. - Ambroise miał rację, najlepiej jakby Thomas sam wpadł na to, że wypadałoby nieco odświeżyć jen sufit, pewnie jutro się tym zajmie, żeby jakoś go ku temu nakierować.

- Czy takie rozporwadzanie towaru jest w ogóle legalne? - Zmrużyła oczy upijając przy tym spory łyk swojego przepysznego, słodkiego ulepu. Zachowywała się co najmniej tak, jakby Roise miał sprzedawać w jej imieniu jakieś narkotyki, ale wolała, aby wszystko było zrobione tak, jak trzeba. Nie chciała mieć żadnych problemów z prawem, czy coś, kto wie, kiedy skarbówka zapuka do jej drzwi.

Skończyła pierwszą szklankę tego jakże wspaniałego drinka, więc sięgnęła po dzbanek i dolała sobie wiecej. Czuła, że w środku robi jej się milusio, przyjemnie i ciepło, oczywiście wiedziała, że alkohol to powodował. Oczy robiły się jej szklane, a usta mimowolnie się uśmiechały. Ten dzień jednak mógł się zakończyć dobrze.

Uniosła szklankę w górę, aby zawtórować mężczyźnie w tym toaście. - Ambroise, Ty naprawdę nie lubisz kotów, co? - Wróciła do jednego z podstawowych tematów. Nie mogła uwierzyć bowiem, że to co mówił było szczere, no bo jak ktoś mógł nie lubić kotów?

