• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[01/02.09.1972] it's hard to wake up from a nightmare if you aren't even asleep| A&G

[01/02.09.1972] it's hard to wake up from a nightmare if you aren't even asleep| A&G
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#21
23.12.2024, 02:13  ✶  

Chciała, aby wiedział, że nic się pod tym względem nie zmieniło, że nadal czuła do niego to samo co wcześniej. Przypominała mu o tym, że go kocha, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, ale przecież nie miało, przecież ustalili już, że w ich przypadku sama miłość nie wystarczy, bo nie zawsze wystarczała.

Mogli się kochać, ale musieli się trzymać od siebie z daleka, był ku temu jakiś powód, jaki? Ona nie miała pojęcia jaki, ale na pewno to było coś istotnego, skoro Ambroise odsuwał ją od siebie mimo tego, że mówił, że nadal ją kocha. Wiedziała, że nie ma sensu się w to zagłębiać, bo przecież reagował na to bardzo neagtywnie, więc niepotrzebnie by tylko znowu zaczęła mieszać. Musiała przywyknąć do tej myśli, pogodzić się z tym, chociaż wcale nie przychodziło jej to łatwo.

Ich wspólnym marzeniem, planem, kto tam wie właściwie czym było posiadanie dwóch psów, jakoś dziwnym trafem złożyło się tak, że aktualnie to ona je miała. Nie, żeby chciała spełniać ich wspólne marzenia bez niego, ale jakoś tak wyszło, że skoro nadażyła się okazja, to postanowiła z niej skorzystać. Nie, żeby szczególnie cieszyło ją to, że realizowała te plany bez niego, ale wybierała tę opcję, która była możliwa. Miała dwa psy, więc szybko nie ucieknie z Wielkiej Brytanii, stały się trochę jej kotwicą, która utrzymywała ją w miejscu. Może właśnie tego potrzebowała?

- Cukier, bo był taki słodki, że nic innego nie potrafiłam wymyślić. - Nie było to szczególnie ambitne imię, ale nigdy nie szczyciła się jakoś bardzo jasnym umysłem, nie było jej z tego powodu też specjalnie wstyd. Jej pierwszy pies nazywał się Pierdoła, co świadczyło o niej jeszcze gorzej, ale idealnie to do niego pasowało. Był nieco płochliwy, a powinien być typowo, myśliwskim psem.

- Nie, to nie są samce, to para, ale podejrzewam, że Cukier nie byłby w stanie doskoczyć do Pierdoły, poza tym zadbałam o to, aby nie mieć takich problemów. - Tak, wbrew pozorom Yaxleyówna podchodziła poważnie do spraw swojego stada i wiedziała w jaki sposób powinna zapobiegać zupełnie niepotrzebnym sytuacjom.

- Nie możesz nie próbować, przez to będzie tylko gorzej. - Znalazła się specjalistka od dawania rad, która sama ledwo co sobie radziła ze swoim własnym życiem... Mimo wszystko czuła, że to właśnie było właściwe. Powinni próbować jakoś odnaleźć się w rzeczywistości, powinni szukać rozwiązań. Poddawanie się nigdy nie było w ich stylu. Czy trwali razem, czy osobno. Roise był przecież podobny do niej, nie chciało jej się wierzyć, że był w stanie tak łatwo rezygnować ze wszystkiego. Nie jej Roise, ale czy właściwie jeszcze go znała?

Nie miała pojęcia, co działo się w jego życiu przez ostatni rok, może faktycznie tak mocno go przeorało, że stracił całą nadzieję, wolała nie patrzeć na to w ten sposób, bo nie chciała sobie uzmysłowić tego, jak było im źle osobno. Wolała myśleć, że tylko ona sobie nie radziła, tak było jakoś prościej.

To nie tak, żeby jej samej szło jakos wybitnie poszukiwanie nowej drogi, nadziei, czegokolwiek. Była zagubiona, nie nastawiała się na żadne sukcesy, mimo wszystko próbowała wierzyć w to, że jeszcze będzie lepiej, nawet jeśli życie starało jej się udwodonić, że nie ma racji. Lawirowała między światami, próbowała znaleźć swoją drogę, nie wychodziło jej to wcale, ale się nie poddawała, na pewno kiedyś uda jej się znaleźć jakieś odpowiednie dla siebie rozwiązanie.

Nadal tkwili w uścisku, przytuleni do siebie, to było mylące, bardzo mylące, bo dawało jej dokładnie to czego potrzebowała, chciała czuć przy sobie jego obecność i brała to dla siebie w momencie, w którym on nie do końca radził sobie z rzeczywistością, czy czyniło ją to egoistką, być może, nie zamierzała się nad tym zastanawiać, nie teraz. No i zdecydowanie lepiej było to tłumaczyć jako coś, czego on potrzebował, a ona mu dawała.

- Myślę, że teraz raczej będzie trudno. - Łatwe czasy się skończyły, teraz były pełne komplikacji, niespodziewanych wydarzeń z którymi jakoś musieli sobie radzić. Powinni się do tego dostosować, chociaż to było dosyć mocno skomplikowane, szczególnie, gdy działało się w samotności, czasem trudno było zauważyć, co jest właściwe, a co nie. Pozostawała metoda prób i błędów, walka ze sobą i z całym światem, to było rozwiązaniem, nie, żeby do niego przywykła, ale czy właściwie mieli jakiekolwiek inne wyjście?

- Bo chcę? - Tak właściwie to nawet nie wiedziała, co takiego robiła, chyba nie powiedziała nic złego? Starała się dać mu jakąś nadzieję, zresztą sama jej potrzebowała. Nie wydawało się to Geraldine niewłaściwe, wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że tego właśnie potrzebowali, co najważniejsze, to było szczere, wydawało jej się, że faktycznie może zadziałać.

- Tak właściwie co takiego robimy? Tylko rozmawiamy. - Nie wydawało jej się, aby miało przynieść to jakieś konsekwencje, bo nic takiego się między nimi nie działo. Może znowu nieco zatarli granicę ich relacji, ale przecież w ich przypadku to było normą, zawsze tak postępowali, od samego początku ich znajomości. To chyba nie miało się zmienić, nawet jeśli próbowali nazywać się tylko i wyłącznie sojusznikami, to nigdy nie miało mieć miejsca, nie - kiedy zdawała sobie sprawę z tego, że nie była w stanie go nie kochać, zawsze miał mieć specjalne miejsce w jej sercu, które było rozsypane na tysiące kawałków.

- Nie chcę ci się narzucać Roise. - Postanowiła mu to wyjaśnić, bo oczywiście, że najchętniej zachowałaby się jeszcze inaczej, ale próbowała nie być specjalnie wylewna i nie zachowywać się zupełnie tak, jakby nic się między nimi nie zmieniło Zresztą, słowa słowami, ale jej gesty śiwadczyły same za siebie, nadal nie przestawała go do siebie przytulać, nie chciała wypuścić mężczyzny ze swoich rąk, chociaż czuła, że ten moment powoli się zbliża. Nieuniknione miało nadejść.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#22
23.12.2024, 03:27  ✶  
Uśmiechnął się. Tak właściwie to zadrżały mu kąciki ust. Trudno byłoby to nazwać uśmiechem, szczególnie, że nie objąłby on oczu. Jednakże słowa Geraldine dotyczące genezy imienia zwierzęcia bardzo nieznacznie go rozbawiły. To było tak proste, że aż na swój sposób doskonałe. Ona była doskonała. Zawsze.
To bolało.
Tak samo jak oddychanie i odpychanie od siebie tych wszystkich myśli. Nawet podczas tak banalnej rozmowy, która mimo wszystko raz za razem przypominała mu o tym, co stracił.
- Uwierz mi, że jak zechce to doskoczy - tym razem nawet ewidentnie się uśmiechnął, może trochę ironicznie i z przekąsem, ale było to wyraźnie wyczuwalne w dotychczas ponurym tonie jego głosu.
Nie mówił, że dobrze zrobiła, że zadbała o to, aby nie mieć problemu. Nie sądził, aby potrzebowała jego pochwał. Nie był osobą, od której mogłaby oczekiwać aprobaty. Kiedyś to było ich wspólne marzenie, lecz teraz sama dbała o to, aby je spełnić. Tak jak wiele innych.
Jak to się stało, że będąc sobie tak bliscy, teraz tak bardzo się od siebie oddalili? W rok przeżyli dekady. Nie musiał pytać, aby to dostrzegać. Widział, że los ich nie oszczędzał. Zupełnie tak, jakby nagle pękła tama, którą wspólnie budowali, bo nikt nie dostrzegł małej rysy, i nagle wylało się na nich siedem lat powstrzymywanych nieszczęść.
Trudno było z tym walczyć. Nawet jeśli nie miało się tendencji do płynięcia z nurtem rzeki, po pewnym czasie ramiona zaczynały piec a siły opadały. Pojawiała się bierność. Nie pogodzenie z losem, ono nie miało nadejść. Bierność za to tak. Uodpornienie na ciosy poprzez przyjmowanie ich z cynizmem i rozgoryczeniem.
- Naprawdę nie sądzę - skwitowałby to machnięciem ręką, gdyby nie trzymał ich na plecach Geraldine, obejmując ją ramionami i na krótką chwilę ponownie opierając głowę na ramieniu dziewczyny.
Tyle tylko, że tym razem nie czołem a podbródkiem. Tuż przy jej uchu, ogarniając je ciepłym oddechem i szeptem niemal niesłyszalnym w jękach wiatru za oknami.
- Naprawdę nie sądzę, że w tym wypadku może być jeszcze jakieś gorzej - rozwinął, nie wahając się przed cichym, jednak bardzo wymownym skomentowaniem jej słów.
Jasne. Los był przekorny. Wprost uwielbiał pokazywać Greengrassowi jak bardzo Ambroise się mylił, ale w tym jednym przypadku raczej naprawdę nie istniało już żadne gorzej. Wszystkie najgorsze rzeczy już się wydarzyły. Otchłań otworzyła się prawie dwa lata temu, teraz jedynie wylewały się z niej coraz to nowsze demony.
W takich chwilach jak ta teraz można było bardzo łatwo pomylić rzeczywistość ze złudzeniami. Przynajmniej tak mu się niegdyś wydawało. Obecnie usiłował się pilnować. Ten poranek był dowodem na to, że nie do końca mu wychodziło, jednakże teraz naprawdę próbował.
Nie chciał jej w to wciągać. Nie głębiej niż już to zrobił. Ten wieczór, ta noc była przedsmakiem tego jak to mogłoby wyglądać i...
...nie chciała tego. Próbowała, była przy nim tak jak o tym mówiła, ale nie wiedziała, na co by się pisała. Nie miała pojęcia.
Myślę, że teraz raczej będzie trudno.
To także były zatrważająco pozytywne słowa, bo umieściła w nich to jedno określenie - raczej. Zupełnie tak, jakby nadal upierała się przy tym, że deszcz kiedyś przestanie padać, że kiedyś wreszcie znowu zaświeci słońce. Wydawało, jakby minęły lata odkąd zaczęło grzmieć, a ona w dalszym ciągu trwała przy tych słowach. Raczej. Jeszcze będzie dobrze.
- Jak masz zamiar iść dalej, nigdy nie wiedząc na pewno, czy jeszcze kiedyś zaświeci słońce? - Mógłby ją spytać, unosząc głowę.
Zamiast tego wybrał jednak coś zupełnie innego. Prostsze, choć może wcale nie łatwiejsze pytanie. Co tak właściwie usiłowali teraz osiągnąć? Co robili, siedząc tu przy sobie i czemu to robili? Poszukiwali nowej drogi, nadziei tam, gdzie jej nie było? Powtarzali te same błędy? Karmili się tymi samymi kłamstwami, nawet jeśli bańka już pękła?
Bo chcę nie było odpowiedzią. Pokręcił głową. Może to lepiej, że nie mogli sobie teraz patrzeć w oczy. Może to gorzej.
- Dobrze wiesz, co robimy - odpowiedział praktycznie bez chwili namysłu, choć spokojnie i cicho.
Nie musieli sobie tego wyjaśniać. Już to kiedyś przechodzili, choć w innej formie. Łatwiejszej, w której wszystko zależało wyłącznie od nich, ich prywatnych mentalnych ograniczeń i nadmiernej samokontroli. Wtedy cholernie mocno się miotali. Motali się, kręcili, nie mogli zaznać spokoju.
Teraz? Zaczynało być podobnie. Tyle tylko, że trudniej. Dokładnie tak jak to Geraldine powiedziała: myślę, że teraz raczej będzie trudno i w istocie było. Już teraz. Między nimi, nawet pomimo praktycznego braku fizycznego dystansu, bo w dalszym ciągu obejmował ją jak rozbitek na falach.
Wyrzucał to sobie. Może nie było tego po nim widać (już nie), ale wewnątrz w dalszym ciągu toczył walkę. Ten typ mentalnej wojny, która chyba nigdy nie miała wygasnąć. Szczególnie obecnie - przy świadomości tego, że cokolwiek było między nimi, nie wygasło mimo upływu czasu i nie miało do końca zgasnąć, nawet jeśli powiedzieli sobie tak wiele gorzkich słów.
Paradoksalnie te słowa wypowiedziane na ganku wcale nie poprawiły czegokolwiek. Określenie, którego użyli i rola, jaką sobie tam nadali brzmiały cholernie mocno jak niegdysiejszy najlepszy przyjaciel.
Niczym kolejny błąd, nawet jeśli zdawał sobie sprawę z tego, że w tym przypadku sytuacja miała wyglądać inaczej niż wtedy, bo mieli się unikać, nie spędzać ze sobą każdą możliwą chwilę. To nie było pocieszająco.
- Więc będziemy rozmawiać jak sojusznicy - w jego słowach kryło się coś na kształt pytania, ten konkretny ton, ale nie pytał, raczej stwierdzał gorzki fakt - utrzymywać granice, ważyć słowa, wszystko, żeby się sobie nawzajem nie narzucać - brzmiało to gorzko, lecz przede wszystkim zmęczenie, bo w istocie był tym zmęczony a przecież dopiero zaczęli to robić.
W dodatku całkowicie przecząc w tym sobie poprzez te wszystkie gesty wykluczające tę neutralność.
- Nasz sojusz nie wypali - nawet nie próbował mówić czegoś w rodzaju: nie sądzę, że nasz sojusz wypali, bo to byłoby zbyt dużym zakrzywianiem rzeczywistości, nawet jak na nich a byli w tym naprawdę nieźli. - Nie potrafię tylko z tobą rozmawiać - trzeba to było wyjaśnić, nawet jeśli chyba oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. - Nie mogę cię ciągnąć na dno. Nie mogę tylko z tobą rozmawiać. Nie mogę z tobą nie rozmawiać. Nie po tym wszystkim. Być blisko. Nie być. Trzymać dystans. Mieć świadomość, że znowu się mijamy - sama widziała jak okrutnie skomplikowana była ta sytuacja.
Nie trudna, nie łatwa. Pogmatwana, popierdolona, pełna wszystkich możliwych emocji, które powinny tam być i przed którymi uciekali, jak i tych, których nigdy tu nie chcieli a które i tak się pojawiły. Jak senne mary. Koszmary. Tyle tylko, że na jawie.
- Wszystko dziś spierdoliliśmy - i nie było możliwości, aby to cofnąć, ale płynięcie z nurtem też nie brzmiało jak możliwość.
Co nią było?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#23
23.12.2024, 12:11  ✶  

Nie wydawało jej się, żeby rozmawianie o jej psach było tym, co powinni teraz robić, ale chyba to zaczynało działać? Miała wrażenie, że Roise powoli się uspokajał, że najgorsze mieli już za sobą. Powinna to chyba kontynuować.

Miała świadomość, że te psy to w sumie nie był jej pomysł, on zaproponował Geraldine, że powinni wziąć jakieś pod swoją opiekę, zrobiła to rok później, zupełnie sama, właściwie przypadkiem, ale wydawało jej się to nadal być dobrym pomysłem. Jasne, że wolałaby, aby to była ich wspólna decyzja, zresztą wtedy uznali, że tego chcą, tyle, że niestety nie doprowadzili tego tematu do końca. Właściwie to, może i lepiej? Nie miała pojęcia, jakby się podzielili ewentualnymi zwierzkami, kiedy ich drogi się rozeszły.

- Podejrzewam, że znalazłby sposób, ale akurat to nie jest już dłużej moim zmartwieniem. - Mimo tego, że raczej nie należała do szczególnie zapobiegliwych osób, to w tym przypadku wolała uniknąć posiadania ewentualnego psiego potomstwa. Nie poradziłaby sobie z większą ilością zwierzaków, zwłaszcza, że musiała jeszcze pilnować młodszego brata. O więcej stworzeń nie zamierzała się już martwić, bo każdy miał swoje granice.

Dużo się w jej życiu wydarzyło przez ten ostatni rok, widziała, że u Ambroisa było podobnie. Jakby moment, w którym się rozstali rozpoczął całą serię niefortunnych zdarzeń, a wcześniej otaczał ich jakiś parasol ochronny. Nie wydawało jej się, aby żyli w aż takiej bańce, nie ukrywali się przed całym światem, próbowali się w nim oddalić, jednak droga w samotności zdecydowanie nie była usłana różami. Było gorzej, zdecydowanie gorzej i nie miałaby problemu, aby się podzielić tą opinią. Do tego próbowała sobie radzić z samotnością na różne sposoby i czuła, że to też dokładało jej kolejnych dramatów. Nigdy nie tego nie chciała, ale szukała substytutów, które pomogłyby jej przestać myśleć o tym, co straciła.

- Nie mówiłabym tego na głos, bo coś może zechcieć ci udowodnić, że się mylisz. - Było źle, nie dało się tego nie zauważyć, czuła się trochę, jakby gniła w jakimś czyścu, bez możliwości ruszenia się ani w jedną, ani w drugą stronę, ale zdawała sobie sprawę, że zawsze może być gorzej. Los potrafił to udowadniać, wolałby jednak, aby teraz nie dokładał im niczego, bo nie sądziła, że byłaby w stanie się podnieść po kolejnym ciosie.

Poczuła jego ciepły oddech tuż przy swoim uchu, znajdował się blisko, zdecydowanie za blisko, jak na to, co sobie ustalali. Nie spodziewała się, że łatwo przyjdzie im się trzymanie od siebie z daleka. Łatwo przyszło wybieranie nowych ról, które mogliby grać, tyle, że to chyba nigdy im nie wychodziło. To nie miało prawa zadziałać, mieli już przecież podobne doświadczenia, tyle, że wtedy jeszcze nie zaznali tej bliskości, która towarzyszyła im przez lata.

Powinni to wyjaśnić, tyle, czy w ogóle mieli szansę teraz cokolwiek zakładać? Nie miała pojęcia na czym stoją, tak właściwie to już dawno nie stali, upadli i nie mogli się podnieść. Próbowali znaleźć jakieś rozwiązanie, ale ono chyba nie istniało. Ta sytuacja była pokręcona, ale musiało istnieć wyjście, zawsze było - naprawdę chciała w to uwierzyć, próbowała, chociaż to nie było łatwe, bo przecież jeszcze wczoraj, może dzisiaj sami zniszczyli resztki tego, co kiedyś udało im się stworzyć.

To jednak nie było wystarczające, aby zupełnie ją do niego zrazić, nic nie byłoby w stanie tego zrobić, mówiła o tym nie raz, że nigdy nie byłaby w stanie go nienawidzić, tak samo nie umiała się z nim przyjaźnić i na pewno nie potrafiłaby być tylko i wyłącznie jego sojuszniczką, zresztą widać, jak działał ten sojusz który ustalili. Nie potrafili być dla siebie obojętni, to nigdy nie miało im wystarczyć.

- Nigdy nie potrafiliśmy się od siebie zdystansować, to było skazane na porażkę. - Chociaż próbowali pójść właśnie w tę stronę, to nigdy nie miało prawa zadziałać, nie po tym wszystkim co ze sobą przeżyli, zresztą mieli już podobne doświadczenia. Tyle, że jeśli nie sojusz, to co innego? Nie widziała już praktycznie żadnych możliwości, nie kiedy próbował trzymać ją od siebie z daleka, zresztą to też nie wychodziło, w końcu siedzieli teraz tutaj na tej podłodze, wtuleni w swoje ramiona.

- Czy musimy to tak analizować? Szukać na siłę sposobów, które mają nie zadziałać? - Wolałaby po prostu, żeby sytuacja sama się wyklarowała, nie chciała o tym myśleć, nie chciała dywagować nad tym, czy to co robią ma jakikolwiek sens. Szczególnie, że najwyraźniej on również nie do końca się w tym odnajdywał. To, co się między nimi zadziało było skomplikowane, ale co z tego? Po co to roztrząsać, chyba wolałaby po prostu pozwolić temu popłynąć, zobaczyć, co z tego wyniknie, chociaż to też mogło przynieść kolejne rozczarowania.

- Nie możesz pociągnąć mnie na dno, bo już dawno się tam znajduję Roise, powinieneś być tego świadomy. - Miała wrażenie, że nie widzi pełnego obrazu, ona nigdy nie była krystalicznie czysta, miała swoje za uszami, a podczas tego roku zaczęła jeszcze bardziej się w tym zatracać. Próbowała znaleźć dla siebie jakąś drogę, ale zupełnie jej to nie wychodziło, nie sądziła, żeby jego dno mocno różniło się od tego które znała.

- Nigdy nie chciałam się z tobą mijać, uważam, że odbieramy sobie to, co było dla nas najlepsze. - Znowu próbowali się kontrolować, trzymać od siebie z daleka, narzucać jakieś ramy, które nie miały prawa zaistnieć. Nie podobało jej się to, bo wiedziała w jaki sposób się to skończy, szczególnie, że ostatnio miała problemy z samokontrolą i raczej dążyła do autodestrukcji.

- Spierdoliliśmy to już jakiś czas temu. - Przynajmniej jej zdaniem. Nie dzisiaj, nie wczoraj, wtedy kiedy od niej odszedł, a ona mu na to pozwoliła, kiedy nie walczyła i nie próbowała dowiedzieć się dlaczego się tak stało.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#24
23.12.2024, 14:45  ✶  
- Nie, nie potrafiliśmy. Zresztą - nieznacznie się uśmiechnął, kręcąc głową i oddychając cicho w szyję Geraldine, czując jak jej włosy łaskoczą go w twarz tak jak wtedy, gdy było między nimi dobrze i takie momenty nie były niczym zdrożnym - nie było sensu, prawda? Było nam lepiej bez tego - dystans nie był czymś, co działało w ich przypadku.
Wręcz przeciwnie. Wprowadzał wyłącznie zamieszanie i zbędne cierpienie. Kiedyś mieli te same zamiary. Identyczne intencje, założenia i pragnienia. Dystansowanie się od siebie nawzajem było głupie. Skazane na porażkę, bo oboje chcieli tego samego, oboje byli w stanie po to sięgnąć. Nie potrzebowali wiele więcej niż ten jeden moment pęknięcia, aby przestać błądzić we mgle.
To było łatwe, naturalne, właściwe. Ich nowa rzeczywistość taka nie była. Ponownie narzucali sobie pompatycznie brzmiące role, choć doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nie miały wypalić. Nie, gdy nawet teraz nie szanowali tych sztucznych granic, lgnąc do siebie. On do niej lgnął, nawet jeśli w słowach ponownie próbował ją odepchnąć.
Gesty mówiły co innego. Były czułe, ale nie w ten neutralny, przyjacielski sposób. Nie mieli sojuszu. Nie mogli go mieć.
- A co innego nam pozostaje? - Chyba wcale nie potrzebował słyszeć odpowiedzi na to pytanie.
Już raz przeszli przez podobną rozmowę. Nie przyniosła im niczego prócz zniszczenia i pożogi. W zaledwie kilkanaście minut roznieśli w pył wiele wspólnych lat. Zrujnowali wspomnienia, bo nie byli w stanie odnaleźć wspólnego języka.
Teraz nie chciał się z nią kłócić. Nie musiał o tym mówić. Dawał to do zrozumienia wszystkim, co teraz robił. Tym uściskiem, podbródkiem opartym o ramię Geraldine, spokojnym, choć cholernie smutnym i przygaszonym tonem głosu. Nie chciał ponownie prowadzić wojen. Po prostu nie wiedział. Próbował zrozumieć coś, na co chyba nie było żadnej logicznej odpowiedzi.
Tak wyglądał ten nowy piękny świat - chaos i zagubienie, próba walki z wiatrakami, odnalezienia się w rzeczywistości, która nic nie dawała. Tym bardziej nie odpowiedzi. Wyłącznie odbierała. Przecież oboje zdawali sobie z tego sprawę.
- Wiesz, że to nie jest prawda. Dno ma wiele warstw mułu - zaprzeczył, głęboko oddychając i kręcąc głową.
Nie mogli pomijać tego wszystkiego, co działo się dookoła nich. Tego, co już się stało. Kiedy wydawało się, że nie może być już gorzej, działy się kolejne rzeczy jeszcze bardziej ich pogrążające. Geraldine usiłowała mówić, próbowała twierdzić, że jego niebo nie było czarne a jej szare. Tak, ten sam deszcz padał im na głowę. Tak, znaleźli się w tym samym bagnie, ale były różne stopnie pogrążenia.
Nie upodliła się aż tak bardzo. Nieważne, co zrobiła w przeciągu tego półtora roku. Zawsze była lepsza i miała taka pozostać. Nie chciał pociągnąć jej na dno, nie chciał jej utopić w tym wszystkim, pogrążyć ją w mule tak bardzo, że już by się stamtąd nie wydostała. Przecież wiedzieli jak to wyglądało.
A jednak jak na złość nie był w stanie ponownie jej odtrącić. Nie teraz. Nie fizycznie. W dalszym ciągu ją obejmował. Nadal muskał oddechem jej skórę. Wciąż nader wszystko pragnął przyłożyć wargi do ciepłej szyi dziewczyny, opierając usta na miękkiej skórze i sunąc po niej aż do ucha, szepcząc, że może jednak wszystko będzie dobrze. Jeśli tylko tego zechcą.
Ale życie tak nie działało. Nigdy nie miało.
- I wiesz, że nie mogę się z tobą nie zgodzić - nie wiedział, czy chciała, żeby jej zaprzeczył.
Tak na pewno byłoby łatwiej. Gdyby był w stanie powiedzieć Yaxleyównie, że racja leży gdzieś indziej. Nawet nie musiał patrzeć jej w oczy, bo nieprzenikniona ciemność stanowiła zasłonę dla wszystkich niewerbalnych prawd.
Tyle tylko, że nie chciał jej okłamywać. Od samego początku serii tych kurewsko trudnych rozmów, Ambroise nawet nie starał się mówić czegoś, co z pozoru byłoby łatwiejsze od większości tego, co padło z jego ust i było szczere.
Mógłby zacząć od wierutnego kłamstwa. Powiedzieć ukochanej, że jej nie kocha. Sprowadzić to do wypalonych uczuć. Do obojętności i spowszednienia ich wspólnego życia. Nudy, narastającej obojętności, wrażenia zamknięcia w złotej klatce. Tyle tylko, że to nie byłyby prawdziwe słowa.
Wiele razy myślał o tym, co będzie, jeśli się spotkają. Kiedyś musieli. Przy dzieleniu tych samych miejsc musieli to zrobić. Prędzej czy później mieli prowadzić tę rozmowę, którą tak bardzo spierdolili, niszcząc wszystko, co kiedykolwiek było istotne, wszystkie wspomnienia.
Myślał o tym, co jej wtedy powie. Kłamstwo o braku uczuć wydawało się najlepszą możliwą zasłoną dymną. Czymś, co by ich od siebie odwiodło. A jednak, gdy przyszło co do czego nie potrafił tego zrobić. Powiedział prawdę i ta prawda bolała. Nie mieli mieć tego ponownie, nie chciał tego z nikim innym. Tylko z nią, jedynie z nią.
A to przepadło. Bezpowrotnie.
- To było dla nas najlepsze i nigdy nie powtórzy się z nikim innym - stwierdził z niezmąconą pewnością siebie, bo nawet jeśli życzył jej szczęścia i tego, aby odnalazła nową drogę w swoim życiu, właściwszą drogę, to gdzieś tam zdawał sobie sprawę z tego, że to co mieli było wyjątkowe.
Dla niego, dla niej, dla nich, nawet jeśli oni już nie istnieli. Może nie rozmawiali o tym zbyt często, nie poruszali tego tematu, ale gdy to robili, tkwił w tym ten rodzaj niezachwianej pewności, którego Roise nie miał przy nikim innym. Przy niczym innym też nie, bo niczego nie był tak pewien jak tego. Nie pracy, nie pozycji, nie dalszej ścieżki, nie bez niej u boku. Nie bez siebie przy niej.
A jednak oto tu siedzieli. Blisko, lecz jednocześnie bardzo daleko. W zupełnych ciemnościach, które w tym momencie dawały im jednocześnie schronienie przed bolesną prawdą, jak też były częścią tej mącącej, bardzo mrocznej siły, która pojawiła się nieproszona. Nie chcieli jej w swoim domu, usiłowali z nią walczyć, dystansować się i zapewniać sobie wsparcie, bezpieczeństwo.
Jak żałośnie krótko im to wychodziło? Nie byli w stanie poradzić sobie z widmami dłużej niż kilka miesięcy. Pół roku, chyba nawet niecałe. A potem? Później nadeszło, bo czas nie zatrzymał się na tamtym mroźnym poranku. Trwało już półtora roku. Sytuacja wyłącznie się pogarszała. Bagno stawało się coraz głębsze.
Tego wieczoru... ...a może w istocie tamtego?... ...musiało być już po północy, miał takie wrażenie... ...tamtego-tego wieczoru chwycili łopaty w ręce, lecz nie po to, żeby przynieść sobie ulgę, wydostać się na powierzchnię. Nie stworzyli sobie kanału. Dobili to ciosem w głowę i pochowali ze sobą w mule.
Czemu? Nie wiedział, ale miała rację, gdy powiedziała, że to nie był świeży trup. Raczej inferius, bo wbrew temu, co dawali sobie przez kilka godzin - nie mogli tego nazwać ożywieńcem. To w dalszym ciągu były zwłoki przeszłości.
- Spierdoliliśmy to już dawno temu, ale dziś to dobiliśmy - odpowiedział ciężkim, ponurym tonem pozbawionym czegokolwiek prócz zmęczenia.
Nie było w nim nadziei, nie było pogłębionego żalu, bo ten już dawno temu zaczął przytłaczać wszystko inne i stał się stałym elementem rzeczywistości. A nader wszystko nie było tu miejsca na pogodzenie się z nową sytuacją - poprawił się zgodnie z tym, czego chciała, bo miała rację. Spierdolili to już dawno temu. Mówili o faktach, lecz to nie brzmiało właściwie.
Co gorsza, Ambroise naprawdę nie sądził, aby istniało coś, co miałoby właściwsze brzmienie. To było jedno wielkie, głębokie bagno. Brodzili w nim po pas. Tyle tylko, że wbrew słowom Geraldine, wciąż był przekonany o tym, że on głębiej. Wyciągając ku niej rękę i udając, że wszystko jeszcze będzie pięknie, w istocie tylko głębiej by ją wciągnął. Więc czemu siedzieli w uścisku, pozwalając sobie na coś, co już nie było ich?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#25
23.12.2024, 15:45  ✶  

- Nie da się zaprzeczyć. - Dystans który sobie narzucili bardziej ich męczył, niż im służył. Do tej pory nie miała pojęcia, jak właściwie udało im się wtedy wytrzymać tyle czasu w tej platonicznej przyjaźni. - Było nam najlepiej. - Nie miała zamiaru udawać, że było inaczej, bo czas który razem spędzili był najlepszym w jej życiu. Było im razem dobrze, szkoda, że rzeczywistość postanowiła im to wszystko zabrać.

Trochę trudno jej było sobie wyobrazić, jak teraz mieli funkcjonować, szczególnie, że doświadczenie minionych lat pokazywało, że nie potrafili żyć w tych ramach, które próbowali sobie narzucać. Nie było sensu tego powtarzać, bo to nie mogło zadziałać. Może na początku, chociaż dzisiaj, teraz udowodnili sobie, że bardzo szybko mogą przekroczyć tę granicę. Ledwie kilka godzin temu przecież ustalili, że będą swoimi sojusznikami, a już nie potrafili tego kontrolować. To nie miało racji bytu, nie w ich przypadku, nie kiedy ich tak bardzo do siebie ciągnęło, pomimo tego, co wydawało się być rozsądniejszym rozwiązaniem. Krzywdzili się, to nie mogło im przynieść niczego dobrego, a i tak tkwili w tym uścisku, dawali sobie bliskość, ciepło, czy też chłód drugiego ciała, jakby nadal mieli prawo to robić, jakby dalej należeli do siebie. To mogło być złudzeniem, ale czy na pewno nim było, czy dałoby się w ogóle udawać, aż tak bardzo, że na kimś ci zależy, a za chwilę usilnie próbować udowadniać, że tak nie jest?

- Nie chcę się nad tym zastanawiać, nie na wszystkie pytania można znaleźć odpowiedzi. - Nie potrafiła mu powiedzieć, nie teraz, co innego im pozostawało. Musiała się jakoś mocniej nad tym zastanowić, zresztą czuła, że nawet jeśli to zrobi to i tak nie będzie potrafiła stwierdzić, co to mogło być.

Wolała więc po prostu przestać o tym myśleć, ponownie dać się ponieść, sięgnąć po gesty, które wyrażały więcej niż słowa. Nie chciała powiedzieć czegoś, czego znowu będzie żałowała, nie poruszała też kwestii, o których jej nie mówił, bo pamiętała, że to przez to zaczęli się ze sobą kłócić. Wiedziała, że stąpają po niepewnym gruncie i nie zamierzała pozwolić na to, aby ponownie ich pochłonął.

- Twój muł jest pod tym moim? - Nie była co do tego jakoś szczególnie przekonana. Nie miała pojęcia dlaczego wydawało mu się, że to jego rzeczywistość pochłonęła bardziej, że to on jest tym gorszym. Nie sądziła, żeby tak było. Znała go przecież nie od dzisiaj, wiedziała jakim jest człowiekiem i nie wydawało się Yaxleyównie, aby coś mogło go zmienić. Nie byli może szczególnie dobrymi ludzmi, mieli swoje przywary, ale kto ich nie miał? Po świecie chodziły osoby dużo gorsze od nich, bez żadnej moralności, na pewno gdzieś tam było jeszcze głębsze dno, do którego nigdy nie mieli trafić.

- Wiem, zresztą nawet jeśli byś spróbował się ze mną nie zgodzić, to wyczułabym, że kłamiesz. - Nie ukrył by przed nią prawdy, nie po tylu latach, które razem spędzili. Znali się zbyt dobrze, może i przez ostatnie półtora roku unikali kontaktu, nie sądziła jednak, że to byłoby w stanie zaburzyć jej osąd. Siedem lat, które spędzili blisko siebie spowodowało, że znała go jak nikogo innego, zresztą nie sądziła, aby ktokolwiek potrafił z niej samej czytać równie dobrze, co Ambroise.

Udawało im się mijać przez ostatnie półtora roku, nie dopuszczali do rozmowy, czy wymiany zdań, ale nie mogli tego robić w nieskończoność. Nie, kiedy okazje same się im przytrafiały. Kiedyś musiało do tego dojść, prędzej, czy później i tak była zdziwiona, że zajęło im to aż tyle czasu.

- Nigdy nie powtórzy się z nikim innym, bo nigdy nie chciałabym nawet próbować tego powtarzać, zresztą nie sądzę, aby się dało. To było, jest wyjątkowe i tylko nasze. - Cóż, mogli się kłócić, rzucać w siebie najgorszymi oszczerstwami, a ona nadal nie potrafiłaby uznać, że to zniknęło i przepadło. Zresztą gesty, po które nadal sięgali mówiły same za siebie. Nadal coś między nimi było, nadal się kochali, nadal to mieli, nie sądziła, że kiedykolwiek to się zmieni, wręcz przeciwnie - uważała, że w ogóle nie ma takiej możliwości, aby mogli zupełnie to stracić.

Od samego początku była pewna, że ich relacja jest wyjątkowa, czy tego chcieli, czy nie zostali trochę na siebie skazani. Nigdy nie czuła się w ten sposób przy nikim innym, nie chodziło tylko o fizyczność, ale też połączenie dusz, które mieli. Wiele razy myślała o tym, że to było coś niesamowitego, skłaniała się nawet ku określaniu tego nadnaturalnym, nie miała pojęcia, czy istniał jakiś termin, zjawisko, które mogło to określić, ale czuła, że faktycznie coś jest na rzeczy. Zresztą przecież próbowali to zwalić na samym początku na siłę wyższą, klątwę, chuj jeden wiedział co, aż w końcu zaakceptowali te uczucia. One nadal w nich tkwiły, nie byli się w stanie tego pozbyć.

Jej lewa ręka w końcu przestała go ściskać, jakby bała się, że jeśli to zrobi, to się od niej odsunie, sunęła nią jednak powoli w górę, przez plecy, szyję, a później w kierunku jego twarzy, zatrzymała się na szczęce, którą delikatnie zaczęła gładzić. To był odruch, chwila, coś, co kiedyś nie byłoby niczym nienaturalnym. Znowu to robił, znowu przekraczała granice, które sami sobie narzucili i nie widziała w tym nic złego.

- Dobiliśmy, ale jeszcze nie spaliliśmy. - Cóż, jak przystało na łowczą sięgała po te porównania, które były jej najbliższe. Dopiero kiedy spaliła swoją ofiarę mogła być pewna, że ona nie powróci. Jasne, udało im się dosyć mocno namieszać, zranili się mocno, ale to nie oznaczało, że nie mieli szansy wrócić do tego, co kiedyś mieli. Powoli, małymi krokami, to mogło się odrodzić, tylko, czy to było właściwe? Chyba nie, bo przecież też już o tym rozmawiali i nie doszli do żadnego porozumienia, tyle, że dalej tkwili przy sobie, jakby to, co ustalili nie miało żadnego sensu. Właściwie chyba nic nie miało sensu i raczej trudno było się go tutaj doszukiwać.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#26
23.12.2024, 21:37  ✶  
Kącik ust Ambroisa mimowolnie powędrował w górę wraz z głębokim, rozdygotanym wciągnięciem powietrza do płuc przez nos. Nie chciał dawać tego do zrozumienia, ale tej nocy nie panował nad własnymi reakcjami. Prawdę mówiąc, nie tylko tej nocy - przez cały czas odkąd zjawili się w Piaskownicy, zachowywał się zupełnie nie tak jak zakładał.
Pozwalał sobie na spuszczenie gardy. Zaczął robić się ckliwy i sentymentalny zanim jeszcze doszedł do tego wniosku. Wyciągnął rękę w kierunku Geraldine, choć nie była już jego. Był gotowy złamać wszystkie swoje zasady i założenia, zbliżając się do niej mimo tego, że wtedy w jego głowie miała narzeczonego.
Nie miała, ustalili to, ale to nic nie ułatwiało. W dalszym ciągu powinni się pilnować. Ustalili, że będą dla siebie sojusznikami. Wystarczyło kilka chwil, aby ponownie złamali niepisane zasady tego układu. Nie potrzebowali wiele, aby znaleźć się tuż obok siebie. Tak - platonicznie, ale czy na pewno?
Próbowała go zrozumieć, nawet jeśli nie chciał, żeby musiała to robić, bo lepiej byłoby, gdyby po prostu się od niego odsunęła. Usiłowała dać mu ukojenie w chwilach załamania, którego nie powinna widzieć, ale nie odeszła (rano miał tego żałować, prawda? czuć wstyd i zażenowanie, upodlenie, ale jeszcze nie teraz). Obejmowała go i to przez chwilę działało.
Teraz przestawało, bo poruszone wspomnienia i cicha rozmowa szeptem sprawiały, że miał ochotę dotknąć wargami skóry dziewczyny w sposób, na który nie pozwalają sobie sojusznicy. Tylko tyle i aż tyle. Poczuć namiastkę tego, o czym mówili. Bycia szczęśliwym.
- Tak, było - temu też nie mógł zaprzeczyć.
Naprawdę ją kochał. Zarówno wtedy jak teraz. To nie wystarczało, nie mogło wystarczyć, ale było najprawdziwszą rzeczą, jaką mógł powiedzieć. Nie kłamał. Nie potrafił. Byłoby lepiej, gdyby to robił, jednakże zawsze miał pewność, że to by się nie powiodło.
Kiwnął głową. Nie, nie na wszystkie pytania mogli mieć odpowiedzi. W istocie. Jednakże w tym wypadku chyba powinni. Inaczej kręcili się w kółko. Na nowo, kolejny raz, ale teraz w trudniejszy sposób. Bez wizji przyszłości. Nie wspólnej.
- Mój muł - zawahał się; teraz dostrzegał jak absurdalnie to brzmi, ale nie było lepszego porównania - jest głęboko pod twoim. Tak. To na pewno, ale jednocześnie to inny rodzaj mułu, wiesz, wierz mi - gdyby to było takie proste, aby mógł to ująć w słowach i nie musiał uciekać się do mówienia jej, że musi (jasne, nic nie musiała) mu uwierzyć, pewnie byłoby znacznie lepiej.
Ale co miał jej powiedzieć? Już próbowali ze sobą rozmawiać. Nie tylko się zamotali, pogubili, lecz także przekroczyli przy tym wszystkie granice będące tam nie bez powodu. Nie chciał tego powtarzać. Tym bardziej, że to byłby naprawdę długi wywód, po którym jeszcze bardziej by go...
...może nie znienawidziła, bo nawet teraz po tym wszystkim nie czuł od niej nienawiści, ale na pewno nie patrzyłaby na niego w ten sam sposób. Byłoby znacznie gorzej. To byłoby to gorzej, o którego rzekomemu nieistnieniu mówili kilka chwil wcześniej. Ona by mu tego nie wybaczyła, on już sobie tego nie wybaczał.
Przez ostatnie lata podejmowali wiele trudnych decyzji. Raz za razem pakowali się w kłopoty po to, żeby jakoś je dźwignąć. Byli w stanie wrócić na prostą. Albo przynajmniej tak im się wydawało. W istocie w obliczu tego, co teraz wiedział, jedynie odwlekali własną klęskę. Przekładali wydanie wyroku a więc także egzekucję.
Odsyłali to wszystko do tego cholernego Wizengamotu, który pojawiał się w momencie, w którym wyłonienie zwycięzcy w konflikcie nie było możliwe. Tyle tylko, że w tym wypadku nie robili tego w stosunku do siebie nawzajem tylko w sporze z losem.
Aż wreszcie ten dzień, moment werdyktu musiał nadejść. Postawili wszystko na jedną kartę, zbudowali na niej wspólne życie i przegrali. Stracili dom, przyszłość, siebie nawzajem. Wszystko, na czym mu zależało, wszelkie plany przestały działać.
Powinien się cieszyć, że Geraldine realizuje choć część ze swoich założeń. Wzięła psy. No, jednego ukradła, ale to też było pewnego rodzaju wzięcie - wzięcie w ręce i spierdolenie. Poszukiwała sposobu na to, żeby wygrzebać się ze swojego mułu.
Nie mógł jej głębiej wciągać pod powierzchnię. Nie, gdy była coraz bliżej wyjścia. Szczególnie, że pozbyli się dopplegangera, więc mogła spróbować odetchnąć z ulgą. To nie miało być łatwe. Zdawał sobie z tego sprawę, ale przynajmniej była dla niej jakaś szansa.
Później? W przeciwieństwie do tego, co mu teraz mówiła, może czas mógł dla niej leczyć rany. Nie rok, nie dwa, nie pięć, nawet nie dziesięć. Była młoda, silna. Mogła mieć przyszłość przed sobą. Jeśli to miało być piętnaście albo dwadzieścia lat, nawet za tak długo to wciąż było warte walki.
Którą paradoksalnie było odpuszczenie. To był ten jeden przypadek, gdy bierność mogła pomóc. Zaniechanie mogło okazać się słuszne. Nawet, jeśli bolało i było trudne. Bo jak miał ją puścić, gdy ręce nie chciały go słuchać, ramiona zaciskały się wokół jej talii a usta same lgnęły do ciepłej skóry?
To było dokładnie to, czego chciał uniknąć wtedy tamtego zimnego poranka. Zwątpienie i słabość. Wrażenie, że mogą tak trwać. Nic się nie stanie, jeśli pozwolą sobie na jeszcze kilka minut. A później ponownie to odwleką. Jeszcze raz, znowu. Gdzieś pod skórą zdawał sobie sprawę z tego, że wtedy postąpił w tamten sposób, aby nie mierzyć się z tym, co czekało ich teraz.
- Robisz ze mnie najgorszego kłamcę - w tonie głosu, którym się odezwał brzmiało tyle samo taniego rozbawienia, co rozgoryczenia.
Lepiej byłoby, gdyby potrafił ją okłamać. Może wtedy całkowicie by go znienawidziła, ale nie czuliby się aż tacy zagubieni. Bowiem podświadomie zdawał sobie sprawę z tego, że oboje tacy są. Pogubieni, zagmatwani, szukający czegoś nawet tam, gdzie nie powinno tego być.
Świadczyły o tym gesty. Słowa nie musiały. Wystarczyło, że go obejmowała. Że on objął ją mocniej, jakby z obawą, gdy nagle przestała obejmować go jednym ramieniem. Nie chciał, by zdjęła ciepłą rękę z jego skóry. Nie spodziewał się jednak dotyku w sposób, w jaki mu go dała.
W pierwszej chwili zamarł. W kolejnej, gdy przesunęła palcami po jego szczęce, drgnął, przysuwając do nich wargi. Bardzo delikatnie, subtelnie i czule muskając ustami sam brzeg palców Geraldine. Odruchowo, bezmyślnie łapiąc się na tym po kilku sekundach. Odwrócił wzrok. Przestał.
- Nie, nie spaliliśmy - odmruknął na wydechu, starając się powstrzymać przed pochopnymi gwałtownymi ruchami.
Zastygł. Dalej obejmował Geraldine. W dalszym ciągu trzymał dłonie na jej plecach, jednak wzrokiem coraz bardziej uciekał w kierunku zarysu dłoni dziewczyny. Ledwo widocznej w ciemnościach, ale parzącej jego skórę. Palącej żywym ogniem kontrastującym z chłodem, który go ogarnął. Topił się pod tym dotykiem. Już nie tylko na falach, lecz niemal dosłownie się roztapiał.
Nie spalili tego - tak. Dobili, ale nie spopielili jeszcze wszystkiego, co pozostało. Powinni to zrobić. Nie powinni tego robić. Nie miał pojęcia, co należało a co nie, bo wszystko zrobiło się znacznie bardziej skomplikowane niż kiedykolwiek mógłby pomyśleć. Tyle scenariuszy odtwarzanych w głowie i w żadnym nie przewidział, że będzie im tak trudno.
Nie pomyślałby, że usłyszy od niej to, co padło chwilę temu. Byli zgodni w tej jednej sprawie. W tym, że cokolwiek było między nimi, nie zniknęło. Oddalili się od siebie. Unikali się nawzajem przez wiele miesięcy, nie nawiązywali kontaktu, usiłowali zachowywać dystans. Tylko po to, aby w przeciągu kilku chwil przejść od ziania chłodem do czegoś palącego.
- Powinnaś - zaczął na nowo, powracając do tamtej chwili zanim rozproszyła go swoim dotykiem, do słów, które wtedy padły; zgadzał się z nimi, jakżeby mógł inaczej, ale to nic nie ułatwiało.
- Nie możesz nie próbować, przez to będzie tylko gorzej - powtórzył po niej, nawet jeśli te słowa paliły go żywym ogniem.
To, co mieli było wyjątkowe. To, na co zasługiwała jeszcze bardziej. Nie mógł jej tego odbierać. Ani zaoferować. Czuł się bezsilny.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#27
24.12.2024, 00:38  ✶  

Potrafili się jakoś do siebie dystansować jeszcze kilka dni temu, kiedy próbowała być na niego zła. Wtedy nie do końca rozumiała powód dla którego ją porzucił, od kiedy znaleźli się w Piaskownicy, czy gdy zobaczyła jego zachowanie w jaskini nieco zmieniła swoje nastawienie, bo zauważyła, że jednak nadal mu na niej zależy, zresztą wspomniał o tym, że nadal ją kocha, nie poznała konkretnego powodu dla którego postanowił wtedy ją opuścić. To wystarczyło, aby mur który budowała wokół siebie jeszcze kilka dni temu runął.

Nie miała najmniejszego oporu przed tym, aby ponownie się do niego zbliżyć - powinna mieć, bo przecież cierpiała wtedy, zreszą nadal nie do końca sobie z tym poradziła. To był naprawdę bardzo parszywy moment w jej życiu, chociaż teraz wcale nie było lepiej. Ciągle coś się pierdoliło. Kiedy byli razem wydawało jej się, że mogą osiągnąć wiele, gdy zaczęła kroczyć sama po tym świecie wszystko szło nie tak, jak powinno. Czy to nie był dostateczny argument za tym, aby ponownie spróbować się do niego zbliżyć?

Nie do końca wyszły im te całkiem niedawne ustalenia, nie, żeby ją to zdziwiło. Przystanęła na to, chociaż wiedziała, że na pewno będzie to problematyczne, bo przecież kiedy znajdował się na wyciągnięcie ręki nie mogła tego zignorować. Szczególnie, że zastała go, kiedy cierpiał, to powodowało, że zupelnie nie przejmowała się tymi ustaleniami. Nie zamierzała ignorować tego, co widziała. Nie umiałaby tego zrobić, nie kiedy chodziło o niego.

Starała się zrozumieć podłoże tej sytuacji, nie było to łatwe, właściwie to nadal nie do końca wiedziała co się wydarzyło i dlaczego, czuła jedynie, że nie może go zostawić samego w mroku, nie może pozwolić na to, aby on go pochłonął. Właśnie dlatego postanowiła się zbliżyć, dać mu swoje wsparcie i ciepło, bez względu na to, czy tego potrzebował, czy nie. Zresztą wspominała mu o tym, mówiła przecież, że jest gotowa zawsze być przy nim, co by się nie działo. Dotrzymywała danego słowa, no, zazwyczaj.

Nie negował tego, że było im razem najlepiej, to kolejny znak świadczący o tym, że nie tylko ona zdawała sobie z tego sprawę. Miała świadomość, że życie, które wiedli było istną sielanką, przynajmniej w większości, zdarzały się gorsze dni, ale pamiętała głównie te najpiękniejsze, to one towarzyszyły jej podczas wszystkich kryzysów egzystencjalnych, których ostatnio nie brakowało w jej życiu. To one jakoś jeszcze trzymały ją w jednym kawałku.

- Nie znam się, aż tak na mułach Roise, ale każdy ma swój głębszy, czy płytszy, zresztą też nie masz pojęcia, jak wygląda ten mój. - Nadal próbował brnąć w tę narrację, w której to on był złym bohaterem ich wspólnej opowieści. Nie wiedziała dlaczego to robił, dlaczego tak usilnie ją wybielał. Przecież nie była dobrym człowiekiem, pogubiła się jakiś czas temu i nie umiała się odnaleźć w otaczającym ją świecie. Brnęła w sytuacje, w które nie powinna, zatracała się w nich, aby tylko coś poczuć.

Pozbyła się może jednego problemu, zresztą pomógł jej w tym, razem znaleźli się w tej nieszczęsnej jaskini, ale miała wrażenie, że będzie jak z hydrą, utniesz jej głowę, a w jej miejscu wyrosną kolejne. Nie spodziewała się cudów, zresztą miała całą masę problemów, którymi się musiała teraz zająć, wszystkie sprawy były bardzo palące i nie miała pojęcia, od któej właściwie powinna zacząć.

Nie widziała dla siebie zbyt wielu szans, raczej wręcz przeciwnie. Po raz kolejny miała zamiar pakować się w sytuacje, które mogły przynieść jej najgorsze, dlaczego - bo nie miała dla kogo żyć. Dotarło do niej to jakiś czas temu, że wcześniej przejmowała się tym, że powinna wrócić do domu, bo ktoś tam na nią czekał. Jasne, niby był jej brat, ale to nieszczególnie ją motywowało, zwłaszcza, że stał się nieśmiertelny. Tak, czy siak miał ją przeżyć.

- Nie, nie robię, po prostu cię znam Roise. - Pewnie każdą inną osobę mógłby oszukać, ale nie ją. Umiała go złapać na naginaniu prawdy, zbyt dużo czasu spędzili ze sobą, żeby jej to umykało. Nie chciała mu wytykać, że nie potrafił kłamać, no, ale w tej sytuacji? Cóż, w ich przypadku przecież zawszze było nieco inaczej.

Zareagował naturalnie na jej dotyk, tak, jak robił zazwyczaj, przecież wiele razy zdarzyło jej się go dotykać w podobny sposób. Tyle, że trwało to ledwie chwilę, najwyraźniej oprzytomniał, Nadal jednak jej od siebie nie odsuwał, cóż, ona nie zamierzała się od niego oddalać. Nie przestawała go dotykać, opuszki jej palców powoli, spokojnie brnęły przed siebie - tym razem zatrzymały się na jego policzku.

- To oznacza, że jest nadzieja na ratunek. - Może nie powinna tego mówić, ale nie spopielili wszystkiego, co mieli. Nie zniszczyli doszczętnie tego, co udało im się razem stworzyć. Najwyraźniej jednak była optymistką, skoro wierzyła w to, że to może wystarczyć, może trochę wariatką? Jak zwał tak zwał. Grunt, że się z nią zgodził, że też to widział, może nie chciał, aby znajdowała się obok niego, mówil o tym przecież, ale gesty świadczyły, o czymś innym. Może to wcale nie był koniec? Tylko, co innego. Nie umiała stwierdzić, czy nadzieja, którą dostrzegła nie była złudna. Właściwie od jakiegoś czasu nie potrafiła zrozumieć, co jest właściwe, a co nie. Nie chciała niszczyć tego, co mieli, kiedyś, czy teraz, przez tę krótką chwilę. Wydawało jej się, że to przyniosłoby więcej szkody niż pożytku, musiała znaleźć inne wyjście, na pewno kiedyś je dostrzeże.

- Pozwól, że sama zadecyduję o tym, co mogę, a czego nie mogę. - Nie zamierzała sięgać po namiastkę tego, co im udało się razem stworzyć. Nie wydawało jej się, że cokolwiek mogłoby się z tym mierzyć. Uczucie, które ich połączyło zawsze wydawało jej się być czymś więcej, czymś co zdarza się raz w życiu, nic nie miało szansy z tym wygrać. Nawet nie chciała próbować szukać, bo wiedziała, że to nie ma najmniejszego sensu. Zresztą była już zmęczona substytutami, które nie miały dla niej żadnego znaczenia. Nie chciała podążać tą ścieżką, szczególnie, że wiedziała, że istnieje ktoś, kto potrafi ją uszczęśliwić.

Nie miała nawet najmniejszej potrzeby, aby to zmieniać. Próbowała leczyć rany w różny sposób, ale nic to jej nie dało, nie chciała dalej się zatracać w czymś, co nie mogło jej przynieść ukojenia. To też ją męczyło.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#28
24.12.2024, 02:35  ✶  
No cóż. Może ona nie była ekspertem od mułu, ale on chyba tak. Z pewnością miał naturalny talent do badania piasku a muł brał się z piachu. Poza tym tkwił w tym od tak dawna, że nie kwestionował niczego, co z tym związane.
Za to wypowiedź Riny traktującą o tym, że mogłaby być gorsza niż sądził? Nie wierzył w to. Była dobra, była lepsza. Zawsze miała być.
- Jest w nim coś więcej niż mi powiedziałaś? - Spytał nie tyle niespiesznie, co z pewnym zastanowieniem wyczuwalnym w tonie głosu. - Nie kwestionuję głębokości twojego mułu - w ogóle jak to brzmiało, czysty absurd - jedynie mówię ci, że mam pewność, że mój jest głębszy - i że nie wiesz, co mówisz, gdy upierasz się przy tym, że chcesz być częścią mojego życia, ale tego już nie dodał, urywając zdanie.
Bo nie chciał się kłócić. Te słowa już padły. Wyłącznie by się powtarzali a on czuł się na to zbyt zmęczony i bezsilny. To była trudna noc. Poranek, choć jeszcze nie nadszedł, również nie zapowiadał się zbyt dobrze. Może miał być tak malowniczy jak ten wczorajszy świt, lecz co z tego, skoro nie mieli już przeżyć tamtych złudnie dobrych chwil?
Najpewniej zamierzali stąd odejść wraz z nastaniem nowego dnia. Nie rozmawiali o tym, ale tak wnioskował. To wydawało mu się raczej nieodwlekalne. Nie mogli się tu zaszyć. Nawet, jeśli to było ich bezpieczne miejsce, magia Piaskownicy słabła. Przestała być przyciągająca. Stała się ponurym cieniem przeszłości. Tak samo jak to wszystko dookoła nich. Oni chyba też byli widmami.
- Więc wiesz - odmruknął, nie kończąc zdania.
Mogła to interpretować tak jak tego pragnęła. Najpewniej wszystko, o czym myślała było prawdziwe. Nie negował tego, co powiedziała. Choć jeszcze jakiś czas temu wywarczał do niej, że już go nie zna, że tak właściwie nigdy go nie znała, bo on sam siebie nie znał. Teraz nie kłócił się z tym, co stwierdziła.
- Jesteś niemożliwa - mógł powiedzieć o wiele więcej, ponownie się sprzeciwić i przypomnieć to, co wywołało ich pierwszą kłótnię po powrocie do Piaskownicy: nie było nadziei na ratunek, bo nie zamierzał zmieniać swojego zdania a raz podjętą decyzję uważał za konieczną.
Zatem również niepodważalną. Nie mógł zachować się egoistycznie, po prostu sięgając po nią w mroku nocy i ulegając tym słowom. Zgadzając się w dokładnie ten sam sposób, co przy kilku poprzednich wypowiedziach. Przyznawał Geraldine rację, ale to nie oznaczało, że chciał, żeby robiła sobie złudne nadzieje.
Szczególnie teraz, gdy w jego głowie pojawiła się też (już zresztą wypowiedziana w gniewie) myśl o tym, że przecież nigdy nie byłaby go pewna. Kwestionowałaby jego intencje tak jak sama powiedziała, że robiła to przez lata. Tyle tylko, że teraz miałaby podstawy ku temu. Patrzyłaby na niego i zastanawiałaby się nie, czy a kiedy od niej odejdzie. Nawet, jeżeli starałby się udowodnić jej, że nie ma takiego zamiaru.
Poza tym to, że czegoś pragnęli, to już nie oznaczało tego, co kiedyś. Nie byli dwojgiem szaleńczo zakochanych optymistów w różowych okularach. Ich świat był mroczny. Czarny. W najlepszym razie szary. Niebezpieczny i ponury. Wbrew temu, co mówiła, jego był gorszy. Nie mógł jej w to wciągać.
Nie chciał powtarzać tego, o czym już mówili - że nieważne jak bardzo oboje mogą się kochać, lgnąć do siebie w chwilach słabości takich jak ta, pragnąć odzyskać utraconą przyszłość (a teraz także odbudować straconą przeszłość) to nie było coś, co powinni robić. Reanimacja tego, co kiedyś mieli nie przyniosłaby niczego prócz oddechu śmierci. Już teraz, gdy nad ranem składali pocałunki na ciele tej drugiej osoby, zatracając się w sobie nawzajem, podjęli ryzyko niewspółmierne do kilku chwil zapomnienia. Truli się trupim jadem.
Kochał ją. Nie mógł temu zaprzeczać. Ona nie próbowała tego ponownie podważać. W przeciwieństwie do tamtych słów sprzed kilku godzin, teraz to było całkiem jasne. Boleśnie odczuwalne i widoczne mimo ciemności panującej w salonie. Wszystko, co robili przypominało mu o tym, co utracili. O wspólnych momentach, gdy dawali sobie ulgę, przynosili sobie ukojenie, koili nawzajem swoje rany.
Kochał ją. I na chwilę uległ temu wrażeniu, bowiem gdy przesunęła dłonią po jego szczęce, zareagował w ten najbardziej pierwotny sposób. Automatycznie i bezwiednie, nie zastanawiał się nad tym czy postępuje właściwie. Wargami musnął palce dziewczyny. Zatracił się, choć wyłącznie na ułamek sekundy. Nie dłużej. Nie mogli tego sobie robić.
Zresztą już tego nie robili. Opuszki Riny wodziły po jego policzku. Przyciskał go do jej ręki, prawie opierał głowę na dłoni Yaxleyówny. Najwidoczniej nie pilnował się tak bardzo jak to sobie założył, choć naprawdę usiłował to robić. Mimowolnie ulegał dotykowi, który w jednej chwili był dla niego tak kojąco ciepły, aby w następnej palić go żywym ogniem.
Nie zastanawiał się jak ona to odczuwa. Czy był dla niej chłodny? Oziębły nie w słowach a w dotyku? W istocie - nie wypowiadał się już jak ktoś gotowy ciskać w nią lodowymi sztyletami. Nie. W ich cichej rozmowie prowadzonej pod osłoną ciemności był zadziwiająco ugodowy. Nie dostrzegał tego, bo nie chciał tego widzieć, ale zachowywał się inaczej niż jeszcze kilka godzin temu.
To nie było normalne, ale tak właściwie to co takie było? Ich rzeczywistość była pełna nieoczekiwanych, chaosu i braku stabilności. Czy to było aż tak dziwne, że nie zachowywali się tak jak kiedyś? Był chłodny, jednak tym razem w czysto fizycznym sensie. Obejmował Geraldine, czerpiąc z ciepła jej ciała okrytego cienką koszulą, pod którą niemalże mógł wyczuć rozgrzaną skórę.
Gdyby wsunął dłonie pod materiał, przyciągając ją mocniej, bardziej na siebie niż do siebie, mógłby zagarnąć jej usta w pocałunku, który ponownie powiedziałby więcej niż jakiekolwiek słowa. Tyle tylko, że to nie byłby wyraź nadziei czy zapewnienie, że wszystko jeszcze będzie pięknie. Nie. To byłoby kolejne złudzenie, jeszcze jedno kłamstwo. Tym razem na tyle dobre, aby oboje w nie uwierzyli.
Potrzebował dotyku i ciepła. Czułości, którą tylko ona mogła mu dać. Zresztą gdzieś w głębi duszy podzielał to zdanie, które padło z ust Yaxleyówny. Kilka zdań traktujących o najprostszej możliwej prawdzie: to, co do nich należało nie zdarzało się często i nie było powtarzalne. Tak jak i ona, Ambroise nie chciał próbować. To nigdy nie byłoby to.
Wolał być sam. Zostać sam do końca, do usranej śmierci niżeli zadowalać się marnymi substytutami, próbując ułożyć sobie życie u boku kogoś, na kogo nie potrafiłby patrzeć tak jak na nią. Mając świadomość, że to nie była ta osoba, z którą mógłby być szczęśliwy, bo zaprzepaścił swoją szansę. Jedną na sam nie wiedział ile milionów. Chyba nawet nie chciał wiedzieć.
Zresztą pozostawał również fakt, że z kimkolwiek by się związał, jego problemy pozostałyby aktualne. Ryzykowałby już nie tylko swoim własnym życiem. Wybierał chwilowe kaprysy. Coś, co tak naprawdę już nawet nie sprawiało mu satysfakcji. Jedynie chwilę fizycznego zaspokojenia. Nic więcej. Nic wyjątkowego, godnego uwagi. Żałość.
Oboje podejmowali decyzje o swoim życiu. Zwłaszcza teraz, gdy już nie było wspólne. Wiedział, że może nie to miała na myśli, gdy to mówiła, ale kiwnął głową. Ugodowy Ambroise, tak? To też było zgoła żałosne.
- Widzisz? - Spytał mimo to, bo może był ugodowy, ale nie całkowicie bierny. - Te słowa nie mają żadnego sensu - mogli, nie mogli, powinni, nie powinni, musieli, nic nie musieli.
To wszystko mieszało się ze sobą w wielkim kotle a teraz zaczynało kipieć. Ich decyzje miały swoje konsekwencje. Zwłaszcza te jego. Szczególnie sprzed lat. Czyż to nie ironiczne? Był innym człowiekiem, gdy je podejmował. Innym człowiekiem, gdy się poznawali. Innym człowiekiem, gdy zaczęli tworzyć wspólne życie. Teraz też był innym człowiekiem. A wszystko w gruncie rzeczy i tak sprowadzało się do jednego.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#29
24.12.2024, 12:59  ✶  

