Wygrała. Wiedziała, że wygrała, kiedy znajdowała się na plecach brata, wbijając mu mocno kolano w plecy. Tylko dlaczego nie czuła się jak zwycięzca? Ambroise dołożył do tego jej zwycięstwa swoje trzy grosze, bo wbił Astarothowi kołek w brzuch. Krzyk, który wyrwał się z piersi brata spowodował, że Geraldine raptownie otrzeźwiała. To było za dużo, nie powinna w ogóle dopuścić do takiej sytuacji. Zjebała na całej linii, to wszystko to była jej wina. Jak zawsze, przynosiła chaos, kiedy tylko się pojawiała, każda decyzja, którą podejmowała była irracjonalna.
Zsunęła się z ciała brata, usiadła na ziemi i owinęła ramionami kolana. Zaczęła się trząść, bo to było dla niej zbyt wiele. Astaroth cierpiał, Ambroise prawie został przez niego ugryziony, to wszystko to była jej wina. Ona do tego doprowadziła. Nie mogła na to patrzeć, była niczym pierdolony anioł śmierci, nie przynosiła ze sobą nic dobrego, tylko zniszczenie.
Nie płakała jednak, chyba nie miała siły na to, żeby płakać.
Była zmęczona, kurewsko zmęczona tym wszystkim, co działo się w jej życiu. Nie miała pojęcia, czym sobie zasłużyła na to, co się jej przytrafiało, w poprzednim życiu musiała być naprawdę chujowym człowiekiem, skoro teraz spotykało ją to wszystko.
Przeprosiny, które usłyszała z ust młodszego brata wcale nie pomogły. Powinna była go chronić, przecież przez to z nią zamieszkała, miała go chronić przed całym światem, tak samo jak świat przed nim. Dała dupy, znowu.
Nie sięgnęła jednak po różdżkę, po jego głosie rozpoznała, że już jest lepiej, już nie chciał ich zeżreć. Przesunęła się więc tylko po podłodze w kierunku brata i wyciągnęła w stronę jego twarzy swój nadgarstek, niech ją kurwa ugryzie, bo inaczej przecież się nie uleczy.