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#23
24.01.2025, 23:07  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.02.2025, 02:39 przez Ambroise Greengrass.)  
Stwierdzenie, że to było to coś, czego chciał od życia... ...no cóż. Pewnie, gdyby usłyszał z ust Nory podobne stwierdzenie, raczej gorzkawo by się uśmiechnął. Niekoniecznie kiwnąłby głową, prawdopodobnie nawet darowałby sobie jakieś głębsze wyjaśnienia czy wnikanie w istotę tematu, która była skomplikowana. Lekko mówiąc. Nie tylko złożona - to byłoby zbyt proste słowo. Za mało wyraziste i raczej nie pasujące do sedna sprawy.
Tak. To, o czym wspominał zdecydowanie było efektem głębokiej samoświadomości. Znacznie szerszej niż jeszcze kilka lat wstecz. Zdecydowanie był bardziej świadomy własnych ograniczeń niż nawet te nieszczęsne dwa lata temu, gdy wydawało mu się, że może faktycznie nie jest aż takim najgorszym materiałem na męża czy ojca.
Starał się. Temu nie można było zaprzeczyć. Obierając zaskakującą dla siebie ścieżkę życiową, sam nie do końca wiedział, kiedy zaczął angażować się w te wszystkie codzienne rytuały. W bardzo przyziemne sprawy jak pilnowanie tego, by mieli co jeść i spożywali regularne domowe posiłki nie przyrządzone przez skrzata domowego. W uzupełnianie stanu domowej apteczki i zapasów eliksirów. W zajmowanie się kwiatami w domu czy mieszkaniu a potem powolne stworzenie ogrodu w Piaskownicy.
Być może lekko kulał w kwestii napraw, przy których wykonywaniu tak bardzo się upierał, bo była to swego rodzaju kwestia dumy i godności, więc trochę zbyt ambitnie do tego podchodził. Bez tak wyraźnych efektów, jakich mógłby oczekiwać. Szczególnie w domku letnim pod koniec będącym już stałym miejscem pobytu. Budynkiem, z którym mimowolnie wiązał większość wizji przyszłości. Tej, która nie nadeszła i nie miała nadejść.
Mimo to próbował, naprawdę się starał. Tyle tylko, że oto znalazł się w punkcie wyjścia. Powoli nabierając przekonania, którym podzielił się z Norą. Utwierdzając się we wrażeniu, że był w tym wszystkim jakiś głębszy sens, że po prostu nie nadawał się do tego życia, więc tak było...
...chuja, nie lepiej. Było trudno, naprawdę trudno, ale przynajmniej nie spierdolił życia kolejnym pokoleniom. Zniszczył je głównie sobie, bo jego była najwidoczniej bardzo szybko podniosła się po nieoczekiwanym uderzeniu. Korzystając z pomocnego ramienia innego przyjaciela Figgówny. Tego, o którym Greengrass nie chciał rozmawiać z Norą.
Zamiast ponownie odzywać się w kwestii tego zmarnowanego potencjału czy równie nieprzyjemnej kwestii życia ludzi, którzy nie powinni mnożyć się na potęgę, postanowił zmienić temat. Przeskoczyć na coś innego. Na nadzieję? Chyba poniekąd. Jej przebłyski w dalszym ciągu potrafiły przebijać się przez ciężkie burzowe chmury.
Kiwnął głową, unosząc szklaneczkę w milczącym toaście. Za nadzieję, tak? Za to, że dopóki po świecie chodzili tacy ludzie jak jego kompanka, te blade światło nadal świeciło. Zaskoczyłby się, może nawet zatrwożył jak bardzo, gdyby wiedział o przynależności Nory do Zakonu, nawet jeśli nie była tam w aktywnych bojówkach.
Jednakże pozostawał w nieświadomości. Czy błogiej? Niekoniecznie. Prawdę mówiąc od dawna nie czuł zbyt wiele typowej błogości, choć teraz w tym momencie alkohol całkiem błogo i przyjemnie rozpływał mu się po ciele.
Nie był jeszcze ani trochę wstawiony. Prawdę mówiąc, potrzebował dużo więcej, by być, ale zdecydowanie starał się osiągnąć ten stan, co rusz popijając bimber ze szklanki. W tym momencie czuł się już zdecydowanie weselszy, bardziej rozluźniony, być może nawet skory do niewielkich żartów i całkiem przyjemnych słówek.
Doceniał wkład Eleonory w karmienie słodyczami personelu Munga. Tak samo jak podziwiał jej zaciętość w rozwijaniu własnego biznesu, który naprawdę nabrał wiatru w żagle. To było imponujące, szczególnie w jej wieku i z dzieckiem na głowie. Bez wątpienia miała pasję i talent do wszystkiego, co robiła. Bez tego nie zaszłaby tak daleko.
- Aż tak ciężko znaleźć kogoś dobrego do pomocy? Albo do przyuczenia? - Nie wątpił w to, nie kwestionował tego faktu, jedynie pytał z najczystszego rodzaju ciekawości.
Szczególnie, że przecież poniekąd znał kwestię trudności w znalezieniu dobrego współpracownika. Co rusz użerał się w niezbyt światłymi przyszłymi uzdrowicielami albo z innymi ludźmi pracującymi z nim na oddziale. Miał wielu wartościowych kolegów, całkiem sporo godnych zaufania (przynajmniej zawodowego) koleżanek po fachu, ale nie raz i nie dwa spotykał też najprawdziwsze perły. Niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu tego słowa.
Jego ręka samoistnie sięgnęła po więcej alkoholu. Tak, to też trzeba było przepić, bowiem z roku na rok stawało się coraz bardziej jasne, że zarówno Hogwart, jak i Mung przepuszczali osoby o naprawdę zaniżonym poziomie wiedzy. Oczekując, że ktoś inny im ją wpoi.
Robili co mogli, on sam naprawdę starał się być wyrozumiały i względnie sympatyczny. Nie wzbudzał lęku, nie grał stresem, ale w prywatnych przestrzeniach często niemal załamywał ręce, sprawdzając oddawane mu prace pisemne. W kontaktach twarzą w twarz podczas zaliczeń albo laboratoriów starając się zachować ze wszech miar właściwie, ale cholera. Tak, mógł zrozumieć problem ze znalezieniem kogoś choćby poprawnego.
- Masz więcej siły niż twierdzisz. Na pewno - odrzekł, patrząc na nią z niepoważnym wyrazem oczu, bo co jak co - tego był raczej całkowicie pewien. - Byłaś gotowa bić napastnika żeliwną patelnią - przypomniał gwoli wyjaśnienia, jednocześnie parskając pod nosem na samo wspomnienie i lekko kręcąc głową znad szklaneczki. - Ale przy Thomasie zdecydowanie wystarczy ci urok osobisty i argument młodszej siostry w potrzebie. Nie da się ukryć, że cię uwielbia - stwierdził, wreszcie ponownie mocząc usta w alkoholu.
Butelka powoli zaczynała zbliżać się do jednej trzeciej zawartości a on nawet tego nie dostrzegał. Może to była alkoholowa ślepota, może kolejny element związany z lekkością prowadzonej rozmowy i wspomnianym czarem Nory, ale było miło. Naprawdę miło. Znacznie milej niż Ambroise mógłby spodziewać się po początku i rozwinięciu tego dnia. Końcówka zapowiadała się naprawdę dobrze.
- Strasznie nielegalne. Bardzo szemrany interes. Można iść za to siedzieć na dożywocie albo od razu trafić do dementorów - odparł gładko, nawet nie mrużąc przy tym oka.
Brzmiał tak poważnie jak tylko mógł, jednakże nie był w stanie zbyt długo utrzymać tej miny. Wręcz przeciwnie, szybko ponownie zadrgały mu kąciki ust, szczególnie, gdy wznieśli kolejny toast...
...a Nora chyba znowu podjęła swój ulubiony temat. Westchnął pobłażliwie.
- To nie tak, że totalnie nienawidzę kotów. Po prostu opieka nad futrzakiem to nie coś, czym chciałbym się zajmować - odpowiedział, gotów rozwinąć temat raz i na zawsze (ta, jasne), wspominając o tych wszystkich dyżurach i tak dalej. No nie. Koty to nie była jego bajka. Nawet nie zamierzał poświęcać temu zbyt wiele czasu.

Koniec sesji


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Nora Figg (11068), Ambroise Greengrass (15299)


Strony (3): « Wstecz 1 2 3


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa