- Wczoraj miałem kiepski humor. - Zmęczony, rozeźlony, zirytowany, rozkojarzony. Mógł całkiem sporo tego wszystkiego wymienić. Dzisiaj mógł o tym mówić spokojnie, dopóki nie cofnął się do dnia wczorajszego, a konkretnie - do tej chwili rozmowy, do chwil przed samą rozmową, bezpośrednio do tego, co czaiło się za nią. Dopóki deszcz nie zmył z niego emocji. Ale do nich nie wracał - za bardzo skupiony na teraźniejszości, a rozproszony co najwyżej przez żarciki, które zaczęły im się przeplatać i załączać. - Wysmaruj mnie czekoladą, wtedy będę najsłodszy. - Zaproponował mu, chociaż nie był wcale przekonany co do tego, że chciałby taką przygodę odbywać. Jego nerwica natręctw w postaci "SKÓRA CZYSTA O BOGOWIE" mogłoby tutaj być całkiem niezłą przeszkodą w czerpaniu pełnej przyjemności z takich aktów. - Miłości mojego pojebanego życia - zszedłbym po ciebie na dół i do Limbo i jeszcze niżej. - Limbo? Jakoś się nawet nad tym do końca nie zastanowił, kiedy to słowo wyszło.
Zatrzymali się i Cain sam zapatrzył się w dół. Ładny widok. Piękny wręcz, jeśli tylko nie kierowałeś wzroku prosto pod swoje nogi, a unosiłeś go - ten horyzont byłby... warty zapamiętania, gdyby nie był tak monotonny. Ale nawet w czerni i bieli miał swój urok. Coś mu podpowiadało, że to niebo powinno być niebieskie, drzewa zielone, a wierzchołki gór białe, z szarymi krawędziami ostrych stropów tam, gdzie nie porosły ich jeszcze drzewa. Kiedy jednak Flynn nakazał się złapać to obrócił głowę ku niemu i nie pytał o dalszą obsługę. Wyciągnął linę, obwiązał go, przywiązał do siebie w pasie, podpinając sprzączkę. Przecież nie wybrałby się na podróż poszukiwania smoka bez takich podstaw..? Poprawił torbę, żeby nie przeszkadzała mu i nie psuła balansu przy... czymkolwiek, co będzie się działo, ale kiedy próbujesz czymś sterować w powietrzu balans zdawał mu się ważny. I wtedy złapał Flynna odpowiednio, żeby nie miał szans mu się zwyczajnie wyślizgnąć z ramion. Żeby na pewno mógł go przytrzymać, choćby nie wiadomo co się działo.
- Dobrze. - Przytaknął.
Wtedy jeszcze nie wiedział, że wcale nie będzie dobrze.
Skoczył. Oczywiście że skoczył, kiedy padła końcówka odliczania, przyglądając się tej pęczniejącej magii, splotowi dzikiego żywiołu, który w rękach Flynna miał zostać poskromiony, ujarzmiony i dopasować się do jego woli. Przynajmniej w jakiejś części. Czy dało się NIE krzyknąć? Może dało. Ale Cain i tak krzyknął, urwanie, ale krzyknął, kiedy nagle wylecieli w górę. Niby obliczenie było, a i tak wrażenie było przedziwne, otwierające szeroko oczy. Obawy? Ekscytacja? Adrenalina? Wszystko na raz, ale wyraz jego twarzy był teraz wszystkim, tylko nie zblazowaniem. Pochwyciło go to. Na tę sekundę, kiedy uderzyło mu tak mocno serce, poczuł niemal cały świat w zasięgu swojej dłoni. Trzymał Flynna w ramionach - ot i cały ten świat. Ale wszystko nagle stało się... możliwe. Gdzie były granice? Czy w ogóle istniały?
W drugiej sekundzie, a może to była już piąta, ekstrawagancki sen się zakończył - wróciła rzeczywistość.
Miał wrażenie, że tylko mrugnął, kiedy zepchnęło ich na bok, jakby byli zabawkami podpiętymi do nitki - zabawkami, którymi bawi się właśnie kocia łapa. Nie było to nawet tak dalekie od prawdy - złotołuska dwójka smocząt wpatrywała się w nich zaintrygowanymi, ciekawskimi ślepiami, przywierając brzuchami do ziemi, jakby były właśnie na polowaniu. Ale tego Cain już nie widział. Następne, co widział, to zbliżającą się ziemię i to, jak nim szurnęło o nią, kiedy ugiął nogi w kolanach i starał się zachować równowagę. Przede wszystkim - nie dać się ściągnąć ciężarowi maga w tył.
- Już. - Sapnął, zapierając się o glebę i łapiąc stabilność, nim pochylił się, żeby złapać Flynna i wciągnąć go do góry. Odbicie się od gałęzi tutaj bardzo pomogło. Oddychał ciężko i kropla potu pojawiła się na jego skroni. To wszystko brzmiało jak sekunda. Drugie mrugnięcie. On oddychał ciężko, a jego sylwetka, zamiast dalej tonąć we wstęgach słońca, nagle skryła się w cieniu...
Ciekawskie smocze stanęło na zadnich łapach, na wpół otwierając swoje skrzydła i przechyliło łeb w bok. Słońce lśniło w jego złotych łuskach - znajdował się ledwo parę metrów od nich i chociaż nie był dorosłym osobnikiem, ewidentnie był jeszcze pisklakiem, to już nie takim, który dopiero co wylazł z jaja. Przechylił trójkątny łeb na bok, wygiął wdzięczną szyję prawie jak łabędź. Za nim, na nisko ugiętych łapach, prawie jak przestraszony kociak, bliżej drzew, stał drugi smok. W pozycji, która sugerowała, że gotowy był uciekać, ale jednocześnie ciekawość w nim przeważała. W zupełnym przeciwieństwie do smoka przed nimi, w którym strachu nie było widać ani grama.
- Ale to była fajna sztuczka! - Smok nie otworzył paszczy, a jednak - mówił. Jego mentalny głos brzmiał ciepło i przyjaźnie w ich głowach. Cain cały zesztywniał. - Musicie poćwiczyć latanie. Sztuczka fajna - lot niefajny.