Nie da się ukryć, że Geraldine niespecjalnie znała się na mule, czy piasku. Nie wydawało jej się jednak, żeby faktycznie znajdowała się aż tak blisko powierzchni, jak sądził Roise. Zresztą rzeczywistość, w której żyli zmuszała ich do podejmowania decyzji, których wcześniej pewnie nigdy by nie podjęli. Mierzyli się z niebezpieczeństwem, które wcześniej nie istniało, ludzie którzy stąpali po świecie nie mieli żadnych skrupułów, dlaczego więc oni mieli je mieć. Być może Yaxleyówna jeszcze nigdy nie zrobiła krzywdy żadnemu człowiekowi, ale wiedziała, że nie wahałaby się, gdyby pojawiła się taka okazja, zresztą w stosunku do trytonki była bardzo bezwzględna, to samo chciała zrobić z selkie, którą chyba udało się uratować - jej wyborem było zabicie jej, przyniesienie ulgi, chociaż mogło to zostać odebrane w dwojaki sposób, mało kto odbierał to jako łaskę.

- Przestałam mieć skrupuły, wiesz Roise, skończyłam z wybieraniem mniejszego zła. - Nie chciała wracać do tych wszystkich sytuacji, w których zachowywała się nie do końca tak, jakby się po niej spodziewano. Łapała się na tym, że przemoc przychodzi jej coraz lżej, przestała się przejmować konsekwencjami. Zresztą wczoraj też pokazała, że już się nie waha, mimo, że mogła zrobić krzywdę komuś ze swoich znajomych nie miała oporu przed tym, aby rzucać zaklęciami czarnomagicznymi. Zaczęła dążyć do spełnienia swoich własnych celów po trupach, kiedyś taka nie była. - Nie kwestionuję tego, że Twój jest głębszy, po prostu próbuje Ci uświadomić, że też nie mam czystego sumienia. - Czy w ogóle ktokolwiek jeszcze miał je czyste? Nie miała pojęcia, niektórym łatwiej przychodziło tonięcie w mroku, miała wrażenie, że ona należy do tych podatnych osób, że niedługo i ją to pochłonie.

Nie było większego sensu w rozgrzebywaniu tego, bo ostatnio doprowadziło to do eskalacji, przez którą dosyć mocno się zranili. Nie chciała powtórki z rozrywki, wolała zostawić ten temat, szczególnie, że póki co mogła jeszcze panować nad słowami, które padały z jej ust, nie była zdenerwowana. Zresztą nie mogła być pewna, że to nie były ich ostatnie wspólne chwile, niedługo nadejdzie dzień, a w słonecznym świetle wszystko wyglądało zupełnie inaczej.

- Wiem. - Tak, przynajmniej tak się jej wydawało, że wie. Nie miała pojęcia o wszystkim, co się wydarzyło, ale nie uważała, że dowiedziałaby się o nim czegoś, co mogłoby ją faktycznie od niego odsunąć.

- To tylko jedna z moich zalet. - Nie sądziła, że to miał być komplement, aczkolwiek właśnie tak zamierzała to potraktować. Musiała przestać jednak drążyć ten temat, bo to nie miało większego sensu, on przecież nie zamierzał zmieniać zdania, już to ustalili. Mimo tego, że wydawało jej się to być najlogiczniejszym posunięciem, to nie miała na to żadnego wpływu. Nie chciał jej przy sobie, z jakiegoś powodu, który sobie ubzdurał i musiała się z tym pogodzić, czy tego chciała, czy nie. Nie liczyło się to, czego chciała, co też już zdążył jej uświadomić.

Zmienili się, brakowało im nadziei, która kiedyś towarzyszyła im na co dzień. Wtedy też nie było kolorowo, ale potrafili dostrzec światło, teraz chyba było z tym nieco gorzej. Wiele złego spotkało ich podczas ostatnich dwóch lat. Wydawało jej się, że może być tylko mroczniej i ciemniej, kiedyś pewnie ich to pochłonie, nie sądziła jednak, że lepszy byl wybór podążania tą drogą w samotności. Tutaj pojawiał się konflikt, przez który właściwie zaczęli się od siebie oddalać, mimo tego, że nie potrafili pozbyć się uczuć którymi się darzyli.

W ciemności jakoś łatwiej przychodziła im ta rozmowa. Nie odsuwali się od siebie, ich ciała potrzebowały ciepła, w sumie to przede wszystkim to jego, wychłodzone. Dawała mu je. Pomimo tego, co sami sobie narzucili nie zamierzała przestawać tego robić. Nigdy nie byli dobrymi przyjaciółmi, nie mieli też być dobrymi sojusznikami. W ich przypadku to nie miało prawa zadziałać, nie kiedy tak bardzo łaknęli swojej bliskości. Zapewne i Ambroise zdawał sobie z tego sprawę, to nigdy nie mogło się udać. Nie potrafili być dla siebie obojętni.

Nie miała pojęcia, co innego im pozostawało. Tej zagadki nie była w stanie rozwiązać, może faktycznie znaleźli się w sytuacji bez wyjścia? Nie mogli tkwić w tym mroku przez wieczność, opuszczą Piaskownicę najpewniej rano, może trochę później i co wtedy? Będą się unikać, ponownie zbudują między sobą mur? Nie miała pojęcia, nie chciała o tym myśleć, jeszcze nie teraz. To też nie było szczególnie rozsądne, ale Yaxleyówna nigdy nie należała do osób, które mogły się popisać odpowiedzialnością. Robiła to, na co miała ochotę, tak właśnie działo się teraz. Dlatego pozwoliła sobie na ten dotyk, na bliskość, której powinna unikać.

To nie mogło przynieść niczego dobrego, ale byli już tak bardzo rozsypani, że nie sądziła, że jakoś bardzo mogło to wpłynąć na ich życia. Byli skazani na porażkę, chłód, smutek, tęsknotę. Sami to sobie zrobili, to było chyba najgorsze w tym wszystkim. Nie mogła pogodzić się z myślą, że wystarczyło wtedy spróbować, a mogliby się dzisiaj znajdować w zupełnie innym miejscu, mogli być szczęśliwi. Miała sobie wiele do zarzucenia, ale teraz to i tak niczego nie zmieniało. Sytuacja, w której się znaleźli była patowa i zdawała sobie z tego sprawę.

- Nie mów tak, na pewno jest w tym jakiś sens, musi być. - Nie była o tym szczególnie przekonana, bo przecież wyjątkowo nie liczyło się to, czego chciała, to też nie było dla niej typowe, raczej nie miała problemu z tym, aby sięgać po swoje pragnienia, tym razem jednak było zupełnie inaczej.

Tkwili w tym wszystkim, cholernie zagubieni, nie potrafiący znaleźć żadnego rozwiązania. Nie miałaby problemu z tym, aby dać się temu pochłonąć po raz kolejny, bo przecież i tak już niedługo nie będzie czego zbierać. Skąd mogli wiedzieć, że nie umrą w najbliższym czasie, po co było się ograniczać, skoro jutro i tak mogło nie nadejść.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#30
24.12.2024, 14:49  ✶  
Wątpił, aby jej bagno było choćby trochę tak głębokie jak jego. Zawsze była lepsza, nie bez powodu uważał ją za swoją bezpieczną przystań, za kotwicę trzymającą go przy powierzchni. Być może nie ulegał niczyjej kontroli, nie dawał sobie mówić, co powinien a czego nie powinien robić. Jej również wielokrotnie powtarzał, że nic nie musi, co najwyżej może, jednakże w ostatecznym rozrachunku i tak zawsze brał pod uwagę to, co mówiła. Co myślała, co mogła pomyśleć.
Jak miał jej powiedzieć, że spierdolił dosłownie wszystko na długo zanim się poznali? No, nie - poznali się trochę wcześniej, choć tylko raptem dwa lata przed tym jak obrał niewłaściwą ścieżkę, ale gdy zaczęli lgnąć do siebie było już za późno.
- Nie chodzi o to czy masz czyste sumienie - musiał jej to wyjaśnić, bo miał wrażenie, że zupełnie tego nie rozumiała, nie ważne jak wiele razy dawał Geraldine do zrozumienia, że w tym wszystkim nie chodziło o nią.
To znaczy - chodziło, jednakże nie w tym sensie, jaki ona przyjmowała za właściwy. Nie o to, czy była krystalicznie czysta (przecież wiedział, że oboje mają swoje za uszami), czy miała skrupuły, czy robiła rzeczy uznawane za moralnie szare. Była dobrym człowiekiem. Znał ją i wierzył w to, że nie posunęłaby się do czegoś wypaczonego gnana wyłącznie chęcią zobaczenia jak to jest.
Zresztą on sam też nie. W tym wszystkim, w co się wyładował nigdy nie chodziło o jakąś chorą satysfakcję. O testowanie swoich możliwości - jak najbardziej, lecz nie w zakresie, który otwarcie krzywdziłby innych ludzi. W tym wszystkim od samego początku chodziło mu raczej o własny zysk, o wpływy i szansę zapisania się na kartach historii (nawet nieoficjalnie) jako ktoś inny niż biedne dziecko, praktycznie półsierota łaskawie uznane przez ojca, ale zawsze trochę gorsze.
Chciał być odrębną jednostką. Swoim własnym człowiekiem, szczególnie że miał ku temu środki. A tak mu się przynajmniej niegdyś wydawało. Zanim pojął, że te szanse w istocie były czymś zupełnie innym. Pogrążyły go lata później. Zaczął zmierzać po trupach do celu, zasłaniając się słusznymi intencjami i ideą poszukiwania bezpieczeństwa dla swojej rodziny. Tej, której nigdy w pełni nie założyli, latami tworząc swój dom tylko po to, żeby rozpierdolił to tuż przed ostatnią prostą.
Teraz był wyłącznie gorszy. Wydawało mu się, że kiedyś miał jeszcze jakieś opory, pewne skrupuły, bo nie był sam. Nie odpowiadał wyłącznie za siebie. Miał do kogo wracać, o kogo dbać. W istocie teraz o nikogo się już nie troszczył. Nawet o siebie samego. Może nie pokazywał tego z zewnątrz, ale wewnątrz to było dla niego brutalnie jasne.
Rzeczywiście. Niektórym łatwiej przychodziło pogrążenie się w mroku. Ambroise był taką osobą. Nawet w momencie, w którym wydawało mu się, że jest inaczej i że może być jeszcze normalnym, szczęśliwym człowiekiem. Może nie do końca konwencjonalnym czystokrwistym czarodziejem, ale przecież to im nie wadziło. Chełpili się byciem niestandarowymi. Czy to jako ludzie, czy jako para. I co im po tym przyszło?
- Poza tym wątpię, Bruyère, w dalszym ciągu masz skrupuły, nawet jeśli musisz podejmować trudne decyzje. Skończenie z wybieraniem mniejszego zła nie jest równoznaczne z akceptacją własnego upadku - a ona nie upadała, był tego pewien.
Może potknęła się kilka razy na swojej drodze, lecz to nie czyniło z niej złego człowieka. Być może pogubiła się na ścieżce, po której szła, lecz nadal była tą samą dziewczyną, którą pokochał. Czuł to. Wiedział. Była obok, próbowała, starała się. W dalszym ciągu emanowała światłem i ciepłem, nawet jeśli trochę innym. Nie takim jak kiedyś, tego nie mógł kwestionować, ale silniejszym.
Była silna i cholernie uparta. Od zawsze. To też nie uległo zmianie, więc gdy obróciła jego komentarz na swoją korzyść, Greengrassowi drgnęły kąciki ust. Bardzo nieznacznie podkręcił głową. Na tyle lekko, aby nie musieć odsuwać twarzy od palców Riny, nie dać jej do zrozumienia, że chciał, aby przestała go dotykać.
Bo nie chciał. Paliła go, topiła dotykiem, a jednak w tym momencie nie wahał się temu ulec. Potrzebował tego chyba bardziej niż kiedykolwiek. Jeszcze na kilka chwil. Do bladego świtu, światła poranka, wczesnego popołudnia...
...tyle ile byli w stanie sobie dać, nie powracając na nowo do kłótni, która kolejny raz wszystko by zniszczyła. Nie musieli rujnować się jeszcze bardziej.
- Widzisz? - Miała ich wiele więcej niż ktokolwiek, kogo znał, tym razem nie był ironiczny.
W tej chwili był po prostu szczery. Cichszy niż zazwyczaj, bardziej zamyślony, dużo smutniejszy. Obejmował ją mocno ramionami, korzystał z osłony ciemności. Jak tchórz, jak ktoś, kto chciał dawać, ale wyłącznie brał i odbierał. A przecież już i tak tyle jej zabrał.
- Miałabyś rację, gdybyś jednocześnie im nie przeczyła - odezwał się po chwili milczenia, myśląc nad tym wszystkim, co mu przekazywała i nie będąc w stanie dojść do innego wniosku; ten był najprostszy, choć jednocześnie cholernie przykry.
- Sama powiedziałaś, że się mijamy. Będziemy się mijać, będziemy odbierać sobie to, co dla nas najlepsze, bo nawet jeśli jeszcze tego nie spaliliśmy to jest kwestia czasu - być może zachowywał się pesymistycznie, ale na pewno nie jak egoista, przynajmniej tak mu się wydawało.
Pierwszy raz w życiu naprawdę próbował robić coś z myślą nie o sobie i swoich własnych pragnieniach, lecz to, co było tu najsłuszniejsze. Usiłował trzymać się własnych postanowień, ignorując potrzeby, zrzucając je na dalszy plan, bo wbrew temu, co najpewniej myślała Geraldine, Ambroise nie podjął pochopnej decyzji. No, sądził, że tego nie zrobił, myśląc o tym przez cholernie dużo czasu zanim się do tego zmusił.
Zbyt wiele widział. Za dużo dostrzegał, żeby w dalszym ciągu zachowywać się jak ślepiec myślący wyłącznie o porywach swojego serca. Starał się wytrwać w przekonaniu, że w tym całym nieszczęściu mieli w istocie coś na kształt... ...nie, nie szczęścia, trudno byłoby to nazwać szczęściem... ...coś na kształt szansy danej od losu, aby jeszcze bardziej tego wszystkiego nie spierdolić.
Obudzili się, on się ocknął na tyle szybko, że nie łączyły ich jeszcze żadne oficjalne zobowiązania. Planował się oświadczyć. To było coś, czego naprawdę pragnął po tylu latach u boku jedynej kobiety, która potrafiła go uszczęśliwić. A jednak mu to nie wyszło.
Pierwsze upomnienie od losu: orędzie Voldemorta na kilka dni przed jego planami jednodniowego wyjazdu do Snowdonii. Dzień później pewnie by się oświadczył.
Drugie upomnienie od losu: atak w Dolinie Godryka. Wtedy też planował to zrobić a wylądowali w sytuacji, w której musieli zacząć myśleć o zagrożeniu zrzuconym sobie na głowę tym, że ktoś z tamtych z pewnością ich rozpoznał. Nie miał głowy do tego, by świętować, więc ponownie odsunął plany.
Trzeciego upomnienia (tego najbardziej brutalnego) nawet nie musiał przedstawiać, bo zamykało się w jednym imieniu: Amanda.
Czwartego upomnienia nie powinno być, a jednak było częścią dłuższej serii: kolejne ataki Śmierciożerców, przetasowania na czarnym rynku, zawirowania podczas sabatów, szaleństwo ogarniające świat, widma, doppelganger, ta cholerna konsolka, która przetrwała lata a tego dnia wreszcie pękła.
Jeśli to wszystko nie było serią znaków to co nimi było?
Jedynym sensem tkwiącym w tym przekazie było to, że nie mógł jej dać tego, czego pragnął. Ani tego, czego potrzebowała, żeby wieść szczęśliwe życie. Paradoksalnie gdzieś tam w głębi duszy wiedział, że najlepiej dla niej byłoby, gdyby tamte plotki o zaręczynach rzeczywiście były prawdą. Miałaby wtedy obok siebie kogoś kto faktycznie posiadał wszystkie środki, aby ją chronić. On był kimś zupełnie przeciwnym, człowiekiem po drugiej stronie skali popaprania.
I to bolało, ale nie mógł nic z tym zrobić. Szczególnie, że tak jak jej przecież powiedział - nawet nie próbował. A teraz, gdy ponownie przyszło objawienie i uświadomił to sobie kolejny raz cóż było za późno.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (20171), Ambroise Greengrass (23896)


Strony (4): « Wstecz 1 2 3 4 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa