• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Reszta świata i wszechświata v
1 2 Dalej »
[04.07.1972] i can't hide from you like i hide from myself

[04.07.1972] i can't hide from you like i hide from myself
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#1
06.01.2024, 04:39  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 23.01.2025, 23:51 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Alexander Mulciber - osiągnięcie Piszę, więc jestem.

Nie sądziła, wysyłając listy na początku czerwca, że otrzyma od niego taką odpowiedź. Teoretycznie nie było w jego słowach nic, czego nie mogła się spodziewać i nawet ton wydawał się zwyczajowo uszczypliwy. Ale może były to dni, jakie minęły do jego odpowiedzi. Może były to te wszystkie wypite herbaty pełne zmartwień, albo i słowa, które wygłaszały gazety. Rosie mogła udawać, że tak nie było, ale zwyczajnie się martwiła. Martwiła się w ten szczery, czysty sposób, który nie przeżarty był złośliwością czy cynizmem. Wstrzymywała się, żeby napisać mu wprost, Alexandrze, martwię się, bo przez wzgląd na te wszystkie spędzone wokół siebie lata, miała do tego prawo. Nie przez skradzione pocałunki, wymienione ukradkiem spojrzenia i bezczelne prowokacje, ale przez wspólne wieczory spędzone nad wróżbami, pełnymi zrozumienia gestami i pragnieniem, by drugie nie cierpiało.

Ich wspólne przekleństwo było czymś, co ich połączyło i w pewnym momencie Rosie była w stanie przyznać, że nawet jeśli chciała być blisko niego także w ten konkretny sposób, to na spodzie wszystkiego co się w niej kłębiło znajdowało się coś bardziej ulotnego. Bo przecież można było iść z kimś do łóżka, ale potrzeba było czegoś więcej, by wracać do siebie. Nie była to obsesja, nawet jeśli obsesyjna być potrafiła i nie była to zazdrość, nawet jeśli aż nadto dobrze rozumiała jak ta potrafiła wprawić ją w obrzydliwy nastrój.

Może dlatego była taka uparta, ale czego się po niej spodziewał? Nie pierwszy raz parafrazowała własne słowa, żeby zamknął się wreszcie bo i tak zrobi co chce. Może dlatego właśnie w lipcu skończyła nie na Nokturnie czy Podziemnych Ścieżkach, ale na francuskich bezdrożach, kolebiąc się w cygańskim wozie.

Nie była pewna, czy mu to mówiła, ale spodziewała się, że domyślał się tego, jak bardzo lubiła spędzać w ten sposób czas. Nie chodziło tutaj nawet o to, że spędzała go z nim, bo przez większość czasu nie byli przecież sami. Otaczały ich inne wozy, inni ludzie, inny świat. I ten świat był przepiękny. Zachłystywała się nim, bo będąc między jego dalekimi krewnymi czuła, że nie obowiązuje ją to, co dociskało ją do Londyńskiej ziemi. Razem z nimi bawiła się, śmiała, jadła, stawiała karty i nosiła ich ubrania. Dogadywała się z nimi jako tako, bo garstka z nich mówiła ledwie łamaną angielszczyzną, ale starała się, podłapując pojedyncze słówka, to w ich własnym dialekcie, to francuskie, w ten sposób radząc sobie bez ciągłej obecności Alexandra. No i przede wszystkim - znała ich. A przynajmniej niektóre z tych twarzy, pamiętając ich jeszcze z czasów, kiedy obydwoje ledwo co przestali być uczniakami. Ich twarz rozświetlały się na jej widok i czuła się jak w domu.

Tak było wtedy, kiedy nie myślała o Alexandrze, ale prawdę powiedziawszy, wychodziło jej to marnie. Próbowała zepchnąć go nieco na granicę świadomości, ukrywając swoje smutki nie tyle przed nim, bo zwyczajnie był przez większość czasu absolutnie napruty, co przed członkami taboru, którzy ich otaczali.

Karta Arcykapłanki wciąż trzymała blisko, bo nie doszli jeszcze do momentu, żeby móc je ze sobą wymienić, ale nie przeszkadzało jej to. Wyciągała ją sobie czasem, kiedy nikt nie patrzył i z zastanowieniem wpatrywała się w jej zielone oczy i księżyc. Ten cholerny księżyc. Przychodziło jej na myśl, że dając jej akurat tę kartę, oddawał jej ją samą i dziękowała sobie samej w duchu, że nie przysłała mu tego cholernego Świata, który teraz chyba stracił odrobinę na wartości. Bo w którymś momencie przestał być całym jej światem, jak to czasem myślała kiedy jeszcze nosili szkolne mundurki. Teraz był zwyczajnie jego częścią. Stałym elementem, który może czasem znikał, ale potem znowu się pojawiał. Wracał jak pies.

Jak ten bezpański kundel leżał teraz pod drzewem, śpiąc w jego ażurowym cieniu. Przez moment więc stała i patrzyła na niego, rzucając swoją sylwetkę na jego twarz i kontemplując tak samo to, jak okropnie wydawał się zmęczony, jak i fakt czy w ogóle powinna z nim rozmawiać. Zostali sami, bo reszta taboru ruszyła dalej, zostawiając ich w tyle i nikt nie mógł odwrócić jej uwagi. Może miał rację? Może powinien być tutaj sam, bez nikogo, bez niej, bo jego widok w takim stanie zwyczajnie łamał jej serce. Wytknął jej to i miał rację, nie była jego żoną (w sumie to gdzie ona była?), ale uważała się za jego przyjaciółkę, nawet jeśli przekornie podsumowała list, że nad tym statusem ich znajomości, to jeszcze się zastanowi.

Kucnęła przy nim i po krótkiej chwili namysłu dźgnęła go palcem w policzek.
- Ej, żyjesz jeszcze? - zapytała, głosem zobojętniałym, mimo że miała ochotę krzyczeć, bo przez ten cały czas trzymana była w mroku, próbując interpretować znaki, ale z jakiegoś powodu zwyczajnie nie rozumiejąc, czemu jest aż w takim stanie. Może faktycznie była zbyt stronnicza. Może faktycznie powinna dać sobie spokój z panem królem różdżek. Może faktycznie miał rację, kurwa we wszystkim. Ale prędzej by sczezła niż się do tego przyznała.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#2
24.01.2024, 07:34  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 24.01.2024, 08:06 przez Alexander Mulciber.)  
Tej nocy - tak jak i każdej innej - śnił mu się Donald. Alex myślał, że go zabił - a jednak, nie zrobił tego - i teraz musiał żyć z konsekwencjami swojego wyboru.
Nie wiedział, czy gorzej byłoby, gdyby na sumieniu ciążył mu grzech bratobójstwa - nieodwołalnie powodujący, że stoczyłby się w otchłań szaleństwa, tak jak jego matka, a może i finalnie skończyłby wręcz za kratkami Azkabanu - czy też gorsze było trwanie w tym dziwnym zawieszeniu, gdzie Donald wciąż egzystował gdzieś na granicy życia i śmierci, i chociaż magimedycy nie dawali większych szans na cudowny powrót do zdrowia, Alex, po latach studiów, podróży i poszukiwań, wiedział jedno - niezbadane są wyroki przeznaczenia.

Mógł zabijać brata każdej nocy, ale ten zawsze powracał - nieważne, ile uroków, klątw, zaklęć niewybaczalnych w niego cisnął - coraz bardziej zdeformowany, ale wciąż przecież żywy, i nawet wydając ostatnie tchnienia, wciąż groził Alexowi. Najczęściej - zwykle kiedy dławił się krwią bulgoczącą z rozciętego gardła - wspominał o Lorettcie, cytując swój ostatni, niby to niewinny list, pełen zawoalowanych sugestii odnośnie tego, że wie o sekretnym małżeństwie młodszego brata, ale Alexander nie pozwalał mu wypowiedzieć złego słowa o swojej żonie. Czasami Donald mówił o Dianie, ale wtedy Alex wyrywał mu kończyny ze stawów, wiedząc, że więcej nie pozwoli mu podnieść na nią ręki. A czasem zaś, widmo starszego brata przemawiało do niego słowami, które padły dawno temu, wtedy, gdy groził Ambrosii - ale tym razem, Alex nie próbował się przed nim ukrywać, tym razem nie deflektował jego podejrzeń, tylko stawał w obronie kobiety, którą kiedyś kochał - i w retaliatacji podpalał zdezelowane truchło Donalda Mulcibera, żeby ten obrócił się w proch; tak, że nawet najświetniejszy spirytysta nie potrafiłby wywołać jego ducha z limbo.

Diana również jakoś się zjawiła w tym dzisiejszym śnie. Światło neonów zalewało jej twarz, kiedy krążył za nią w jakiejś błędnej gonitwie po korytarzach ich rodowej posiadłości, i chociaż dzięki niej na chwilę zapominał o demonach ze snów - bo zdawała się być jedną z tych tajemniczych istot nienależącą ani do świata dnia, ani do świata nocy - kiedy wyciągał ku niej rękę, ona tylko oddalała się od niego krokiem tanecznym i sprężystym - może po to, by nie widział jej błyszczących jak gwiazdy oczu z nadnaturalnie szerokimi źrenicami, bo gdy tak się w nie zapatrzył, znowu otaczał go mrok - aż w końcu znikała.
Wrócę, obiecał Dianie - nie tylko Dianie, ale chyba tylko jej obiecał to szczerze. Wiedział, skąd te sny: czuł, że dopóki nie powie kobiecie prawdy, nie będzie mógł spojrzeć jej normalnie w oczy. Czuł wstyd, że nie zrobił tego, co trzeba było zrobić wcześniej, i że nie zrobił tego do końca. Wszystko jest twoje, obiecał jej na odchodnym, porozmawiamy jak wrócę, obiecał też wtedy - ale już samemu sobie. Dla Diany zawsze starał się być silny, ale dopóki na samo wspomnienie imienia Donalda miał ochotę wyrzygać wnętrzności, nie potrafił. Powinien teraz ogarniać rodzinne sprawy, zamiast tłuc się cygańskim wozem po jakiejś wiejskiej drodze w samym sercu Francji...

Ale najpierw musiał uporządkować mętlik w swojej głowie.

Narkotyki od lat stanowiły dlań odpowiedź na większość jego problemów życiowych, i niechybnie, relapse'owałby, gdyby został choćby dzień dłużej w Anglii. Dar prekognicji Mulcibera - teraz dziwnie zmaltretowany przez szaleńcze wizje o śmierci Donalda, które prześladowały go od kilku miesięcy z narastającą intensywnością - był jak zepsuta linia telefoniczna do przeznaczenia: bo gdy marzył o starym dobrym haju, o błogiej przyjemności rozlewającej się w żyłach, i wreszcie, kiedy, zdjęty abstynenckimi wyrzutami sumienia próbował myśleć o konsekwencjach powrotu w ramiona heroiny, czuł, że nie odbiera żadnego sygnału od drugiej strony.

Może stracił swój dar. Może oszalał, tylko jeszcze o tym nie wiedział.

A może po prostu nie miał przyszłości?

Ale Ambrosia, jego słodka Ambrosia, która zawsze wierzyła, że jest wart więcej niż w rzeczywistości - dlatego, że nigdy nie doświadczyła go w stanie najgorszego narkotycznego upodlenia, myślał z ulgą - widziała to zupełnie inaczej, wysyłając mu wróżby na lato.

On jednak czuł się jak duch pośród ludzi, bardziej cień człowieka niż człowiek; zagubiony, bo nie miał nawet miejsca, które mógłby nawiedzać. Kiedyś zapytał Rosie jak wygląda limbo, chcąc zrozumieć, czym właściwie jest dla kobiety ta nadnaturalna, kosmiczna przestrzeń, która tak często wyciska łzy z jej oczu, ale żaden opis nie mógł równać się z prawdą wypisaną na jej znękanej twarzy. I tak samo jak ona kiedyś, Alex nie mógł znaleźć teraz spokoju, uciekając przed duchem Donalda i marami przeklętych ambicji... Ale przecież próbował - dlatego wrócił do domu.

Sięgam myślami do momentów, kiedy faktycznie wydawałeś zadowolony z życia, napisała mu, a on nagle mógł myśleć tylko o turkocie wozów cygańskiego taboru, o francuskich polach, o długich dniach zalanych słońcem, które tworzyło na jej nosie nowe piegi, i o jeszcze dłuższych nocach, kiedy oboje kąpali się w blasku księżyca, a on nie chciał widzieć więcej światła dnia, tylko trwać w plątaninie ich ciał w tym przyjemnym półmroku. Kiedyś to tutaj czuł się najbardziej na miejscu; najbardziej szczęśliwy - wiedział, że chciała tak napisać, ale hamowała się - tak jak Alex nie mógł jej w tym czy innym względzie oszukać, tak Rosie nie potrafiła nie nosić przy nim serca na dłoni, zawsze podając mu je tak jak ten przeklęty As pucharów; tak, jakby na to zasługiwał.

Kiedy nie pił - nie z dostojnego pucharu, a prodto z gwinta butelek - rozmyślał albo spał, ale jako że obie te aktywności sprawiały mu zbyt wiele bólu, pił niemal nieustannie.

Lato zakończysz może nie szczęśliwy, ale w nieco lepszym miejscu niż na samym jego początku, przepowiadała mu Ambrosia, okraszając wróżby psychologiczną analizą jego stanu bycia. Rodzinne problemy? Eufemizm, który kiedyś kosztował ich wspólną przyszłość. Cygańskie wozy? Och, jakże chciał do nich uciec. Z nią? Tak, to też. Ale przecież nie mógł, odżegnywał się od tego rak silnie, nawet przywołał imię Loretty, tak jakby to mogło go otrzeźwić... Niestety, daleki był od trzeźwości. A ona na przekór wciąż flirtowała: znam cię Alexandrze, więc nawet mnie to nie dziwi, a nawet powiem więcej - zrób to. Gorzko gratulował sobie, że przynajmniej w oczach McKinnon dalej mógł być tym starym, lepszym sobą, że nawet w jego patologicznej potrzebie samotności upatrywała nie tchórzostwo, a potrzebę introspekcji, i bardzo starał się nie wracać myślami do tych wspólnych wspomnień, jednocześnie kreśląc gniewny list pełen wyrzutów, bo jak zawsze, miała we wszystkim, kurwa, rację...
Mimo wszystkich swoich protestów - mimo że szybko wysłał jej drugi, bardziej stonowany list w miejsce tego pierwszego, napisanego w stanie silnego wzburzenia, mimo że próbował naprawić swój błąd, cofnąć słowa, w których zawarł zbyt wiele pasji i nienaturalnej poufałości...
W końcu i tak zrobił to, co chciała.
Zabrał ją tutaj ze sobą.
Czy raczej nie ją, tylko wygenerowane przez delirium wyobrażenie prawdziwej Rosie.

Nawet teraz, pewnej nocy, obudził się ze snu pełnego wizji - jak zwykle krótkiego i gwałtownego - tylko po to, by znaleźć ją u swojego boku. Wciąż w podróżnym ubraniu, jakby dopiero co przyjechała, zgodnie z obietnicą zawartą w liście; a kiedy Alex napotkał spojrzenie zielonych oczu Rosie, a przez smród gorzały przebił się zapach kadzideł, przez głowę przemknęło mu, że teraz, kiedy odesłał jej Arcykapłankę, kobieta musiała się pojawić obok niego jako zjawa, by go pilnować, jak anioł stróż.

Próbował zwrócić jej wolność, pokazać, że tak, teraz ta karta jest prawdziwie twoja; przejrzałaś mnie, Rosie, a teraz zostaw mnie, bo to przegrana sprawa - i ona też odesłała mu Pustelnika - ale nagle to wszystko znowu nie poszło po jego myśli, nie narzucił koniecznego dystansu, a sprawił wręcz, że obudziły się w nim wspomnienia prostszych czasów.

On kiedyś o nią dbał - już jako gówniarz święcie przekonany, że mężczyzna musi fizycznie ochronić słabą kobietę przed resztą świata, i na swój głupi sposób dalej tak myślał, i chociaż nie była jego, dalej ją chronił, trzymając ją z dala od swojego życia; ale Rosie nie pozostawała mu dłużna, i troszczyła się o niego nieustannie. Nawet jako jakaś astralna projekcja, obudziła go, kiedy nie mógł znieść koszmaru. Pogładził ją wtedy po policzku, ostrożnie wyciągając doń rękę, bo bał się najpierw, że natrafi w pustkę; i usnął znowu, tylko tym razem śnił o czymś przyjemniejszym.

Już kiedyś walczył z tym, czy odesłać jej Kochanków. Ale nie mógł. Nie potrafił. I przede wszystkim, kurwa, nie chciał.

Zapewne zbyt wiele o niej myślał - ale czyż nie kazała mu zabrać jej ze sobą? - a jednak, Rosie była najmilszym z prześladujących go duchów przeszłości, więc niecierpliwie wyczekiwał momentów, kiedy znajdowała się tuż obok niego.

Bo od tamtego snu Ambrosia cały czas kręciła się gdzieś na peryferiach jego percepcji. Jego przyjaciele i krewni martwili się o niego, ale pozwolili mu radzić sobie z problemami na własną rekę, tak jak lubił; ona jedna tylko pozwalała sobie być bliżej niż na dystans współczującego spojrzenia. Za dnia była wśród tłumu ludzi, którzy go otaczał, śmiała się, kiedy ktoś powiedział coś zabawnego, słyszał jej głos niesiony wiatrem, potykający się niekiedy o słowa w języku jego przodków, a czasem mieszający się w jedno z gwarem dookoła. Nocami widział jej włosy na poduszce obok, czuł ciepło jej ciała i nierówny oddech, bo duch Rosie też nie spał spokojnie. Widział ją w talii kart na składanym stoliku, leżącej obok jego prawie opróżnionej butelki; w kolorowych ubraniach rzuconych na krzesło przy łóżku; w rozsypanym cukrze, którzy chrzęścił pod stopami, kiedy wszedł do wozu, kuszony zapachem kawy... Wreszcie, widział ją we francuskim krajobrazie, bo odwiedzane przez nich miejsca były przecież odbiciami ich wspomnień. Widział ją w toni jeziora, w którym prawie dzisiaj utonął, ale zamiast tego wyszedł z wody, kaszląc, i walnął się na ziemię nieopodal brzegu, zbyt zmęczony, by wrócić do wozu po więcej alkoholu. Widział ją w snopach światła przenikających przez gałęzie drzewa, pod którym sobie teraz drzemał.

Wreszcie, tak jak widział twarz Rosie, budząc się każdego ranka obok niej, tak teraz widział ją po pobudce z marazmu, po tym, jak szturchnęła go, zadając jakieś niezrozumiałe pytanie.

Czasem wpatrywał się w twarz tej zjawy, próbując przekonywać się, że to jest prawdziwe, że to nie jest tylko podsycana alkoholem podróż przez wspomnienia, a coś realnego. I czasem prawie w to wierzył - tak jak teraz.

- Mhm - mruknął wymijająco, niespecjalnie rozumiejąc, co się do niego mówi; łeb za bardzo mu nawalał przez kaca. Przetarł oczy, unosząc się lekko na ręku do pozycji półleżącej... Nagle zaczął oklepywać się po kieszeniach, przerażony, że karta Pustelnika mogłaby mu wypaść po tym jak ubierał się po wyjściu z jeziora. Na szczęście przypomniał sobie, że trzymał go w kieszeni koszuli, blisko serca. Padł z powrotem na trawę, wypuszczając głośno powietrze. - Nie zgubiłem go - zapewnił Rosie. - Wiem, bo gdybym zgubił - pewnie byś zniknęła. Tylko się upewniałem. - Była snem, który śnił na jawie. Cóż za dziwne uczucie. Obracał teraz kartę w dłoniach, a modre oczy Pustelnika były tak dalekie, jak Anglia. Alex odwrócił twarz tak, by patrzeć wprost na kobietę, choć fiksacja spojrzenia nastręczała mu pewne trudności. Starał się mówić wyraźnie, ale słowa trochę plątały się ze sobą, kiedy nie mówił wystarczająco wolno. - Nie rozumiem... czemu go... odesłałaś.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#3
24.01.2024, 20:18  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 17.02.2024, 02:20 przez Ambrosia McKinnon.)  
Od kiedy tylko pierwszy raz spojrzała na niego pośród tych zieleniejących się francuskich bezdroży, po których tułali się wozem, cały czas zastanawiała się na ile wszystko to co się działo było dla niego prawdą, a na ile snem. Zaglądała czasem w te jego błękitne, zapite oczy i miała wrażenie, że nie widzi tam ani grama świadomości, nawet jeśli przemieszczał się z miejsca na miejsce. Od butelki do butelki. Nawet jeśli coś ściskało ją boleśnie za serce, kiedy widziała go w takim stanie, ani razu chyba nie sięgnęła dłonią by oderwać od jego ust szkło, z którego akurat pociągał kolejne łyki, które miały zagłuszyć wszystko to, co działo się w jego głowie. Nawet, jeśli bardzo tego chciała.

Po prostu daj sobie z nim spokój.

To jedno zdanie obijało jej się w głowie frenetycznie, za każdym razem gdy znalazł się na granicy jej świadomości. Myślała o tym, kiedy z roztargnieniem porządkowała rozrzucone znowu po wozie rzeczy, albo kiedy gdy śmiała się wraz z innymi przy ognisku, gdzieś kątem oka wyłapała jego chwiejącą się sylwetkę. Nie mogła o tym przestać myśleć, kiedy owijał ją jego zapach, aktualnie składający się niemal całkowicie z alkoholu lub podsuwała mu pod nos przygotowane jedzenie, żeby nie napełniał organizmu tylko i zaledwie procentami.

W liście zapewniła go, że jego stan będzie trzymał ją od niego z daleka i prawdę powiedziawszy, mogła z pewnym smutnym zadowoleniem uznać, że wywiązywała się z tych słów. Bo kiedy wstawało słońce, a z innych wozów zaczynali wyłaniać się ich mieszkańcy, ona robiła dokładnie to samo, woląc pomóc im w obowiązkach, porozmawiać i pożartować, zamiast dojść do porozumienia z cichym głosem w swojej głowie, który grzecznie pytał jej co tutaj właściwie robiła?

Może nie chciała pozwolić mu na to by był teraz sam przez wzgląd na to, jak wiele razy ona sama umierała w środku błagając o to by nie zostawiał jej, kiedy sama postanawiała uciec.

Pokaż karty, Rosie. Napisał jej w tym pierwszym liście, ale prawda była taka, że nie była w stanie ich odsłonić w pełni nawet przed samą sobą. Tak samo jak wcześniej tasowała chętnie talię i pytała ją o wskazówki, tak z nadejściem lipca, a w szczególności tych dni spędzonych z nim, stała się o wiele bardziej chłodna w stosunku do swoich kart. Nosiła je wciąż blisko siebie, czując kształt zarysowujący się w kieszeni spódnicy i często też do niego sięgała, jakby w pewnych momentach sam zarys talii miał dodać chociaż odrobinę odwagi, jednak oprócz tego ta wciąż pozostawała skryta w fałdach materiału.

Chyba zwyczajnie bała się, że mogła dowiedzieć się czegoś, na co absolutnie nie była gotowa.

Uważała sobie za niezwykle naiwną, jeśli chodziło o jego osobę. Z jednej strony denerwowała się na samą siebie, doskonale rozumiejąc że nie powinna wciąż darzyć go podobnymi uczuciami, nie po tym wszystkim co się między nimi zepsuło, ale z drugiej, zwyczajnie nie mogła przestać. Nie wierzyła w to, że jest wart więcej niż sam uważał - ona to zwyczajnie wiedziała, jakby każde potknięcie, czy to z jego strony czy z jej, tylko upewniało ją w tym przekonaniu. Nie zmieniała zdania na ten temat nawet kiedy widziała, jak mamrocze w delirium, albo kiedy Diana opowiadała jej, jak nisko był w stanie upaść.

Kiedy ostatni raz pytał ją, jak wygląda Limbo, wciąż miała tę swoją zmęczoną twarz, która pokazywała się za każdym razem, kiedy ktoś o nim wspominał. Wciąż nie dawała sobie w pełni rady z tym, co widziała po drugiej stronie, ale teraz zwykła odpowiadać, że Limbo jest spokojne. Nie wiedziała, czy zapewniała tym innych, czy może samą siebie, ale wzmianka o poczuciu spełnienia, jakie czyhało po śmierci, wydawała się odpowiednio pokrzepiająca. Mogła tylko domyślać się tego, jak aktualnie czuł się między innymi ludźmi, klucząc wśród nich niczym zjawa, ale pewnie gdyby tylko wspomniał coś na ten temat, zapewniłaby go że nawet jeśli nie miał miejsca, z którym mógł się związać, to zawsze mógł nawiedzać ją samą. W końcu duchy mogły przywiązać się także do ludzi, a ona nie miałaby nic przeciwko.

Kiedy kreśliła do niego list, ostatkami sił powstrzymała się, by nie napisać do niego tego jednego słowa, które wydawał się mimo wszystko wyczytać między wierszami. W jakiś sposób wydawało się teraz dla niej zbyt wielkie, chyba przez wątpliwości jakie czasem nawiedzały ją, dociskając barki i kuląc je pod napływem żalu. Po nieudanym wyjeździe do Grecji często zastanawiała się, czy to było między nimi wcześniej to faktycznie było szczęście, czy może tylko coś tylko przez nią traktowanego z takim uczuciem.

Jakkolwiek jednak czasem nie była rozżalona w stosunku do niego, tchórzem nazwała go tylko raz i niemal natychmiast tego pożałowała, nawet jeśli była wtedy tak cholernie na niego wściekła. A może nie wściekła, tylko zwyczajnie zrozpaczona. Bo złamał jej wtedy serce w sposób, którego nigdy sobie nie wyobrażała. Wziął jedną z tych rzeczy, które nienawidziła w sobie i które ciążyły jej niemiłosiernie, a potem rzucił ją jej prosto w twarz, wypierając się jej przy tym. On, osoba której ufała najbardziej na świecie i którą kochała całym sercem.

A pomimo tej zdrady i tak potem wyciągała w rozkładach Słońce i Pustelnika, witając ich pustym spojrzeniem, za którym nic się nie kryło. Kiedy łapała w palce Kochanków, zwyczajnie zaczynała płakać, gryząc przy tym wargi do krwi, w nieudolnej próbie zogniskowania bólu w jakimś wyraźnym, fizycznym miejscu, bo ten który bez źródła rozlewał się po klatce piersiowej był zwyczajnie nie do zniesienia.

Z jakiegoś powodu, tego lata, kiedy tak na niego patrzyła, znowu czuła ten ból, a nie dlatego że on ją zawiódł. Czuła go dlatego, bo myślała iż to ona zawiodła jego.

Pomimo tego, że przywiozła ze sobą kadzidełka zrobione przez Persefonę, które miały odganiać bezsenność, jej sen i tak był lekki i niespokojny. Kiedy wieczorami kładła się do łóżka, zasypiała długo, z pewną niepokojem nasłuchując tego, jak Alexander oddycha obok niej lub wierci się niespokojnie, wyrzucając z siebie urywki słów, które wypychały z niego złe sny. Odwracała się wtedy do niego za każdym razem, łagodnie wyrywając go z uścisku nocnych mar. Kiedy czasem wyciągał wtedy do niej dłoń, jakby bojąc się, że wcale jej przy nim nie ma, tonęła wtedy w jego dotyku, który muskał jej policzek, raz tylko nie będąc w stanie wzbronić się przed tym by przytrzymać jego dłoni na moment i na koniec ucałować jej wnętrze. Zaraz po tym zwyczajnie wyszła z wozu, opatulając się chustą i spędzając dłuższy czas na drewnianych schodkach, które do niego prowadziły, obserwując gwiazdy.

Kiedy wymruczał coś niezbornie, wyraźnie wciąż nie przekraczając jakiejś wąskiej granicy jawy i snu, na moment przytuliła mu dłoń do policzka w czułym geście, szybko jednak cofając dłoń, jakby obawiając się że gest ten zaraz zostanie skategoryzowany jako nazbyt realny. Uniosła wzrok na moment nad nim i powiodła spojrzeniem po brzegu jeziora przy którym się zatrzymali, z pewnym rozczuleniem zauważając modre główki niezapominajek, które obsiały się dookoła zieleniejącego się oka wody. Kiedyś zapytał jej, jakie kwiaty właściwie lubiła i w pierwszym odruchu odpowiedziała mu domyśl się, z właściwą dla siebie, przewrotną manierą i figlarnym uśmiechem. Innym razem powiedziała mu, że jakieś niebanalne, najlepiej takie które nie pozwolą jej zapomnieć od kogo je dostała, bo róże i tulipany były tak oklepane, że już gubiła się w tym wszystkim. Tak, jakby była jakąś niezwykle popularną dziewczyną, której bukieciki od amantów zaśmiecały szafkę nocną w dormitorium. Nie pamiętała już nawet, w jaki sposób doszli do tych niezapominajek, ale dla niej stały się symbolem tego, co było między nimi. Zwyczajnie nie mogła zapomnieć o wszystkim co słodkie między nimi.
Nawet samo jezioro, dookoła którego niezabudki rosły, wydawało jej się znajome, mimo że pewnie nigdy wcześniej nie zatrzymali się dookoła niego. Mimowolnie sięgała pamięcią do dawnych ich wypadów na francuską wieś. Szczególnie do tego jednego, kiedy kąpali się w jednym zbiorników wodnych, a Axel pocałował ją wtedy pod wodą. Prawie się wtedy utopiła (trochę dramatyzowała), ale kiedy tylko doszła do siebie na brzegu, znowu zaciągnęła go do wody i pokazała, jak słodkie mogło to być wspomnienie. Już bez miejsca na wdzierającą się z zaskoczenia do nosa wodę.

- Nigdzie się nie wybieram, nawet jeśli byś go zgubił - zapewniła go, ponownie spoglądając na jego wymęczoną twarz i siadając obok niego na trawie. Z słońcem sączącym się przez jej jasne, złociste włosy, tworzącym swoiste halo nad jej głową, wcale nie dziwiła się, że mogła dla niego wciąż wyglądać jak senna zjawa, która była z nim... właściwie to z jakiego powodu? Dość szybko zaakceptowała swoją rolę ducha, ale chyba wcześniej nie pochwyciła jakoś mocniej tej myśli, że czemu to akurat ją chciałby w tym momencie najbardziej oglądać?
- Myślę, że go potrzebujesz - odpowiedziała powoli, dłonią sięgając z roztargnieniem do łańcuszka, który złocił się jej na szyi i niknął gdzieś pod bluzką. Był chyba jedynym stałym elementem biżuterii, jaki nosiła. Nawet, kiedy nie odgrywała Lady Macarii, a była przebrana tylko za Rosie. Któregoś razu, kiedy krążyli pomiędzy straganami jakiegoś jarmarku, przeglądając wystawki zwyczajnie zatrzymała się przy jednej z nich, wskazując na wyłożone wisiorki i z przekąsem oznajmiając kup mi. Jej palec kierował się w stronę srebrnego łańcuszka, na końcu którego pysznił się księżyc, który przecież był jej symbolem. Naturalną kolei rzeczy więc, Alexander kupił jej, ale nie księżyc, ale znajdujące się obok słońce i wręczył jej go z właściwym dla siebie, pełnym przekory uśmiechem.
- To nie czas na ósemkę pucharów, nawet jeśli wiem, jak bardzo chciałbyś to zrobić. Chciałam, żebyś znalazł w sobie chociaż trochę siły, żeby zastanowić się nad tym co teraz. Nad tym, co z tobą. Chciałam pomóc.


she was a gentle
sort of horror
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#4
26.02.2024, 00:29  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.02.2024, 00:48 przez Alexander Mulciber.)  
Długie letnie dnie zlewały się ze sobą, od kiedy opuścił angielską ziemię: kolejny wschód, kolejny zachód, ciągle tylko to słońce, które wściekle oślepiało go swoim blaskiem - jego świetlisty żar skraplał się potem na ramionach Alexa oraz sprawiał, że lokalne wino zmieniało się w obrzydliwie ciepłą, sfermentowaną truciznę - i zbyt mało księżyca, bo nadnaturalnego światła miesiąca mógł doświadczyć tylko podczas tych krótkich godzin nocnych, kiedy najczęściej przewracał się z boku na bok na swoim łóżku - zbyt zajęty walką z pijackimi urojeniami i widziadłami utkanymi z niespełnionych marzeń i złych snów, jakże realnych w otaczających go ciemnościach.

Za dnia, był bowiem sam ze swoimi myślami, noce zaś, spędzali razem.

Kiedyś obruszał się, kiedy Ambrosia uparcie wyciągała mu w rozkładach Słońce, i konsekwentnie zabierał jej tę kartę - kwitując krótko, że no to jutro to na pewno będzie padał deszcz, jesteśmy w Anglii, McKinnon, zlituj się - tylko po to, by potem zaskoczyć kobietę Słońcami z pięciu różnych talii tarota (przez te nieustanne wymiany kart oboje mieli okropny bałagan w kartach), które wykładał przed nią powoli, jedno po drugim, z paskudnym uśmieszkiem satysfakcji czającym się w kącikach ust. On nigdy nie miał wątpliwości, że Słońce powinno należeć do niej. Ambrosia, kiedy akurat nie patrzyła na człowieka spode łba, rozzłoszczona, że znowu wyrwał jej z rąk Księżyc, potrafiła być niesłychanie charyzmatyczna. Nie było żadnego rozdźwięku między Rosie duszą towarzystwa, sypiącą żarcikami na prawo i na lewo, i czarującą zawadiackim uśmieszkiem, a Rosie zadumaną myślicielką, która długimi godzinami potrafiła wpatrywać się w magiczną kulę bez ruchu, albo zwinięta jak kot, leżeć na łóżku z książką; tak samo jak Słońce, choć miało poważną twarz, rozświetlało blaskiem swych promieni całą kartę. Tak jasne, tak piękne, że trudno było mu na nie patrzeć bez mrużenia oczu, a jego blask tak uzależniający, że nie sposób było odwrócić twarzy od padających nań promieni. Wypisz wymaluj cała McKinnon; nic się w niej nie zmieniło, nawet, kiedy objawiała mu się jako odrealniona zjawa.

Co takiego Rosie widziała w Alexie, że zawsze próbowała mu wcisnąć tę kartę - tego nie wiedział. A może nawet gdyby wiedział, nie potrafiłby zrozumieć.

Zawsze przerzucali się wzajemnie Słońcem, każde próbowało natomiast zagarnąć dla siebie Księżyc. Myślałem, że Arcykapłanka to taka sobie władczyni Księżyca, a ty przecież tak lubisz, kiedy przed tobą klękam, wyszeptał jej kiedyś do ucha, wtedy, kiedy nie mogła wyrwać się z jego objęć, i uciec bez słowa, jak to zwykła od czasu do czasu robić, choć dawno już opuścili szkolne mury, i przestali być dzieciakami, których frustrowało każde wypomnienie im ich bliskości. Axel lubił Księżyc, bo ten mówił o tym wszystkim, czego nie dało się ująć słowami. Chociaż zacna większość opracowań dotyczących tarota mówiła, że Księżyc oznacza życie w iluzji, kłamstwie; oszukiwanie samego siebie, jakieś wewnętrzne niepokoje, i, nade wszystko, złudzenia - tak jak człowiek zawsze skrywa przed innymi swoją prawdziwą twarz, tak samo zawsze widzimy tylko jedną stronę księżyca, przeczytał gdzieś Alex - tak dla Mulcibera symbolizował on tęsknotę za czymś nienazwanym, taką samą, która towarzyszyła mu całe życie; Księżyc był władcą wszystkich tajemnic, powiernikiem niewypowiedzianych wyznań, stróżem nocnych szeptów, królem autorefleksji... I choć to Pustelnik zdawał się uosobieniem wszystkich jego mistycznych dążeń jako jasnowidza, Księżyc pozostawał jednak jego ulubioną kartą.

Księżyc był ambiwalentny, niedoskonały, i mógł mówić "pomyśl, że to sen", wtedy, gdy Pustelnik - którego również przypisywała mu Ambrosia - uznałby to za absurdalne, a wręcz arcygłupie.

Czasem bowiem, intensywne spojrzenie Pustelnika stawało się wręcz nie do zniesienia.Tak samo, jak jego własne odbicie w lustrze.

Przez ostatnie tygodnie, kiedy niekończące się dnie zdawały mu się jeszcze większą torturą aniżeli niespokojne noce, wydawało mu się, że zrozumiał jednak, dlaczego Ambrosia przepychała zawsze Słońce w jego stronę.
Kiedy widział tę kartę, nigdy nie myślał o spierzchniętych wargach, bezlitosnych promieniach liżących spieczone karki wędrowców, ani o klęsce suszy. Choć sam zawsze chciał żyć pełnią życia, uparcie powtarzając, że destrukcja także jest jakąś formą kreacji, nie myślał nigdy o Słońcu jako o umierającej gwieździe; nie, dopóki sam nie poczuł, jak płoną mu żyły, kiedy pierwszy raz zażył; nie, dopóki się nie poparzył, czując, jak słońce wylewa się porami w jego skórze, bezlitośnie wypalając od środka wnętrzności żywym ogniem.

Czy właśnie takim widziała go McKinnon? Zemdliło go lekko na samą myśl.

Co takiego znowu zrobiłeś, że życie ma ci się poprawić?, droczyła się w liście Ambrosia. Coś, co powinien zrobić siedem lat temu, chciał napisać, ogarnięty dziwnym szałem: ekstatyczną wręcz radością, przemieszaną z panicznym lękiem, że traci zmysły. Proszę, powiedz mi, co się stało, szeptała zmysłowo Loretta, ale Alex nie chciał niczego wyjaśniać; chciał udawać, że nic się nie stało i zapomnieć o problemach w jej ramionach, dlatego odetchnął, kiedy ustąpiła mu wreszcie z cichym "nie będę pytać". 

Dlaczego więc nie potrafił zapomnieć?

Dlaczego bez mrugnięcia okiem przyjmował kolejną misję z ramienia Śmierciożerców, zaś widok pogrążonego w magicznej śpiączce brata napawał go takim przerażeniem, że przez ostatnie tygodnie aż podskakiwał w miejscu, gdy ktoś wykonał przy nim gwałtowniejszy ruch? Dlaczego w pracy miał wrażenie, że zostawia na papierach krwawe odciski palców - czy ktoś rozlał czerwony atrament na stos dokumentów na swoim biurku, czy to zew jakiejś pradawnej klątwy, kara dla niedoszłego bratobójcy; widział to słowo wypisane czerwonym atramentem w nagłówku ostatniego raportu; a kiedy uciekł do łazienki, i zaczął kompulsyjnie myć ręce zachlapane wyimaginowaną posoką - dłonie miał teraz tak szorstkie i pozdzierane od szorowania twardym pumeksem, że rzeczywiście czasem aż krwawiły mu knykcie - kątem oka widział w lustrze śmiejącego się Donalda.

Po prostu musiał wyjechać.

Potrzebował Francji, bo tutaj czuł się najbardziej sobą. Tutaj czuł się bezpieczny... Jak w domu. Nie gościł tutaj od ponad trzech lat, zbyt zaaferowany swoim nowym życiem w Anglii, choć w momentach słabości marzył o powrocie na łono ojczyzny swojej matki, o powrocie do jedynego miejsca, gdzie mógł odnaleźć utracony spokój.

Czy Axel w ogóle miał zresztą inne miejsce, które mógłby nazwać prawdziwym domem? Nie była to przecież rodowa rezydencja w Yorkshire, gdzie spędził dziecinne lata, choć dalej z rozrzewnieniem wspominał otaczające ją lasy, pola i łąki; mieszkało tam zbyt dużo wspomnień: szalona matka, snująca się po zakurzonych korytarzach, i szepcząca swoje przepowiednie duchom Mulciberów, była żywym świadectwem tych najsmutniejszych. Nie było to mieszkanie na Horyzontalnej, jego główne lokum w Anglii od prawie dwudziestu lat, z którego chciał się wyprowadzić po tym jak rozstali się z Rosie - ale że akurat Eden przejęła kamienicę, gdzie urzędował, trochę przez przypadkowe zrządzenie losu, a trochę przez to, że nie potrafił ot tak porzucić wspomnień, zalegających w kątach jak koty z kurzu - zachował je jednak, jak na sentymentalnego głupca przystało. Nie było to mieszkanie Loretty na Pokątnej, zawalone sztalugami z obrazami na różnym etapie ukończenia, i najróżniejszej maści przyborami arystycznymi, choć przecież sypiał w jej łóżku częściej, niż we własnym. Nie była to nawet wystawna rezydencja Diany w Londynie, chociaż to tam zwykł koczować w ciągu tygodnia roboczego, bo było to jedyne miejsce, gdzie mógł znaleźć zarówno spokój, jak i nienachalne towarzystwo na poziomie, wtedy, kiedy potrzebował być samotnym z kimś.

To musiał był ten stary wóz, i francuskie pola wokoło.

To musiała być też Ambrosia, choć to, że kobieta pozostawsła w podświadomości Alexandra jego duchową przewodniczką, mężczyzna uważał za jedną ze swoich najpilniej strzeżonych tajemnic.

- Ty chciałaś? Pomóc-- mnie? - wycedził ostro Alexander, unosząc się na ramionach do pozycji siedzącej. Jego oczy błyszczały niezdrowo. To nie tak, że nie rozumiał, co się do niego mówiło. Może i był trochę napierdolony, ale większość swojego życia spędził pod wpływem, więc czasem nawet myślało mu się lepiej na wspomagaczach, aniżeli na trzeźwo. Zbliżył się do Ambrosii, mrużąc oczy przed słońcem.
- Powiem ci, co chciałem zrobić z twoją pomocą. Więc, Pustelnik - wyszarpnął kartę ponownie, jego ton ponownie zabrzmiał nieco bełkotliwie, ale zaraz znów zaczął cedzić gniewnie, poirytowany własnym splątaniem. - Ten jebany Pustelnik. Pustelnik jest... Nie, nie zrozumiesz.

Wziął głęboki oddech, jakby szykując się do wyznania.
- Chciałem go zgubić. - Słowa z trudem przebiły się przez zaciśniętą szczękę. - Prawie to zrobiłem. Chciałem go zgubić, rozumiesz? Myślałem, a może wrzucić go do Loary? - mówił gorączkowo, coraz szybciej, jakby próbował desperacko uchwycić jakąś myśl, kiedy nie dostał od niej odpowiedniej reakcji. - Do kanału w Tuluzie? Czy poczekać, i oddać go morskim falom? Bo myślałem: jakbym go zgubił - zniżył głos, i niebezpieczny ogień znów zapłonął w jego oczach. - Nawiedzałabyś mnie - zakończył, niemal miękko. - Nawet w limbo.
Powiedział to. Tak, powiedział to. Przyznanie się do tego nawet przed samym sobą było trudne. Przyznanie się przed nią - niemożliwe. Ale teraz fantazjował o rozmowach, które nigdy nie miały prawa się odbyć, bo on był we Francji, a ona w Anglii, on - żonaty, a ona w związku, on istniał tylko w przeszłości, a ona... Ona wciąż miała przyszłość.

- Ale ty, Rosie... Ty zasługujesz na coś więcej niż paryski ściek. - Głos mu się załamał. - Urwałbym ręce każdemu, kto śmiałby dotknąć cię brudnymi łapami, chociaż sam mam ręce uwalane krwią - a może właśnie dlatego.

Urwał nagle, skupiając się na dłoni Ambrosii, która nerwowo bawiła się naszyjnikiem. Wydawała się taka prawdziwa, choć nie pachniała teraz kadzidłami Ataraxii. Złapał jej rękę, tak jak zawsze, kiedy robił to, by powstrzymać ich nerwowe drżenie, i odciągnął ją od szyi: oddał Ambrosii kartę, nakrywając przy tym jej dłoń swoją. Przytrzymał. Musiała przyjąć Pustelnika z powrotem.

- Naprawdę chciałbym być tym mężczyzną, którego w nim widzisz - powiedział cicho - ale im bardziej próbuję... Widzisz, nigdy na niego nie zasługiwałem, i wiedziałem o tym, gdzieś głęboko. Ale kiedy mi go dawałaś, myślałem sobie też, że-- - pokręcił gwałtownie głową. Pierdolił od rzeczy. Widział twarze ludzi, których nie było obok niego. Gadał z duchami, jak matka. Cokolwiek by nie powiedział, jakkolwiek by nie usprawiedliwił się w swojej głowie, nic nie zmieniłoby błędów przeszłości. Prawdziwa Ambrosia miałaby pełne prawo wyśmiać go teraz, choć nie przypuszczał, by było jej do śmiechu; zawsze za bardzo przejmowała się jego losem, i prędzej uroniłaby nad nim łzę, chociaż wcale na to nie zasługiwał, i wcale tego nie chciał.

Alex sam nie wiedział, czego właściwie chciał. Może po prostu chciał najebać się tak, że zapomniałby, jak się nazywa. A może przyjechał tu, bo chciał oszaleć do reszty? Może tak byłoby łatwiej? Sięgnął drugą dłonią do naszyjnika zawieszonego na szyi Ambrosii. Po chuj ci srebrny naszyjnik, zaraz będą gadali, że Mulciberowie są biedni, żartował, kiedy narzekała potem, że nie kupił jej wisiorka z księżycem, tylko ten złoty, z zawieszką ze słońcem. Pamiętał ją z takimi szczegółami... Ale nie spodziewał się, że poczuje nawet ciepło jej ciała.

- Mógłbym się do tego przyzwyczaić. Do szaleństwa. Kiedy tak na ciebie patrzę - to trochę chciałbym, żeby to było szaleństwo. Wtedy mógłbym ślepo wierzyć, że to naprawdę. Wydajesz się taka... realna. - Oczy Mulcibera cały czas przesuwały się leniwie po twarzy kobiety. Kiedyś, kiedy tak na nią patrzył, udawała, że go nie dostrzega, a kiedy nie mogła już dłużej się powstrzymywać i łapała jego wzrok, odwracała się, spłoszona, i odchodziła, jakby uraził jej dumę. Co zrobiłaby teraz?


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#5
27.02.2024, 18:54  ✶  
Nienawidziła, kiedy zabierał jej Słońce, usilnie próbując uniemożliwić jej postawienie kart, które przecież dobitnie mówiły w jej imieniu, że miała rację. To, czego nienawidziła jeszcze bardziej, to kiedy wyciągał jej całe stado tych samych kart. Patrzyła wtedy z niedowierzaniem, kiedy jedna po drugiej, niczym krople wody, lądowały na stole obok siebie. Co jest? Pytała go wtedy rozdrażniona, świdrując spojrzeniem zestaw, a potem i jego. Aż tak się boisz, że mam rację? - a zaraz po tym w powietrzu zastygała niedopowiedziana litania tych wszystkich rzeczy, których zdawał się albo w sobie nie dostrzegać, albo zwyczajnie nie wierzyć. Ona jednak, jeśli była o czymś w życiu przekonana, to tego że ma co do niego rację. Nawet jeśli nie w tym momencie, w którym właśnie przyszło im się znajdować.

Któregoś razu zapytał jej, chyba tylko dla złośliwości, kiedy przekładał kolejne Słońca w swoim popisie tego, ile może ich z talii wyciągnąć, co takiego właściwie w nim widziała, że myślała akurat o tej karcie. Pozwoliła mu dokończyć, aby wszystkie zgromadzone przez niego karty znalazły się na stole, a potem spojrzała mu głęboko w oczy, jakby powinien znać odpowiedź na to pytanie.
Jesteś dla mnie jak słońce, bo czasem zwyczajnie nie mogę na Ciebie patrzeć - rzuciła wreszcie, ze złośliwym uśmieszkiem na ustach, a potem podniosła się z miejsca, zabierając jedno z wyłożonych przez niego Słońc i odeszła, dając mu czas do namysłu. Ale prawda była taka, ze zwyczajnie nie wiedziała. Alexander... był. Czuła jego obecność każdym skrawkiem swojego ciała i mogła pławić się w tym uczuciu. Czasem było delikatne, zaledwie muskające skórę, a innym razem zalewało ją falą przejmującego gorąca, którego nie dało się znieść. Jeśli jednak chodziło o listę konkretnych przywar - rozkładała na tę myśl ręce. Bała się, że jeśli zacznie definiować jego pozytywne strony, to zmuszona będzie wypisać potem także te od których się wzdrygała. Że nie będzie mogła się powtrzymać przed znajdowaniem powodów. Pasowali do siebie i to jej wystarczało.

Ale na karcie Księżyca jest też pies. Dzięki temu oboje na niej jesteśmy, odpowiedziała mu wtedy przekornie, nawet nie próbując uciec z jego pewnego objęcia. Przesunęła mu dłonią po karku, wplatając palce we włosy i zachęcając go, żeby schylił się jeszcze odrobinę. Tak, by móc zamknąć mu usta pocałunkiem, żeby przestał już gadać głupoty i ją prowokować. Zaraz jednak cofnęła się, uśmiechając psotnie - Ale jeśli tak bardzo teraz chcesz, żebym przyjęła rolę Arcykapłanki, to czemu jeszcze nie klękasz?

Było w niebie coś, co ją od zawsze fascynowało. Jakby bezkres nieba miał oferować większy spokój, niż znajdująca się pod stopami ziemia. Może tak było, biorąc pod uwagę, że otaczający ją świat mógł w każdej chwili zmienić się, niczym w kalejdoskopie, i przyjąć wykrzywiony obraz, który napawał niepokojem. Niebo jednak zostawało takie samo. Wolała wyobrażać sobie siebie jako wiszący nad wszystkimi Księżyc, niewzruszony doczesnością, niż jako Arcykapłankę, która w gruncie rzeczy była tylko kobietą. Widziała więcej, jednak wciąż zmuszona była dotykać stopami ziemi.

Czasem wydawało jej się, że nawet jeśli to on posiadał trzecie oko, to ona jakimś cudem dostrzegała więcej. Może wynikało to z tego, jak sam Alexander podchodził do swoich wizji, odmawiając przejmowania się nimi, by ciążąca na nim rodzinna klątwa nie wżarła się zanadto w jego umysł. Może dlatego tak chętnie podsuwała mu pod nos tego Pustelnika - skoro ignorował swoje przepowiednie, to może nie zignoruje tak łatwo jej własnej intuicji? Nie liczyła na to, że kiedykolwiek mężczyzna przestanie powtarzać wręcz z religijną nabożnością pomyśl, że to sen, ale żywiła nadzieję, że w przyszłości przestanie być to jego pierwsza odpowiedź na wiele rzeczy.

Szkoda tylko że nie przewidziała tego, że ona zacznie maksymę Mulciberów dla ukojenia powtarzać.

Jego Słońce nigdy nie było dla niej zbyt mocne. Buzowało pod jego skórą, tym bardziej im dalej się od niego znajdowała, jednak nigdy nie sądziła by był to dla niej jakikolwiek problem. Bez zawahania wierzyła, że akurat jego żar, nie ważne jak intensywny, nie był w stanie podtopić jej pewności siebie i strącić jej w przepastne głębiny porażki. Nie była Ikarem, który zbyt zachłyśnięty wolnością rzucił się ku niebu, zapominając o bożym świecie.

Rosie zawsze uważała, że miała wiele domów-miejsc. Miała swój rodzinny dom, gdzie się wychowywała, tak samo jak miała Zamtuz - jakkolwiek dziwnie to nie brzmiało, ale prawda była taka, że razem z Hadesem zwiedzali to miejsce już za dziecka i eksplorowali wszelkie jego zakamarki. Miała też Ataraxię, w której ścianach czuła się zwyczajnie bezpiecznie. Miała też Głębinę, nawet jeśli ta dopiero się otworzyła, bo powiedzmy sobie szczerze; Stanley swoją obecnością dbał o to, by czuła się dobrze. Miała też miejsce, gdzie mieszkał Otto. Kiedyś też, takim jej domem było mieszkanie, które dzieliła z Alexandrem, a które teraz było całe jego. A może jego i Loretty? Tylko, że w gruncie rzeczy, Ambrosia nie przywiązywała się aż tak bardzo miejsc. Wypełniała je drobiazgami, jakby chcąc nadrobić braki w bytności innych ludzi, który stanowili na nią prawdziwy magnes. Miała pełno zadedykowanych jej książek, zdjęć, pamiątek z podróży jej własnych i innych, ubrań, szkatułek czy innych obrazów. Cała Ataraxia stanowiła pomnik jej relacji, ale gdyby miała wskazać jedno miejsce, które gotowa była nazywać domem, powiedziałaby że jest to osoba.

Że jest to Alexander.

Nawet po tych wszystkich latach, gdzie wszystko sypało im się przez ręce, kiedy nieporadnie próbowali jakoś połapać się w tym, co było między nimi i innymi, nie mogła o nim zapomnieć. Nie mogła przestać myśleć o momentach, kiedy wracali do siebie na chwilę podczas tych ostatnich siedmiu lat i brał ją w swoje ramiona. Na Matkę, jak ona się wtedy czuła, a jednocześnie nie była w stanie opisać go słowami, jakby była to jakaś największa życiowa tajemnica, na której leżało zaklęcie zabraniające mówić o niej innym.

Wzdrygnęła się odrobinę, kiedy zaczął cedzić w jej stronę słowa. Do tego momentu nie była do końca pewna, jak właściwie miała wyglądać ich interakcja tutaj, ale to jak intonował słowa, jak patrzył na nią, dość szybko spowodowało, że sama zmrużyła oczy, jakby chciała tym spojrzeniem przebić go na wylot. Maniera delikatnej i troskliwej kobiety też się zmieniła, spychając te wartości gdzieś na drugi plan i oddając scenę chłodnej fasadzie.

- A ty rozumiesz? - rzuciła zniecierpliwiona. - Powiedz, czekam - słowa w jej ustach brzmiały wręcz władczo, jakby żądała dokończenia urwanej myśli niekoniecznie dla siebie samej i własnej satysfakcji, a dla niego. Jakby powiedzenie tego na głos miało być jakiś pierwszym kroczkiem, nawet jeżeli niezmiernie mały, to jednym z wielu które musiał jeszcze wykonać.

Pochyliła się w jego stronę, wyciągając w jego stronę twarz otoczoną aureolą złocistych włosów, które pozbawione zaklęć wygładzających i trzymających je w miejscu, uciekały w naturalne, delikatne skręty. Pewnie gdyby był chociaż odrobinę bardziej świadomy tu i teraz, poczułby na sobie jej oddech.
Z cierpliwością wysłuchała tego, co miał jej do powiedzenia, spojrzeniem wodząc po jego twarzy; nieogolonej, zmęczonej, zwyczajnie zapadniętej, ale przecież wciąż należącej do mężczyzny, do którego żywiła tak silne uczucia.
- Naprawdę myślisz, że jestem związana ze świstkiem papieru? - uniosła delikatnie brew, ale w jej głosie dało się wyczuć pewną urazę. - Nie potrzebuję, żebyś gubił nasze karty, żebym była blisko ciebie. Nawiedzam cię, nawet jeśli wciąż ją masz. I robiłabym to nawet w Limbo - przechyliła delikatnie głową, uśmiechając się do niego z pewną wyższością. Jak ktoś, kto bez mrugnięcia okiem tłumaczy drugiej osobie to, czego ta nie wiem, ale wciąż czuje się dzięki temu lepiej.

Ale potem jej twarz zmieniła się, bo Rosie znowu poczuła się mała. Poczuła się tak jak wtedy, kiedy stał nad nią Louvain, albo gdy Hades we wściekłości złapał ją za szyję. Uśmiechnęła się do Axela, nagle jakby okrutnie wręcz zmęczona.
- Wiem - powiedziała miękko i cicho, praktycznie szepcząc to słowo. Może właśnie dlatego nic mu nie mówiła, bo przecież znała go tak cholernie dobrze. Może nie dopowiadali swoich zdań, bo to wychodziło im wręcz koszmarnie, szczególnie że przez siedem lat związku i siedem lat... czegoś, nie nauczyli się poprawnie rozmawiać. Umieli jednak reagować na swoje zachowania zanim jeszcze miały one miejsce. Wiedziała, że te jego brudne od krwi dłonie, stałyby się tylko czerwieńsze z jej powodu. A ona... ona miała wrażenie, że nie był to odpowiedni na to czas, albo tylko się tak wykręcała.

Drgnęła, kiedy poczuła na swojej dłoni jego dotyk, jakby wciąż tonąca częściowo w nieprzyjemnych wspomnieniach. Powiodła wzrokiem do przekazywanej jej karty, wzdychając przy tym głęboko. Nie odrzuciła jej jednak, bo to zwyczajnie nie miało teraz sensu. Nie, kiedy był taki.

- Słońce... - oderwała spojrzenie zielonych oczu od Pustelnika, przenosząc je na nowo na twarz Alexandra. - Nie mów mi na co lub nie zasługujesz z mojej strony. Wystarczy mi, że chociaż myślałeś o tym, że mógłbyś taki być, ale ja uważam że gdzieś głęboko już jesteś. Po prostu za rzadko pozwalasz sobie spojrzeć na świat jego oczami. - mówiła spokojnie, wciąż z tą samą cierpliwością, którą zdawała się przejawiać aż za często w stosunku do jego osoby, ale jednocześnie, gdzieś przy końcach wyrazów, pobrzękiwało rozgoryczenie czy może nawet zirytowanie. Nie było jej też absolutnie do śmiechu, bo ostatnie czego chciała, albo wyobrażała sobie że jest w stanie zrobić, to wyśmiać go w momencie kiedy wydawał się taki... Taki. Słowo błądziło gdzieś na końcu języka, ale nie było samotne i Rosie zwyczajnie wzbraniała się, walcząc sama ze sobą, by jakaś pochopna myśl nie przebiegła jej przez głowę, bezczelnie kategoryzując go w tym momencie tak, jak czasem była w stanie kategoryzować innych ludzi.

- Następnym razem, kiedy będziemy rozmawiać, będę jak najbardziej realna. I będziesz mógł powiedzieć mi te wszystkie rzeczy naprawdę - powiedziała, czując jak bawi się jej naszyjnikiem, ale jeszcze przez chwilę zaglądała mu w oczy. W końcu jednak objęła jego dłoń swoimi własnymi, pochylając nad nią twarz i całując spierzchniętą, wymęczoną wodą skórę. - I będę na to czekać.


she was a gentle
sort of horror
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#6
14.03.2024, 01:32  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.03.2024, 23:16 przez Alexander Mulciber.)  
jazda - rzucam na percepcję (na to czy zobaczył siniaki)

Rzut PO 1d100 - 18
Akcja nieudana


no kurwa

Rzut PO 1d100 - 89
Sukces!


Ambrosia patrzyła na niego z protekcjonalnym uśmiechem, który kiedyś bez zastanowienia by odwzajemnił, rewanżując się przekornym: a co ty nagle taka przemądrzała się zrobiłaś?, choć nigdy że zbyt wielkim przekonaniem, bo nie potrafił ukryć, że uwielbiał, gdy była taka.

Nie potrafił zdefiniować, co go tak do niej przyciągało w tych momentach; może to, że była taka pewna siebie, i pełna tej swojej przedziwnej, róziowej mądrości. Taką właśnie wyobraził ją sobie, kiedy przeczytał list, w którym pisała mu: "czy cokolwiek w twoim życiu jest stabilne?". Dopiero kiedy się rozstali, uświadomił sobie, na jak wiele decyzji w jego życiu miała wpływ; jak często ustępował, bo to ona szepnęła mu jakąś radę do ucha albo zrobiła jakąś wyjątkowo wymowną minę... Oczywiście, potrafili się kłócić lepiej niż niejedno stare małżeństwo, ale tu nie rozchodziło się o to, "kto miał rację, a kto nie". Oni dbali o siebie nawzajem. Ambrosia była jego kobietą, bo potrafiła słuchać godzinami jego ględzenia, kiedy myślał na głos, co dalej; potrafiła uspokoić jego wybuchy i wspierała go w karierze naukowej; potrafiła być taka delikatna i ciepła, taka wyrozumiała i spokojna, gdy po tym wszystkim przytulała się do niego, i dzieliła się z nim swoimi przemyśleniami, znakami, które objawiły jej karty, podszeptami "kobiecej intuicji", i - tak samo jak w ostatnim liście - podsuwała pomysły, szeptała słowa wsparcia i pochwały, radziła: "zrób to, wiem, że to ci pomoże" albo rzucała jego ulubione: "zabierz mnie ze sobą".

Kiedyś Ambrosia tak łatwo potrafiła zmienić każde jego "nie" w "tak".

Potem to on zmieniał jej "nie" w "tak": za każdym razem, kiedy wracał do Anglii - za każdym razem, kiedy pojawiał się w Ataraxii - za każdym razem, kiedy zamykał za nimi drzwi jej sypialni - za każdym razem, kiedy szeptał Rosie, że ją kocha.

Teraz, odwzajemnienie uśmiechu było niemożliwe, a słowa dobrodusznej kpiny nie mogły przejść mu przez gardło; wypalił je alkohol i lipcowe słońce.

- A mam inny wybór? Przecież nie mogłem wziąć tutaj ciebie. - Przetarł twarz niecierpliwym ruchem, odgarniając włosy z czoła. Zwrócił na nią spojrzenie, teraz, kiedy była tak blisko, że mógł policzyć piegi na jej nosie. - Oddałem ci Arcykapłankę, chociaż w pierwszym odruchu chciałem zabrać ją - ciebie - prawdziwą ciebie - ze sobą. Tak, nawiedzasz mnie. Tak, zawsze będziesz... Przecież ja wiem to wszystko. Już mi to mówiłaś. Kiedyś. Może w innym śnie. Kurwa, nie wiem, skąd to wiem. - Skrzywił się, poirytowany. - A jednak, mam kartę, ale nie ciebie. Nie jest... - ty nie jesteś - ...tak naprawdę moja. - Bo był kiedyś jebanym tchórzem. Kiedyś - jeszcze wtedy, kiedy ich największym zmartwieniem było to, jaki kraj obiorą na następny cel podróży w pogoni za magicznymi artefaktami wyszukiwanymi przez jego ojca - chętnie prowokowała go, pytając, czy "aż tak bardzo boi się, że ma rację", a on oburzał się, bo nie bał się niczego, a na pewno nie takiej małej cwaniary, która zaczęła go calloutować, kiedy popełniał absolutnie nieprzystające szanowanemu wróżbicie kuglarskie sztuczki z kartami, tylko po to, by coś jej udowodnić. Ale jego strach miał imię, i miał też twarz, i nawet teraz, kiedy leżał nieprzytomny w lecznicy dusz, bez nadziei na wyzdrowienie, nękał go nocami, a czasem i w świetle dnia.

- Nie mogę zmienić przeszłości, ja, kurwa, nawet nie widzę zasranej przyszłości - nie dla siebie - widzę ją tylko dla ciebie. - Od 13. czerwca miał wrażenie, że zapadł nad nim wyrok, chociaż wyszedł bez szwanku z ministerialnych przesłuchań.
- Chciałem tę kartę wyrzucić z własnej woli, a jednak budząc się, panikuję, gdy nie mogę jej znaleźć. - Pogładził jej dłoń, w którą włożył kartę Pustelnika. - Chciałem zwrócić ci wolność, Rosie - i jednocześnie cię zatrzymać. Nie chciałem być okrutny, a jednak... - teraz to on brzmiał na znużonego. Krótkie "wiem" Ambrosii nie uspokoiło go ani trochę. Wiesz, Rosie? Nie wydaje mi się. Inaczej dlaczego pozwoliłaś, bym to ja ciebie krzywdził?

- Odpuść, Słońce - W jego tonie, obok frustracji, słychać było smutek. Unikał jej wzroku. Mógł potrzymać ją za rękę. Wiedział, że to było marne pocieszenie.

- Nie pozwalam sobie na to, bo wiem, że nie spodobałoby mi się to, co bym zobaczył. - powiedział, rozgoryczony, po krótkiej chwili milczenia, jakie zapadło między nimi po słowach Rosie. - Nie pozwalam, bo gdy ostatnio to zrobiłem, prawie zapierdoliłem tego... tego psa. - Samo wspomnienie Donalda wzburzyło go tak, że musiał wziąć parę głębokich oddechów, by kontynuować. - Panika przyszła potem. Ale najpierw, przez te kilka jebanych sekund byłem pijany ze szczęścia. A potem wszystko się zjebało. Nie zrobiłem wystarczająco. Ani te siedem lat temu, ani teraz. - Jak mógł myśleć teraz o przyszłości, kiedy przeszłość trzymała mu różdżkę przy gardle?

- Możesz mówić, że tobie to wystarczy - znam cię, Ambrosio, więc wcale mnie to nie dziwi- ale ja wiem, że nie wystarczy. - Rzucił kobiecie w twarz jej własne słowa, bo sam nie ufał swojemu darowi wymowy; plątał się w zeznaniach tak, jakby przepytywał go cały oddział aurorów, a nie zjawa z jego fantazji. - Nie rozumiem, jak TY możesz nie rozumieć tego... - pokręcił głową, jakby wypowiedzenie tych słów przychodziło mu z trudem. - ...że chciałabym, żebyś była, kurwa mać, szczęśliwa. Żebyś mogła mieć to swoje słońce na własność.

Skoro nie potrafisz dostrzec go w sobie, pomyślał, nie przestając bawić się naszyjnikiem McKinnon.

Zawsze patrzył z zachwytem na aureolę złotoblond włosów, które kręciły się dookoła jej buzi, chociaż Ambrosia robiła wszystko, by je ujarzmić, począwszy od jakichś zaklęć z kobiecych pisemek, po odgarnianie upartych kosmyków za ucho.

Jakby ten złoty nimb nie był wystarczającym dowodem na to, że nosiła w sobie światło, które wyciągało go nawet z najgłębszych, kurwa, ciemności.

Nie wytrzymał, kiedy ucałowała jego dłoń. Wybuchł słowotokiem.

- Przychodzisz do mnie - mówisz wszystkie te rzeczy - nawet to "Słońce" - czasem we śnie, czasem na jawie - a potem budzę się, i to ja przychodzę do ciebie - do Ataraxii - i nie wiem, jak spojrzeć ci w oczy, kiedy mówię jedno, a myślę o-- Co do...

Jego dłoń, z naszyjnika przeniosła się mimowolnie na jej policzek, a po drodze, kiedy musnął spojrzeniem jej szyję, zauważył coś, co wcześniej umknęło jego uwadze.

Alex zmarszczył brwi. Poczuł, jak serce zaczęło mu szybciej bić.

Zbliżył się do niej zaskakująco szybko, jak na kogoś w ciągu alkoholowym, ale widać jeszcze nie dostał zaburzeń móżdżkowych. Do tej pory siedzieli w półcieniu, ale on popchnął ją w stronę strumienia światła przeciekającego między liśćmi drzewa, przytrzymał jej ramię, a drugą ręką opartą o jej twarz, odchylił jej brodę, i przytrzymał, tak, żeby mu się nie wyrwała i odchyliła szyję.

Poczuł, że go trochę mdli.

Miewał czasem takie sny. Sny, że ktoś coś jej robi, a on jest bezradny, bezsilny, nie potrafi pomóc... Ale najgorsze były zawsze te sny, kiedy czuł obecność Rosie, czuł, jak ta kładzie mu opiekuńczym ruchem rękę na karku - ale gdy odwracał się, by spytać ją o coś głupiego, widział na jej twarzy i ciele takie same ślady, jakie zostawił na jakiejś kurwie, której imienia nawet nie pamiętał.

Wtedy szedł albo do Loretty albo do jakiegoś podłego lokalu, by się kompletnie urżnąć. Albo ćpał.

- Co to jest, Rosie? Ktoś cię skrzywdził? - Alex puścił jej podbródek, przerażony, że może wyrządzić więcej krzywdy. Ujął ją natomiast za ramiona i gwałtownie zbliżył do siebie: nie tylko dlatego, że wtedy, gdy wbijał w nią wściekłe spojrzenie, zawsze gorzej kłamała, ale czysto instynktownie, by móc pogładzić ją po głowie, po jej rozsypanych włosach, jak wtedy, kiedy trzymał ją w ramionach, by ją pocieszyć.

- Przepraszam-- To jakiś popierdolony sen. Ja-- - Alexander wziął głęboki oddech. Opanował drżenie w głosie. Mówił powoli, wciąż nieco chaotycznie, bo dalej targała nim złość, ale tym ostrym, hardym głosem, który zgrzytliwie domagał się posłuchu. Albo krwi. - Przyszłaś, żeby powiedzieć mi, że coś się z nią-- z tobą - dzieje, że ktoś--? - próbował domyślać się znaczenia posłannictwa zjawy. - Ktoś cię skrzywdził?

Przed chwilą obiecywał jej, że obroni ją przez każdym zagrożeniem. Czy to była tylko część jego snu?

- Kto to był? Ten pierdolony wampir? Nie? Kto to był? Wykrztuś to z siebie. Jakiś śmieć z Nokturnu? Masz tam wrogów? Dlaczego mi nie powiedziałaś? Kto to był? Kurwa, to śmierciożercy. To śmierciożercy, dlatego mi nie powiedziałaś? Bałaś się, Rosie? Boisz się? Przecież jestem z tobą. - Szukał w jej twarzy jakiejś wskazówki. Szczęka mu zadrgała, bo zacisnął zęby, nagle świadom, jak to musi wyglądać. Zapijaczony wariat z udarem słonecznym rozmawia z duchem. - Czego się boisz, co? Nie bój się, nie będę dotykał, nie wiedziałem, przepraszam, nie bój się... Boli cię to? Mogę sprawić, że ich będzie bolało po stokroć bardziej. Tylko powiedz, co się stało.

Pogładził Ambrosię po policzku.

- Bo zaraz, kurwa, oszaleję. Żadnym "następnym razem". Gdybyś była realna teraz... Wtedy przynajmniej bym wiedział, że nic ci nie jest, ty cholerna-- Rosie, proszę. Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Dlaczego nic nie mówisz?

"Pomyśl, że to sen"? Co za głupia maksyma. Wszystkie jego sny zmieniały się w koszmary.

- Czy to dlatego-- że to ja? Czy to byłem ja, Ambrosio? Skrzywdziłem cię...?


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#7
19.03.2024, 00:54  ✶  
Mówiła mu wiele rzeczy. Było to stwierdzenie w swojej prostocie mało inteligentne, bo przecież na tym polegały ludzkie relacje - na komunikacji. Oni jednak zdawali się rzucać monetą przy każdym temacie, który mógł zostać poruszony; orzeł i był to moment, w którym zmuszeni byli użyć słów, reszka i z ukontentowaniem pozwalali wybrzmieć co najwyżej ciszy i znaczącym spojrzeniom. Ku ich zadowoleniu też, przynajmniej dotychczasowym, liczącym sobie jakieś 21 lat, moneta którą się posługiwali była wyważona i tylko umiejętne złapanie jej sprawiało, że losowała pierwszą z opcji. A przyzwyczajenie było też rzeczą ludzką i to milczenie zgryzło się umiejętnie w samą podstawę ich wspólnego życia, stając jednym z fundamentów. Może dlatego, kiedy chodziło o rzeczy ważne, które czasem zwyczajnie potrzebowała powiedzieć, nigdy nie mówiła mu tego prosto w twarz. Szeptała, nachylając się do jego ucha, kiedy najbardziej tracił kontakt z rzeczywistością; kiedy balansował gdzieś na granicy głębokiego snu, albo kiedy oczy miał całkowicie mętne od wypitego alkoholu. Mówiła mu rzeczy absurdalne lub najbardziej ciążące - chcąc wyrzucić je z siebie, ale też bojąc się co by zrobił, gdyby usłyszał je w pełni świadom. Co widzisz w naszej przyszłości? - zastanawiała się nie raz, pytając o wizje, które do niego przychodziły. Myślisz, że mógłbyś się kiedyś ze mną ożenić? - nie potrzebowała tego, ale zawsze zastanawiała się nad tym, czy był w stanie tak się dla niej poświęcić. Chciałbyś mieć kiedyś dzieci? - dukała może nieco nieśmiało, obracając w palcach papierosa, kiedy siedzieli na werandzie. On nie będąc w stanie siedzieć prosto, a ona całkowicie trzeźwa, bo trzy dni wcześniej uświadomiła sobie, że coś było nie tak. W końcu też jednak sięgała po tematy też niemal idiotyczne, ale równie ważne, kiedy pytała go czy kochałby ją, gdyby była gumochłonem?

W większości wypadków plótł trzy po trzy, nie rozumiejąc w ogóle o co jej chodzi. Nie dlaczego zadaje te pytania, ale właściwie jakie słowa wpadają do jego głowy, bo te zdawały się tam zlepiać w jedną, niemożliwą do zidentyfikowania masę. Kiedy na czymś bardzo jej zależało, wybierała sobie momenty, kiedy znajdował się w stanie o wiele bardziej przyswajalnym. Takim, po którym pozostawało następnego ranka zmarszczyć brwi i zastanawiać się, czy należało pomyśleć że to sen, czy może była to najprawdziwsza prawda. Mulciber jednak wydawał się albo kompletnie ukontentowany z faktu, że mogły mu się niektóre rzeczy zwyczajnie przyśnić, albo zbyt wygodnie rozsiadł się w panującej między nimi ciszy.

Zawsze będę twoja. Szeptała mu do ucha, kiedy nie mogła spać, a on jakimś cudem pogrążony był we śnie, leżąc na poduszkach koło niej. Przeczesywała palcami jego włosy, bawiąc się nimi trochę i delikatnie drapiąc go po skórze karków czy pleców. Było to lepsze niż patrzenie w sufit, a repetytywność ruchów pozwalała by znużenie przyszło szybciej i w końcu przymknęło jej własne powieki.

A teraz, czuła się trochę że gdyby dotknęła go z taką samą delikatnością, to rozpadłaby się na kawałki. Jakby im lżejsze miało być muśnięcie jej dłoni, tym bardziej miało nią poruszyć. A tak bardzo chciała ująć go teraz za twarz, by przestał się miotać, przestał wykrzywiać swoją twarz w irytacji i posłuchał jej, jak mówi mu prosto i wyraźnie znowu te same słowa.
- Zawsze byłam tylko twoja - żachnęła się, jakby to co chodziło jej po głowie ani trochę nie pokrywało się z tym, co była w stanie teraz zrobić. Obiecała sobie, że będzie w tej Francji silna, nie ważne jak bardzo była rozbita i sama potrzebowała pocieszenia. Musiała być silna dla niego.

Pierdolenie. Pomyślała, ale bardziej rozżalona niż zła. Patrzyła na niego uważnie, w głowie mieląc to, jak bardzo nienawidziła czasem tego jak usilnie stawiał ją na jakimś prekognicyjnym piedestale, siebie spychając nie tyle na dalszy plan, co w ogóle nie biorąc pod uwagę. Było coś faktycznie łapiącego serce w tym, jak traktował samego siebie. Tak, jesteś okrutny, Alexandrze chciała mu przyznać rację. Ale nie dlatego jak traktujesz mnie, a przez to jak traktujesz osobę, którą wciąż kocham po tych wszystkich latach. Którą kocham najbardziej na świecie.

Ale zamiast tego, pokręciła zniecierpliwiona głową.
- Nigdy - syknęła, tak samo sfrustrowana jak on zdawał się być. On nie miał prawa narzekać, kiedy była tutaj dla niego, a on usilnie odpychał ją od siebie, tak jakby właśnie nie powiedział jej, jak bardzo chciał ją tutaj zabrać. Była tutaj. Obok niego, trzymając go za rękę, a mimo to wciąż była dla niego tylko zjawą. Dobrze, mogła grać tę rolę. Nie pierwszy nie ostatni raz, ale w tej chwili zdawało się ją to ranić bardziej jak zwykle.

- Nie, nie wiesz. - oznajmiła z niezadowoleniem. - Bo ty nigdy nie chcesz patrzeć na swoją przyszłość. Tak było kiedyś i tak jest teraz. To akurat się nie zmieniło. Gdyby było inaczej, nie pierdoliłbyś mi tutaj, że ja mam przyszłość, a ty nie. - była zła, ale złość ta szybko została odłożona na bok, kiedy zasadzona przez Alexandra myśl, powoli wykiełkowała. Zacisnęła usta, czując jak to co zaczyna rozumieć, dotyka ją do żywego. - Wszystko można naprawić - wyszeptała, spoglądając na niego ze zmartwieniem.

Pokręciła delikatnie głową, bardziej do siebie, niż do niego, zwyczajnie nie wiedząc, co powinna zrobić. Nagle wszystko nabrało zupełnie innych barw, z przejrzystych i skąpanych w promieniach słońca, zmieniając się na o wiele cięższe, lepkie wręcz od czerwieni. Było jej słabo, jakby chciała podzielić nieco jego nastrój, a z drugiej strony poczuła coś na kształt tego, co sam przed chwilą jej powiedział. Przez parę sekund była pijana ze szczęścia. Ale przecież Donald nie był martwy. Nie z tego co było jej wiadomo - wciąż leżał w lecznicy, bez większych perspektyw na przyszłość, ale dalej oddychał.

Najwyraźniej ten jeden raz Axel miał rację - jego przyszłość faktycznie wydawała się malować w nieciekawych barwach.

- Jak mogę mieć moje słońce na własność, skoro cały czas ode mnie uciekasz? - była w tym pewna naiwność, ale tym razem nie wypierała się tego przynajmniej przed samą sobą. Bo chciała, żeby to on był tym jej słońcem. Żeby się wreszcie zamknął i zrozumiał, że odmawiała przyjąć jakikolwiek inny stan rzeczy. Kiedyś pewnie przerwałaby tę dyskusję pocałunkiem, ale teraz? Teraz było to niemożliwe. A mimo wszystko jej spojrzenie na moment uciekło do jego ust, bo zwyczajnie nie mogła się przed tym powstrzymać.

Prawda była taka, że nie czuła się szczęśliwa, odkąd ją zostawił. Ale tego nie mogła mu powiedzieć.

- Jeśli ty nie chcesz być moim, to ja mogę być twoim słońcem - rzuciła, a potem zmarszczyła brwi nieco gniewnie, bo nie chciała, żeby akurat te słowa zobaczyły światło dzienne. To było jak poddanie się w ich nieustannej walce o to, kto był czyim Słońcem, ale w tym momencie i słysząc to wszystko, a dokładniej tę część o jego bracie, była gotowa poddać się chociaż na ułamek sekundy.

Opuściła spojrzenie na jego dłoń, na dłuższą chwilę tam właśnie je zatrzymując i muskając je wargami, jakby to miało odciągnąć i jego i ją od głupiej deklaracji, której właśnie się dopuściła.

O czym myślisz? Chciała go jeszcze zapytać, bo urwał znowu, nie kończąc myśli, a ona zwyczajnie chciała wiedzieć. Chciała usłyszeć wszystko, co mógł mieć jej do powiedzenia, ale zaraz zdała sobie sprawę z tego, co właściwie zmusiło go do milczenia.

Poczuła, jak pociąga ją ku górze, zmuszając do podniesienia się na równe nogi, zaskakująco szybko jak na kogoś w jego stanie, i mimowolnie zesztywniała pod jego dotykiem. Jej dłonie, teraz już wolne, automatycznie podniosły się ku górze, kiedy oparł rękę o jej twarz i to na jej nadgarstku zacisnęły się nerwowo, jakby bała się że zrobi coś więcej. Coś innego. A zaraz potem czuła jak robi jej się gorąco z zażenowania. Jak mdli ją na to, jak zareagowało jej własne ciało, bo przecież tak doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że on nigdy by jej tak nie skrzywdził. Zamrugała parę razy, czując jak oczy pieką ja zdradziecko.

Prawdę powiedziawszy, to zdążyła zapomnieć o tym, co znajdowało się na jej szyi. Wszyscy inni w pewien grzeczny sposób ignorowali jej stan, rozumiejąc między wierszami to, że nie była tutaj tylko dla Alexandra. Z resztą... przecież to nie był jej pierwszy raz, bo do Francji, tej pełnej cygańskich wozów i spokoju oblanych słońcem bezdroży, uciekała chętnie kiedy to co jej robili inni okazywało się ją przerastać. Niechętnie też patrzyła w zabrudzone lustro, które znajdowało się w wozie, który dzieliła z Alexandrem, poświęcając sobie zaledwie tyle czasu, ile było konieczne, nie rozdrabniając się nad próżnościami.

Poluźniła uchwyt, przez moment wręcz desperacki, pozwalając rękom opaść bezwładnie wzdłuż ciała, kiedy złapał ją za ramiona, przyciągając do siebie. Była niczym laleczka, ale tym razem nie jego w tym urokliwym, nieco zaczepnym znaczeniu, a raczej jak bezwolna kukiełka, z którą można było zrobić absolutnie wszystko. Zabaweczką, jak to Louvain określił w niedawnym liście.

Pokręciła przecząco głową na jego pytania, nie będąc jednak w stanie wydobyć z siebie jakiejś zbornej myśli, bo te krążyły wręcz rozszalałe, niczym chmara pszczół brzęcząca w jej głowie. Poczyliła twarz do przodu, bo nie chciała na niego patrzeć. Nie mogła, a jednocześnie uniosła też dłonie do ust, chcąc stłumić spazmatyczny szloch, który sprawił że zadrżała. Problemem nie było to, że ktoś ją skrzywdził - to miało w jej życiu miejsce regularnie. Cierpienie stało się nieodłącznym wręcz fragmentem rutyny, a ona chętnie je nawet usprawiedliwiała. Problemem było to, że to na co teraz spoglądał Alexander, zrobił jej brat - osoba, której nie mogła tak zwyczajnie wskazać palcem jako winnego. Nie była w stanie.

Znowu pokręciła głową. I jeszcze raz, i jeszcze raz. Na każde kolejne pytanie, czy to faktycznie im zaprzeczając, czy to nie chcąc na nie odpowiadać. Walczyła też sama ze sobą. Z płaczem, który wzbierał gdzieś w piersi, ale stłamszony zaczął się uspokajać, rozumiejąc że jeszcze przyjdzie na niego czas. Wtedy, kiedy będzie sama i nikt nie będzie na nią patrzył.

Odsunęła się od niego na tyle, na ile jej pozwolił, czując że nie jest w stanie całkiem umknąć z jego uścisku, a spojrzenie mimowolnie zaczęło błądzić. Po nim, jego twarzy i rękach, a potem dalej, w bok, uciekając w zieleń trawy i błękitu niezapominajek, jakby tam szukając miejsca, gdzie mogła się schować. Ale potem, jako że nie była w stanie takie miejsca znaleźć, odsunęła się od niego znowu, ale już nie ciałem. Alexander, ze spojrzeniem skoncentrowanym na jej twarzy, mógł zobaczyć jak Rosie cofa się gdzieś w środku. Jak rysy jej twarzy powoli tracą na wyrazie i martwieją, a zasnute wilgocią oczy obojętnieją. Robiła to zawsze, kiedy bolało ją najbardziej, ale nawet on nie miał okazji widzieć jej takiej zbyt często. Patrzyły na niego zielone oczy, takie same jak te, które spoglądały na niego te siedem lat temu w rezydencji Mulciberów.

- Nie. To ja jestem z tobą. Jestem tutaj z tobą, bo ty nie chcesz być ze mną. Bo mnie zostawiłeś samą i nie jestem w stanie sobie poradzić. Nie widzisz tego? Kiedy jesteśmy osobno, krzywdzimy samych siebie, żeby cokolwiek poczuć. Gdybyś mnie teraz zobaczył naprawdę, nic by się nie zmieniło, Alexandrze. Wyglądałabym dokładnie tak samo, bo zapominasz że to czego się obawiasz, może faktycznie się wydarzyć. To że nas nie było przy sobie nigdy niczego nie było w stanie naprawić, a było tylko źródłem dalszych problemów.


she was a gentle
sort of horror
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#8
19.03.2024, 01:28  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 24.03.2024, 22:39 przez Alexander Mulciber.)  
proszę błagam rzut na percepcję czy ogarnę downa
Rzut PO 1d100 - 83
Sukces!

Rzut PO 1d100 - 73
Sukces!



„Co widzisz w naszej przyszłości?” było niegdyś ulubionym pytaniem Mulcibera. Nigdy by się do tego nie przyznał – tak jak i do tego, że niemal codziennie zadawał to właśnie pytanie kartom – Ambrosia nie pozwoliłaby mu o tym zapomnieć, nie po tym, jak namiętnie wypominał kobiecie (z paskudnym, pełnym nieprzytomnej wręcz satysfakcji uśmieszkiem czającym się w kącikach ust), że czyta mu tarota częściej niż sobie samej.

„Co widzisz w naszej przyszłości?”, pytała Ambrosia, a on powstrzymywał się żeby nie odpowiedzieć, jak ostatni głupiec: widzę ciebie, i widzę mnie, tak jakby to było coś głębokiego, nie zaś oczywista oczywistość. Zawsze wymijająco mówił o przyszłości, zwłaszcza, gdy ta dotyczyła bezpośrednio losów jego i jego bliskich. Alex był przekonany, że wizje podsuwane przez trzecie oko potrafią być zdradliwe same w sobie, a co dopiero, kiedy trzeba je było porównywać z tym, co widziała ta zwyczajna para oczu. Dysonans doznań zmysłowych i konflikt uczuć z rzeczywistością zaburzały zdroworozsądkową ocenę sytuacji i czyniły go podatnym na potknięcia podczas interpretacji podszeptów intuicji.

A Alexander nie chciał, by Ambrosia widziała jego potknięcia: przy niej, już jako nastolatek mimowolnie prostował plecy i podnosił głowę wyżej, wchodząc w rolę „mężczyzny” – a przynajmniej swego wyobrażenia o tym, jak ten powinien postępować – potem, gdy wątpliwości młodzieńca zastąpiła pewność siebie dorosłego, ta dynamika w ich relacji stała się czymś naturalnym, a wręcz podświadomym. On był silny, ona była słaba, ona sprawowała pieczę nad jego sercem, on – nad ich przyszłością. Nie mógł się więc potykać – nie, kiedy na jego ramieniu wspierała się kobieta, w której był zakochany.

„Co widzisz w naszej przyszłości?”, pytała jednak, raz po raz, zawsze wybierając taki moment, kiedy nie potrafił tak po prostu odmówić.

Czasem słowa Alexandra były bardziej zagmatwane od przepowiedni wyroczni delfickiej. Wtedy, kiedy inni myśleli, że plecie trzy po trzy – ale tolerowali jego zachowanie, bo jaki jasnowidz jest tak do końca normalny? – Alex… cóż, próbował. Dzięki Ambrosii nauczył się w ogóle nazywać, to, co czuje.

Najlepiej szło mu wtedy, kiedy oboje byli nadzy albo wtedy, gdy alkohol rozwiązywał mu język.

Na niektóre jej pytania wciąż odpowiadał milczeniem. Często, wzorem rodzinnej starszyzny, unikał mówienia o pewnych rzeczach wprost – wtedy, gdy szczerość nie przyniosłaby im niczego, poza bólem – w zamian snuł więc cygańskie przypowieści, których ukryty morał i znaczenie znał jednak tylko… On sam.

Kiedy Odyseusz, znękany tułaczką, poprosił o przewodnictwo ducha zmarłego wróżbity, zaczął z namysłem, przygarniając ją do siebie ramieniem, ten wyjawił mu, że przed nim droga pełna przeciwności losu. Duch obiecał herosowi, że ostatecznie uda mu się dopłynąć do domu – ciągnął dalej Alex – ale to nie miał być jeszcze koniec jego trudów. Wieszcz rozkazał bowiem Odyseuszowi wziąć wiosło, i podążyć w głąb lądu. Dźwigawszy na barkach jego ciężar, miał iść przed siebie – dniem i nocą – dopóki nie napotka na swej drodze kogoś, kto pomyli wiosło z łopatą. To byłby znak: znak, że oto dotarł do miejsca zamieszkanego przez ludzi, którzy nigdy nie widzieli morza. W tym miejscu miał odnaleźć spokój. Tam miał pogodzić się z bogami. Tam też miał zostawić za sobą przeszłość – tak, jak wcześniej zostawił za plecami morze. Odyseusz wiedział, że jego los jest z góry przesądzony, ale potrafił to zaakceptować. Myślę, że chciałbym tego samego – być może to jedyna rzecz, jakiej chcę – zostawić za sobą gwałtowne morze, i znaleźć spokój, mówił, pociągając ostatni łyk z butelki.
Nadążasz, McKinnon?, szeptał wreszcie – uśmiech, skryty w ciemnościach nocy, doskonale słyszalny w jego głosie – tak, jakby to, co właśnie powiedział, nie było pokrętną zagadką, a jakimś wewnętrznym żartem, który powinna z łatwością zrozumieć.

Ale przecież cel tego akurat wywodu – cichego, podlanego alkoholem, i usłanego delikatnymi pocałunkami składanymi wzdłuż rozkosznie wygiętej szyi kobiety – zdawał mu się oczywisty (by nie rzec wręcz jasny jak słońce), i na tyle klarowny w swojej prostocie, że nie wymagał dodatkowych wyjaśnień:on był Odyseuszem, a Ambrosia była jego spokojem. To dla niej mógłby postąpić tak samo, jak mityczny heros: zostawić za sobą wszystkie życiowe zawirowania, sprzeniewierzyć się wartościom rodziny, porzucić dotychczasowe nawyki. Zmienić się.

Odyseuszowi zrozumienie tego zajęło dziesięć lat.

Alexander potrzebował siedmiu.

Siedmiu, długich lat, które spędził dryfując bezwolnie – nie na morzu, a na granicy między snem a jawą – siedmiu lat, w trakcie których rzeczywiście się zmienił – choć wcale nie na lepsze.

Kiedy po ataku na Donalda przyśniła mu się ta pierdolona łopata, w akcie desperacji zasłonił się klasyczną interpretacją wróżbiarskich symboli, i zdecydował wyrzucić jej w liście stronniczość, zbyt wściekły i rozżalony, by tak zdusić to wszystko w sobie, jak to przywykł robić. Przez lata wracał myślami do opowieści o Odyseuszu i torturował się wspomnieniami, z których najgorszym była pamięć o tym jednym, pobożnym życzeniu, jakie nosił w sobie od chwili zamówienia świstoklika, mającego ich teleportować do Grecji: proszę, pomyślał wtedy, już na wpół śpiący, kołysany do snu przez cykanie świerszczy za oknem, i Rosie, bawiącą się bezmyślnie jego włosami, tam przetransmutuję to pierdolone wiosło w łopatę.

„Co widzisz w naszej przyszłości?” bolało, kiedy ta przyszłość nie była już „ich” tylko „jej i jego”, osobne, oddzielne. Być może Rosie miała rację. Być może nie chciał znać przyszłości, bo wtedy czułby się jeszcze bardziej bezsilny. Rozumiał już teraz, dlaczego jego biedna matka oszalała przez własne wizje. Alex czuł, jak zapiekły go oczy, kiedy powoli, ostrożnie, zaczął cedzić odpowiedź przez zaciśnięte zęby.
– Ja nic nie wiem? Bo nie chcę patrzeć na swoją przyszłość? Tak? – wyrzucał z siebie urywanie. – A tobie – tobie wydaje się, że widzisz wszystko – i może, do cholery widzisz, może i przejrzałaś mnie całkowicie – I jesteś tu teraz…! – Jak? – Nie, to ty nie widzisz. Jak możesz wciąż być taka ślepa, Rosie? Myślisz, że cię nie chcę? – Głos załamał mu się zdradziecko, ale to nie było ważne, bo nie było już jak, ani kogo oszukiwać.

Czasem, Mulciber nie potrafił tak do końca powiedzieć, gdzie zaczynały się wizje przyszłości, a gdzie teraźniejsze impresje. Cały ten czas był przekonany, że ma do czynienia z jednym z prześladujących go duchów – tym najmilszym jego sercu – tym, które odpędzał złe sny i pomagał mu uspokoić chaos w głowie. Ale kiedy poczuł, jak Ambrosia sztywnieje pod jego dotykiem – jak zaciska silnie dłonie na jego nadgarstku – jak ciepły jest jej oddech, teraz dziwnie przyspieszony – jak gorące są jej łzy spływające jej po policzkach – z nagła, Alexander uświadomił sobie, że to wszystko to nie jest tylko sen, tylko najprawdziwsza jawa. Słyszał, co mówiła do niego Rosie, rozumiał znaczenie kierowanych doń słów, ale nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Nie mógł odpowiedzieć na żaden z jej wyrzutów, nie potrafił znaleźć odpowiednich argumentów. Wszystko można naprawić, szeptała kobieta, a on zastanawiał się, co właściwie mówił jej, kiedy wciąż myślał jeszcze, że ta jest tylko wytworem jego wyobraźni.

Czy cokolwiek w twoim życiu jest stabilne?, pytała go z psotnym sznytem w liście. Ambrosia od lat pozostawała jedynym constans w jego życiu, ale przecież nie mógł jej tego powiedzieć. Mógł tylko pluć wściekle pytaniami, co za skurwysyn zrobił jej krzywdę, jednocześnie trzymając ją w ramionach i rozpaczliwie zaciskając dłonie na jej ciele, kiedy widział, że Rosie oddala się od niego. Mimowolnie przeniosło to Alexa w czasie do chwili ich rozstania, siedem lat temu, i kolejnej, wielkiej kłótni, która miała miejsce w marcu tego roku.

Jeżeli liczyła, że nie zauważy jej pustego spojrzenia, to się przeliczyła. Zbyt dobrze znał ten wzrok – nie tylko z ich wspólnych wspomnień, ale i z autopsji, bo czasem, goląc się, wpatrywał się w lustro dobre kilka minut, a gdy wreszcie wyrywał się ze spirali derealizacji, docierało do niego, że patrzy na własną, głupią mordę – zdawał sobie sprawę, że na jego twarzy często gościł ten sam, nieobecny wyraz, kiedy mimowolnie dysocjował z nurtem strumienia świadomości.

- Skoro jesteś tutaj ze mną, nie patrz na mnie, kurwa, tymi martwymi oczami z moich koszmarów, tak, jakbyś miała zaraz zniknąć w odmętach Limbo. – Powiedział za dużo, jak zawsze. Czysta desperacja przebrzmiewała jednak przez chwilę w głosie Mulcibera, kiedy podtrzymywał ją drżącymi rękoma. – Rosie… – Wziął głębszy oddech, próbując zapanować nad sobą. Nie chciał jej przerazić. – Nie waż się wmawiać mi dalej, że to tylko sen. – Czuł się zdradzony, że pozwoliła mu w to tak długo wierzyć, choć winą mógł obarczać przecież tylko samego siebie.

Czy kiedy zasypiał z jej złotoblond włosami rozsypanymi na poduszce obok – to też było prawdziwe?
Oczywiście, że to było prawdziwe, pomyślał, przecież bez Ambrosii u boku nie mógłby zasnąć nocami.

Poczuł, że nogi się pod nim uginają, kiedy zdał sobie sprawę, że wyznał Ambrosii prawdę o Donaldzie. Co go podkusiło, by w ogóle mówić o tym na głos? Złożył na jej barki kolejny ciężar, zamiast ją wesprzeć. To on powinien ją teraz pocieszać, ale zamiast tego nie potrafił wydobyć z siebie sensownego zdania, nie potrafił wypuścić jej z rąk, tak, jak gdyby wciąż mogła zniknąć, gdyby tylko wymknęła się z jego uścisku; tak, jak gdyby była ostatnim bastionem normalności.

Otarł delikatnie dłonią łzy, które błyszczały wciąż na policzkach Ambrosii, chociaż ta szybko zdusiła w sobie szloch. Nie potrafił zachować spokoju, gdy widział ją płaczącą, ale musiał się opanować, dla niej. Starał się powstrzymać drżenie rąk, kiedy pomógł jej usiąść na jednym z większych głazów zdobiących polanę, samemu siadając obok, tak, by mogli rozmawiać głowa przy głowie.
Wcześniej otoczył ją opiekuńczo ramieniem
, bo nie był pewien, czy da radę siedzieć prosto: wydała się przez chwilę tak przerażająco wiotka i słaba. Zdołał jakoś uspokoić oddech.

– Ja ciebie nie zostawiłem. Ja cię oszczędziłem.

Spokój i święte przekonanie o słuszności swej racji w głosie Mulcibera były upiorne.

– Jak myślisz, jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy…? – Byli małżeństwem?, dokończył gorzko w myślach, bo przecież nie mógł jej tego powiedzieć. Nie potrafił być wobec Ambrosii na tyle okrutny, by pozwolić sobie szafować takimi słowami w jej obecności, choć przecież próbował – wtedy, kiedy chciał wreszcie wziąć na siebie ciężar przerwania tej błędnej spirali nieporozumień, w jakiej tkwili, i zakończyć to na swoich warunkach – ożeniłem się z Lorettą, oznajmił jej, i patrzył, jak uśmiech Ambrosii gwałtownie gaśnie. W tym jednym momencie, Alex zwątpił – widział tylko dziwnie zmienioną twarz Rosie, i przez krótką chwilę był w stanie myśleć tylko o tym, jak straszliwy błąd popełnił – ale to był tylko moment, kilka uderzeń zdradzieckiego serca, bo przecież, jak powtarzał sobie, raz za razem, wybrał przyszłość, która była lepsza dla wszystkich.

– Oszczędziłem ci cierpienia. Uwierz mi, nie chciałabyś życia z… Tym wszystkim. Z gorzałą. Kartami. Heroiną. I innymi rzeczami. Gorszymi. Ze mną. – Alexander starał się teraz wytłumaczyć jak najdelikatniej to, czego nie chciała słyszeć wtedy. Jeżeli on był Odyseuszem, Loretta była Calypso, a Ambrosia – jego Penelopą. Wszystko poplątane, i nie takie, jak trzeba. Myślał, że wreszcie zdołał to zaakceptować: on i Loretta byli siebie warci, ale Ambrosia…

Wiedział, że zachowuje się jak skończony chuj, kiedy wracał raz po raz do Anglii, i stawał na jej progu – elegancki, wyczyszczony, pełen nowych historii do opowiadania, z jakimś egzotycznym podarkiem przywiezionym z kolejnej z podróży – chociaż kilka dni temu, o tej samej porze, myślał, że zdechnie we własnej łazience, z igłą w ramieniu; szczęśliwie zdołał się otrząsnąć z marazmu i zaaplikować końską dawkę antidotum, po czym, jak gdyby nigdy nic, doszedł po omacku do łóżka, do Loretty. Ćpun zawsze pozostanie ćpunem, powiedział mu kiedyś Donald, i po raz pierwszy i ostatni w życiu Alexander musiał się zgodzić z bratem. Kochał w życiu dwie kobiety, i tylko jedną był w stanie skazać na takie życie.

Znalazł w sobie wystarczająco dużo przyzwoitości, by wreszcie uwolnić Ambrosię od siebie – by pozwolić jej odejść – bo wiedział, że sama nie będzie w stanie podjąć właściwej decyzji.

Zrobił to za nią.

Nie potrafił przestać jej kochać. Wytrzymał ledwo miesiąc milczenia. Zaczęli od nowa, jako przyjaciele. Bez pustych „kocham cię”, bez zwykłych czułostek, bez zasypiania w jej objęciach.

Najgorsze, że to wszystko stało się dla niego zadziwiająco łatwe. Była jakaś niewinność w ich relacji, choć sam nie byłby jej świadom, gdyby nie kolory łączących ich nici powiązań… Tęsknił za nią, owszem, ale to było trochę tak jakby znowu byli dzieciakami, usatysfakcjonowanymi siedzeniem w milczeniu w tym samym kącie pokoju wspólnego, każde ze swoją książką w rękach: ona rozłożona na fotelu, on wyciągnięty na dywanie, oboje zanurzeni w ich małym, cichym świecie.

Teraz jednak, myślał tylko o tym, by wziąć ją w ramiona, jak dawniej, i sprawić, by zapomniała o reszcie świata. Chciał zrobić to samo, co ona robiła tak często, kiedy miał poobijaną twarz: ucałować każdy z siniaków na jej szyi – choć podejrzewał, że Ambrosia, nieprzyzwyczajona do przemocy z jej delikatną konstytucją, początkowo odsuwałaby się z niechęcią – Alexander wiedział, że teraz potrzebuje czułości, i niczego nie chciał bardziej niż po prostu ją pocieszyć.

Zamiast tego, chwycił jej dłoń, i położył na swoim sercu, tam, gdzie między żebrami można było najlepiej wyczuć rytmiczne drżenie mięśnia wściekle rozbijającego się o ścianę jego klatki piersiowej. Nakrył rękę kobiety swoją własną. To było takie proste, skupić się na tym, co powinien zrobić dla niej. Przed swoim szaleńczym atakiem na Donalda sfocusowany był na bezpieczeństwie Loretty, w trakcie całego zamieszania związanego z przesłuchaniami zdołał zachować względną stabilność psychiczną tylko dzięki temu, że myślał o losie Diany. W tym momencie odsunął na bok zmartwienia, bo to Ambrosia wymagała jego uwagi.

Był zbyt pijany, by się domyślić, kto ją skrzywdził. Ale kiedyś wytrzeźwieje. Po kilku dniach bez picia przejdzie mu nawet halucynoza alkoholowa. Być może do tego czasu siniaki zbledną i znikną… Ale on będzie pamiętał. Nie zamierzał zapomnieć tej zniewagi. Nie zamierzał pozwolić, by ktokolwiek krzywdził Ambrosię. Sam aż nazbyt dobrze nauczył się krzywdzić ludzi od kiedy wstąpił w szeregi Czarnego Pana.
Ale najpierw musiał wyciągnąć z niej, co właściwie się stało. Ambrosia dużo mówiła, próbując odwrócić jego uwagę od problemu, ale on wiedział swoje. W końcu McKinnon nie była jedyną osobą w ich relacji, która musiała nauczyć się odpowiednio podrzucać tę wyważoną monetę od losu, by wypadł orzeł, a nie reszka.

– Mówisz, że jesteś tylko moja – powiedział cicho. Wolną dłonią łagodnie odgarnął włosy Ambrosii, na powrót odsłaniając jej szyję, choć pozornie zrobił to tylko po to, by nic nie przeszkadzało mu, gdy gładził ją uspokajająco po policzku. Wiedział, co chce powiedzieć, ale i tak z trudem przyszło mu rozewrzeć zaciśniętą szczękę. – Ale nie pamiętam, żebym zostawił takie ślady na twojej szyi. – Pozwolił chwilę wybrzmieć ich niespokojnym, głośnym oddechom. Wstrętnej ciszy, która miała jej pozwolić zebrać myśli… I udzielić mu odpowiedzi, jakiej oczekiwał. Rosie dobrze znała ten ton – ten spokojny, wyważony ton w głosie Alexa, który nie znosił sprzeciwu – ten sam, którym powiedział jej w maju „nie idziesz na Beltane”, ni stąd, ni zowąd pojawiając się na progu jej mieszkania, chociaż byli śmiertelnie skłóceni, a ona, nieważne, czy w pierwszym odruchu reagowała tylko krnąbrnym niedowierzaniem czy wręcz wściekłą opozycją, ostatecznie, jak zawsze, posłuchała. Teraz też nie zamierzał odpuścić.
– Więc, powiedz mi, Rosie – szepnął Alexander, z twarzą tuż przy twarzy Ambrosii, wodząc delikatnie palcami po linii jej żuchwy, tam, gdzie już nie docierały siniaki; to musiało wystarczyć, kiedy nie mógł jej pocałować, nie, kiedy jechało od niego gorzej niż od zrujnowanej bimbrowni, a on potrzebował, by mu uległa i wyjawiła prawdę, nie zaś unosiła się gniewem, rozpaczą i zranioną dumą. – Kim jest ten człowiek, którego mam nauczyć szacunku… Do cudzej własności? – W oczach Alexa błyszczało zdecydowanie, chociaż jego głos był niewiele głośniejszy od szeptu.

Być może Ambrosia miała we wszystkim, kurwa, rację, ale zapominała, że on znał ją równie dobrze, co ona jego. Bo w ciemnościach ich sypialni oboje byli nadzy: on, kiedy wreszcie decydował się wyznać swoje grzechy w jej ramionach, a ona – wtedy, kiedy zadawała mu pytania bardziej wymowne niż jakiekolwiek wyznania.

- Naprawię to, Rosie. Zajmę się wszystkim. – Obiecał cicho.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#9
30.03.2024, 03:23  ✶  
Co widzisz w naszej przyszłości? Pytała go za każdym razem z pewną rezerwą. Może odrobiną nieśmiałości, bo to konkretne pytanie podszyte było drugim, którego nigdy nie wypowiadała przy nim głośno. Czy widzisz to samo co ja? Chociaż może powinna się go pytać, czy widział to, co było im przepowiedziane. To, o czym wyszeptały jej na ucho ich matki, a czego sama nigdy nie była wystarczająco pewna. Nie wiedziała, czy kobiety mówiły prawdę, czy przemawiało przez nie szaleństwo, czy może wiedzione były zwyczajną, matczyną troską i intuicją. Dlatego bardzo chciała usłyszeć od niego coś, co potwierdzałoby słowa, których on nigdy nie usłyszał.

Nadążasz, McKinnon?

Ale nie odpowiadała mu na to pytanie. Nadążała, a przynajmniej robiła to do momentu, gdy składane na jej szyi pocałunki nie rozproszyły jej do reszty, zmuszając ją do skupienia się na czymś zupełnie innym, niż analizowanie wypowiedzianych przez niego zagadek.

Zmarszczyła brwi, kiedy zaczął cedzić w jej stronę słowa, z wyraźnym niezadowoleniem przyjmując to, co miał jej do powiedzenia. Ale sama zacisnęła tylko zęby, połykając odpowiedź, która cisnęła się jej na usta, bo chciała wykrzyczeć mu prosto w twarz jedną rzecz, która snuła się za nią od marca. Gdybyś mnie chciał, to nie ożeniłbyś się z Lorettą. Była w niej gorycz, z którą nie była w stanie sobie jednoznacznie poradzić, pomimo tego że od ich wiosennej rozmowy minęło już tyle czasu. I nie chodziło tu nawet o to, że Alexander powinien zamiast Lestrange, poślubić ją. Nie - ona nie wymagała od niego powtarzania tej propozycji. Ale przysięga złozona przez niego Lorettcie ciążyła jej niemiłosiernie, a fakt że nie była usankcjonowana przez urząd, a przeprowadzona w romskim obrządku, tym bardziej ją krzywdził. Lestrange nie kochała Francji; nie tej, w której właśnie była z Alexandrem. Cygańskie szlaki, prowadzone przez bezdroża, były jej zupełnie obce, tak samo jak i twarze, które można było znaleźć w odwiedzanym przez nich taborze. Nie znała ich zwyczajów, nie znała ich baśni i obrządków. Loretta była tu obca, a mimo tego w jakiś sposób zasłużyła na traktowanie, które powinno należeć się Ambrosii.

Chciała chyba, żeby Alexander dalej myślał, że to tylko sen, albo jakieś jego zwidy. Tak byłoby łatwiej. Dla niego. Dla niej. Oj, przede wszystkim dla niej. Mogłaby się odwrócić i odejść. Zniknąć z pola jego widzenia, tak jak zrobiłaby to pewnie jakaś przywołana przez niego zjawa. Zamiast tego jednak musiała tkwić w miejscu, patrzeć mu w twarz i czuć na siebie jego dotyk, który teraz palił niemiłosiernie.

Nawet nie próbowała ukryć przed nim tego, co się z nią działo, bo zwyczajnie nie była w stanie. Wiedziała, że był w stanie połapać się w jej pustym spojrzeniu i lalkowym zachowaniu, ale jakaś jej część, dokładnie ta sama które wymusiła na niej tę reakcję, uważała że było to jedyne rozsądne wyjście z tej całej sytuacji. Szczególnie, kiedy nagle czuła się tak strasznie zmęczona, jakby cały ciężar sytuacji w jednym momencie położył się jej na barkach.

Nie waż się wmawiać mi dalej, że to tylko sen. Zabrzmiało przed nią, a ona tylko skuliła się jakby, wciskając głowę w ramiona. To co powiedział chwilę wcześniej, obijało się echem gdzieś za pustymi oczami, które wpatrywały się w niego obojętnie. Miała trochę wrażenie, że już tam była. W Limbo. Że cała ta sytuacja była tylko wypaczoną wersją rzeczywistości i jeśli tylko się obudzi, albo przeczeka moment wizji, to wszystko wróci do normy. Alexander wciąż będzie na nią patrzył takim samym, mętnym spojrzeniem, bełkocząc dedykowane dla zjawy frazesy, a ona będzie mogła zapewniać dalej o tym, że wszystko będzie dobrze.

Wzdrygnęła się mimowolnie, kiedy poczuła jego dotyk, chcący pozbyć się łez z jej policzków. Był to odruch, ledwo zauważalny, ale mimo tego poczuła się jeszcze gorzej. Jakby tą drobnostką sprzeniewierzała się mu, im, jeszcze bardziej. Usiadła obok niego na kamieniu, z pewną odległą ulgą przyjmując to, jak otoczył ją ramieniem.

Obydwoje byli teraz upiorni. Spokojni i przekonani o swojej słuszności. Rosie pokręciła głową, słysząc jego deklarację, w ten prosty sposób dając mu do zrozumienia, że absolutnie nie zgadza się z tym co właśnie mówił. Bo dla niej to były zwykłe głupoty, które w pewnym momencie z jakiegoś powodu wbił sobie do głowy, zatruwając nimi wszystko, co robił.

- Nie jestem jakąś głupią owieczką ofiarną, którą można oszczędzić. - powiedziała sucho, głowę delikatnie przekręcając w jego stronę, ale pozbawione wyrazu spojrzenie spoglądało na zieleniejącą się dookoła nich trawę. - Byłoby lepsze. - co do tego nie miała nigdy wątpliwości. Wiedziała, jak bardzo męczyła się bez niego, szukając szczęścia przy innych ludziach, ale nawet jeśli znajdowała u nich pewien satysfakcjonujący substytut, to wciąż była to tylko namiastka. Dla niej niewystarczająca. Czuła się zwyczajnie pusta i kiedy o tym myślała, tak było już od lat. I tej pustki nie była w stanie zapełnić w trwały sposób, nie ważne co robiła. - Nie mów mi, czego bym chciała, a czego nie - syknęła w jego stronę, przymykając na moment oczy i czując, jak wzbiera w niej wściekłość. Alexander posiadał bardzo denerwującą umiejętność mówienia nieodpowiednich rzeczy w niewłaściwym czasie, z nagminną wręcz punktualnością. - Niczego mi nie oszczędziłeś. Sobie z resztą też. Zachowujesz się tak, jakby przez ostatnie siedem lat w ogóle o tym wszystkim nie wiedziała. O gorzale, o kartach. O heroinie. Możesz mnie uważać za to za skończoną idiotkę, proszę bardzo, ale mimo tego zawsze otwierałam te cholerne drzwi, prawda? - cedziła słowa, ale brzmiały one sztywno tylko dlatego, że wypluwała je przez zaciśnięte zęby, co pobrzękiwało w dziwaczny, pokrętny sposób i z pełnym dysonansem, kiedy w gruncie rzeczy jej głos był monotonny. - Tylko dlatego, że TY czujesz się z tym źle, nie znaczy że ja nienawidziłabym cię za to tak samo. - bo Ambrosia odnosiła wrażenie, że w tym wszystkim nie chodziło tak naprawdę o to, co ona o nim myślała, lub myśleć mogła. Nie. Wszystko rozbijało się o to, co Alexander myślał sam o sobie i najwyraźniej były to same najgorsze rzeczy.

Za każdym razem, kiedy wracał do Anglii, do niej, czuła jak napełnia ją jakaś nowa siła. Czuła się jakby przychodziła wiosna, a ona mogła wreszcie przebudzić się z zimowego snu i poczuć, że życie ma jakikolwiek smak. Kochała go do bólu - w pełnym, jak najbardziej dotkliwym tego słowa znaczeniu. Ale jej miłość nie była w stanie równać się z tym, jak bardzo Mulciber nienawidził samego siebie i tego, co ze sobą przez te wszystkie lata zrobił. A ona? Ona się tym wszystkim w pewien sposób obwiniała, bo gdyby tylko szybciej pozbierała się te siedem lat temu, może mieliby lepsze życie.

I wiedziała też, że gdyby wreszcie udałoby się jej Alexandra przy sobie zatrzymać. Jeśli znowu zamieszkaliby razem, dzieli w pełni to życie, to i tak wzdrygałaby się za każdym razem słysząc, jak ten zamyka za sobą drzwi wejściowe. Miała wrażenie, jakby do końca życia miałaby być przerażona wizją, że odejdzie na zawsze.

Nienawidziła tego, że decydował za nią, bo akurat te decyzje - odnośnie tego jakie życie i z kim wiodła, szły mu wręcz koszmarnie. I może dlatego początkowo zwyczajnie nie rozumiała tego, jak zmieniła się ich relacja i była co do niej zwyczajnie podejrzliwa. Bała się, że był to początek nieodwracalnych zmian, po których on odwróci się od niej bezpowrotnie, ale była to tylko kolejna rzecz, której początkowo nie była w stanie zrozumieć. Ale wraz ze świadomością i pewną świeżością, bo przecież znowu zachowywali się jak kiedy byli jeszcze w szkole, nigdy nie było to dla niej w pełni łatwe. Czasem nie myślała o tym zupełnie, ale momentami myśli wracały do tego, co pozostawało poza zasięgiem jej dłoni, a wtedy wyraz twarzy zmieniał się na moment, kiedy uciekała od niego spojrzeniem, zastanawiając się nad tym jak brakuje jej niektórych rzeczy.

Pocałunki byłyby przyjemną odmianą dla tego, co działo się w jej głowie. Miłym dystraktorem od wszystkiego, co teraz przytłaczało ją niepomiernie, ale pewnie gdyby Alex zdobył się na tego typu gest, ona odsunęłaby się, wzdrygając znowu. Była za głęboko w tym, co do tej pory ją bolało i napawało strachem, by tak po prostu wyrwać się z objęć swojej własnej bezpiecznej obojętności.

Spojrzenie zielonych oczu wspięło się po jej własnej ręce, kiedy pochwycił ją za dłoń, przykładając ją do swojej piersi. Czuła jego ciepło, ale też tętniące pod skórą życie. Kiedyś lubiła kłaść mu głowę na piersi i zwyczajnie słuchać rytmu, który wygrywało jego serce, jakby była to najbardziej uspokajająca pod słońcem melodia. I teraz, czując pod opuszkami palców znajomą melodię, mimowolnie zaczęła się w nią wsłuchiwać, a głowa lekko przekrzywiła się przy wydechu, jakby tym drobnym gestem zrzucała z siebie chociaż odrobinę ciężaru, który czuła.

I tym razem, kiedy jego dłoń zbliżyła się do jej twarzy, nie wzdrygnęła się. Przyjęła jego pieszczotę ze spokojem, nawet jeśli spojrzenie utkwione było w ich dłoniach, spoczywających na jego piersi. Ale jego ton wcale jej się nie podobał, bo znała go przecież aż za dobrze. A ona nie chciała, żeby Axel od niej czegoś teraz żądał. W szczególności nie tego, kto zrobił jej krzywdę.

Czuła, jak jego oddech łaskocze ją w twarz, a palce delikatnie przesuwają się po skórze na żuchwie, ale nie ruszyła się. Nie bardzo przynajmniej, bo wciąż tkwiła z dłonią przyciśniętą do jego piersi na wysokości serca, w pewnym momencie zaciskając tylko palce na materiale jego koszuli. A potem podniosła na niego spojrzenie, zaglądając mu prosto w oczy.

Była taka zmęczona i sponiewierana. Wciąż znajdowała się gdzieś w środku samej siebie, ale spojrzenie które mu posłała nie było puste; była w nim jakaś niewypowiedziana skarga, której nie była w stanie się pozbyć, bo w tym jednym momencie, Alexander zabrzmiał dla niej dokładnie tak samo jak Louvain.
- Jestem twoja - przyznała mu rację, a może ostatni raz zapewniła chłodnym głosem. - Ale nie mów tak o mnie. Nie w ten sposób - słowa podbite były stanowczością, ale gdzie niżej czaiła się jakaś dziwna odraza, ewidentnie ani nie spowodowana bezpośrednio przez niego, ani też nie będąca zaadresowana w jego stronę. - Nie jestem ani twoją, ani nikogo innego własnością. Nie jestem rzeczą, którą można dysponować wedle własnego uznania. A to? To nie jest coś, co można naprawić pięściami - odwróciła na moment twarz, kręcąc przy tym głową. - Jest teraz zbyt wiele rzeczy, których nie można tak załatwić... - rzuciła cicho, praktycznie do siebie, ale byli tak blisko, że jej szept bez problemu trafiał do jego uszu. Zaraz jednak znowu na niego spojrzała, tymi swoimi zaczerwienionymi, zmęczonymi oczami, wolną dłonią gładząc go po policzku, aż wreszcie uśmiechnęła się do niego słabo.

- Kochaj mnie, Alexandrze. To jedyne, czego od Ciebie w naszej Francji potrzebuję.


she was a gentle
sort of horror
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#10
12.05.2024, 22:42  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.06.2024, 12:53 przez Alexander Mulciber.)  
Post realizujący prompt z eventu miesiąc miłości

Mulciber pozostawił w Anglii żonę, ale pisywał do niej listy. Na wszelki wypadek pisał lewą ręką i po romsku. Na wszelki wypadek ich też nie wysyłał. Jaki miałoby to zresztą sens? Nie wiedziała, dokąd wyjechał. Nie wiedziała, na jak długo. Nie wiedziała, po co. Wszystkie listy brzmiałyby tak samo: tym razem, zamiast zwyczajowych, kłamliwych wariacji "kocham cię" - ułożonych w wymęczone, eleganckie słówka, których tak lubiła używać sama Loretta - dostałaby znużone: "nie wiem, co chcesz, żebym ci powiedział".

Wiedział, ale nie miał teraz siły kłamać.

Alexander uważał zresztą, że jego milczenie było jedynym dowodem na to, że wciąż ją, na swój patologiczny sposób, kochał. Mógł przecież napisać, z dramatycznie samobójczym sznytem: "zostaw mnie w spokoju", ale czy to miało, kurwa, jakiś sens? Nie wiedział, jak udało mu się sklecić odpowiedź na mściwy wygłup Roberta - i przyjacielskie drwiny Eden, która, jak zawsze, zaskakiwała go swoją troską, bo nieważne, że pisała ironicznie, dziwiło go, że dalej w ogóle pisała - ale nawet cwaniacki podjazd kuzyna, związany z tą zasraną fundacją wspomagającą ofiary Juliusa Mulcibera, był mniej wyczerpujący od konieczności myślenia o problemach małżeńskich.

Loretta nie znała przecież znaczenia kart, które wypadały z talii tarota. Z Lorettą nie mógł podzielić się wizjami, które ostatnimi czasy nawiedzały go dzień w dzień, w nadziei na odnalezienie sensu pośród paranoicznych premonicji. Loretta nie rozumiała jego gniewu wobec Donalda, ani strachu, jaki kiełkował w nim na widok brata. Loretta... Cóż, była Lorettą. Kochał ją najbardziej, kiedy doskonale znieczulony leżał obok; kiedy jego zaćpane trzecie oko mogło zezować na jej biust, zamiast patrzeć w przyszłość; kiedy dawała mu to, czego chciał, bo wyszeptał jej do ucha, tym swoim przepitym tonem: "jestem twoim przeznaczeniem", doskonale wiedząc, ze takie słowa nigdy nie przeszłyby płazem u Ambrosii u nikogo innego u Ambrosii; ta niechybnie wybuchłaby śmiechem, gdyby zaserwował jej tekst na podryw, jakiego używali tylko nastoletni chłopcy i bardzo zdesperowani wróżbici.

Loretta gówno wiedziała o życiu Alexa, i to było najlepsze, co mogło ją spotkać w ich relacji.

Niewiele było treści w półprawdach, które zwykle jej tak chętnie serwował... Prawda była bowiem okrutna: nie miał Lorettcie niczego do powiedzenia. Czasem myślał jednak, że to wciąż mniej okrutne od sposobu, w jaki traktował Ambrosię - tego, jak desperacko chciał ochronić kobietę przed samym sobą, a jednak - zamiast dać jej spokój, wciągał ją nieustannie na nowo w swój spierdolony świat. Po co mówił jej o swoich przepowiedniach, o Śmierciożercach, o wszystkich wielkich planach na przyszłość. Dlaczego wygadał się o przeklętym Donaldzie, choć tak długo udało mu się zachować to w tajemnicy przed wszystkimi? Byłaś bardzo pięknym snem, Rosie, ale musisz odejść, chciał jej powiedzieć, gdy roił sobie, że była wyłącznie wytworem jego wyobraźni. Nie mam już w tym głupim łbie miejsca na piękne rzeczy, rozumiesz?

Zbyt długo prowadził podwójne życie - dobry, stary Alex dla Rosie i przyjaciół, ten zły, zepsuty dla Loretty i reszty świata - tylko, kurwa, w pewnym momencie nie potrafił już postawić granicy między dwiema częściami swojej osobowości. Kiedyś tak łatwo przychodziło mu oddzielać swoje chwalebne uczynki od niegodziwości - wiódł uporządkowany żywot człowieka, który dźwigał wiele grzechów na sumieniu, miał jednak wystarczająco silne barki, by znosić ich ciężar bez narzekań - teraz jednak, przestał odróżniać dobro od zła. Jak mógł odróżniać jedno od drugiego, skoro w niedoszłym bratobójstwie nie widział znamion zbrodni, tylko akt czystej szlachetności, zasługujący na pochwałę? Jak - skoro myślał, że wycofując się, robi Rosie przysługę, a ona rzuciła mu w twarz krótkim: kiedy jesteśmy osobno, krzywdzimy samych siebie, żeby cokolwiek poczuć?

Po śmierci ojca przewartościował wszystko, twardo postanowił, że musi odejść. To było właściwe. Nawet przypieczętował to małżeństwem z Lorettą, bo inaczej zawsze myślałby o powrocie do Ambrosii. Wiedział, że i tak zawsze będzie o tym myślał - o tym, "co by było gdyby" - ale nie chciał, by ona dalej robiła sobie nadzieje. Próbował zwrócić jej Arcykapłankę, zatuszować obojętnością rozpacz, jakie poczuł, kiedy z talii wypadł mu As kielichów, niczym serce, które Ambrosia nosiła przy nim ciągle jak na dłoni. Co więc powinien zrobić? Odejść bez słowa? To wydawało mu się jeszcze gorszą opcją, o ile taka istniała.

A może byłoby lepiej, pomyślał, w tym samym momencie, w którym Ambrosia wypowiedziała te słowa na głos.

Zamarł.

Nie tego spodziewał się, kiedy rzucił w przestrzeń pytaniem, jak wyglądałoby ich życie, gdyby jednak zdecydowali się być razem - byłoby lepsze, upiorne echo powtórzyło w jego głowie to, co przed chwilą powiedziała Ambrosia, z niezachwianą pewnością siebie i śmiertelną powagą w głosie - nie, inaczej: spodziewał się właśnie tego; ta świadomość w żaden sposób nie przygotowała go jednak na wściekły ból jaki poczuł, kiedy dotarł do niego sens wyznania kobiety. Nie potrafił wydusić z siebie ani jednego słowa. Nie potrafił zlokalizować źródła piorunującej boleści, dopóki nie zdał sobie sprawy, że wszystko to dzieje się tylko w jego głowie. Czuł się taki beznadziejnie bezsilny. Był wściekły, że nie trafiają do niej żadne rozsądne argumenty; wściekły, że odrzuca swoje życie, jak gdyby on nie był gotów oddać za nią swojego; wściekły, bo ktoś ją skrzywdził, że musiała znosić takie poniżenie w ciszy, samotnie, a on temu nie zapobiegł; wściekły, że... Kurwa, Mulciber był wściekły na cały świat.

Może wcale nie był wściekły. Może czuł coś innego, tylko nie potrafił tego nazwać. Nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Nie myślał teraz o sobie. Od kiedy przyjechał do Francji myślał tylko o sobie, uświadomił sobie. O sprawach w Anglii, które musi zamknąć, by móc wrócić kiedyś tutaj - nad to samo jezioro - i zamieszkać na zawsze na jego zielonym dnie.

Teraz myślał jednak o Rosie.

Alexander Mulciber był słabym kłamcą, i nie potrafił już dłużej oszukiwać samego siebie; nie, kiedy każdej nocy od przyjazdu do Francji wyczekiwał snów, w których ta mogłaby go nawiedzać - jak szybko zdążył zapomnieć, że półprzytomny bełkotał o tym, że chciałby, aby nawiedzała go wiecznie, choćby i w Limbo! - plątał się w swoich oszustwach, wybiegach, półprawdach, tylko po to, by koniec końców przyznać, że porzucić ją, to nie jest takie proste.

- Wiem, że czekałaś. Ja też czekałem. Na moment, kiedy wytrzeźwieję. Kiedy będę mógł w ogóle pokazać ci się na oczy. Kiedy będę mógł stanąć pod twoimi drzwiami. - Rosie zasługiwała na prawdę, niestety, prawda była okrutna. - Nie powinnaś była wpuszczać mnie za próg - powiedział, spokojnie, ale i z pewnym zażenowaniem w głosie, bo chciał by zrozumiała raz na zawsze: To moja wina, że cię zwodziłem.

Nie dbał już o to, że bredzi, że słowa wychodzą z jego ust pokawałkowane jak ciała mugoli, nie zapominaj, co jeszcze przed nią zataiłeś i ordynarne, że znowu patrzy na nią z tym niezdrowym błyskiem w oczach. Zachowujesz się tak, jakbym przez ostatnie siedem lat w ogóle o tym wszystkim nie wiedziała, cedziła Rosie, tym samym, monotonnym głosem, którego sam tak często używał, odwracając na chwilę wzrok, jak gdyby nie potrafiła wytrzymać rozsadzającej jej złości, tak jak i on zwykł robić, plując mu w twarz słowami, których sam przed chwilą użył.

- Wiedziałaś... Ukochana - wyszeptał, jego głos cieplejszy od francuskiego słońca. - Wiedzieć nie znaczy rozumieć. Nie wiesz o wszystkim. Tylko tyle mogłem zrobić. Starałem się dać ci tego "siebie", którego znasz. А resztę... - uśmiechnął się blado. - Resztę zostawiałem za tymi drzwiami.

Próbował.

Żadne z nich nie potrafiło odejść ani odpuścić, uświadomił sobie Alex, mierząc się wzrokiem z Rosie: oboje byli pełni determinacji i uporu. Nieważne, że na siebie warczeli, obrzucając się na przemian to desperackimi groźbami i prośbami, skoro siedzieli objęci niczym kochankowie.

- Nie było ci ze mną dobrze? - Jakże żałośnie brzmiały te głupie pytania, które wcześniej zdarzyło mu się rzucić ze śmiechem, z aroganckim błyskiem w oku - którego nie mogła widzieć, bo nos miał zaplątany w jej włosy - tylko po to, by ją zawstydzić, by usłyszeć uśmiech i w jej głosie, może jęk zażenowania, czy naprawdę musisz o to pytać, może równie przekorną odpowiedź, może tylko rozmarzone westchnienie, a może ciche wyznanie miłości, po którym to on, z kolei, nie był w stanie dobyć głosu; jakże pogardzał tym bełkotliwym, drżącym głosem, który wydobywał się teraz z jego zaciśniętej krtani. - Nie byłaś wtedy szczęśliwa? - Tu nigdy nie chodziło o Alexa, nieważne jak bardzo Rosie chciała przekonać go, że zasługuje na jej uczucie. Tu nie chodzi o mnie, chciał powiedzieć, tylko o ciebie. Zasługujesz na coś lepszego.

Kiedy ona wyrzucała z siebie pretensje, on miał dla niej bowiem tylko czułość. Czułość, tak rzadko słyszalna w głosie Mulcibera, gościła teraz także w jego spojrzeniu, i w sposobie, w jakim dotykał drżącą z wściekłości kobietę w swoich ramionach: z uwagą, delikatnie - jak wtedy, kiedy myślał, że jest sennym marzeniem, które może się rozpłynąć w niebycie - w niemym skupieniu, z łagodnością, jakby chciał wymazać wspomnienia brutalnej napaści, której namacalne dowody zdobiły wciąż jej szyję jak jakaś odstręczająca kolia.

Poczuł ukłucie wstydu, kiedy pomyślał, że ten jeden raz, chciałby, by była bardziej podobna do Loretty. By ten jeden raz przyjęła jego słowa bezkrytycznie, słodko nieświadoma - by nie broniła uparcie swojej racji, tylko ulegle przytaknęła, i pozwoliła mu załatwić to tak, jak wydawało mu się, że byłoby lepiej dla niej, dla nich obojga - by posłuchała go, kiedy ostrzegał ją przed samym sobą, by dała mu się zmanipulować, kiedy mówił o niej per jak o rzeczy... Bo tak byłoby łatwiej. Jeżeli nie teraz, to później.

Kiedy jesteśmy osobno, krzywdzimy samych siebie, żeby cokolwiek poczuć, dźwięczało mu w głowie.

Niestety, musiał przyznać jej rację.

Nie podejmował w życiu dobrych decyzji. Nie chodziło tylko o Donalda - ile to razy, już wcześniej, patrzyl w lustro, i nie poznawał zmarnowanego mężczyzny, którego odbicie łypało na niego ponuro z tafli? Chodziło o narkotyki, o inne kobiety, o zmarnowane lata, o kłótnie z rodziną, o brak ambicji, o, kurwa, wszystko. Chciałam pomóc, mówiła Rosie, a jemu gardło ściskało się że wstydu i wzruszenia. Chciałam, żebyś znalazł w sobie chociaż trochę siły, żeby zastanowić się nad tym co teraz. Nie potrafił znieść świadomości, że ją zawiódł. Że to ona musiała wyciągać do niego pomocną dłoń, kiedy to on powinien był ją ochronić.

To nie jest coś, co można naprawić pięściami. Potrząsnął gniewnie głową, zapamiętale, jakby otrząsał się po ciosie, choć nie było w nim agresji: to był bardziej żałosny odruch, próba powstrzymania cisnącego się na usta przekleństwa, wyraz jakiejś dziwnej bezsilności, jakby samo słuchanie słów kobiety napawało go dziką rozpaczą. Chciałbym czasem móc skopać dupę tym duchom, Rosie, powiedział jej kiedyś, kiedy powiedziała mu o kolejnej wizji z Limbo, równie zapamiętały w swojej złości - równie bezsilny, co teraz - ale kiedy Alexander patrzył na blady uśmiech kobiety, wiedział, że ktokolwiek skrzywdził jego Rosie przed przyjazdem do Francji, nie był duchem.

W tym jednym nie musiał przyznawać jej racji.

Bo życiu Alexandra Mulcibera wszystko dało się rozwiązać pięściami.

Nigdy więcej, przysiągł sobie, poddając się jej pieszczotom. Tak długo, jak będzie żył, nie pozwoli, żeby ktokolwiek więcej ją skrzywdził. Nawet on sam.

- Jestem twój - wydusił z siebie tylko, zamykając kobietę w objęciach.

Wtedy, kiedy wysłał jej Głupca - dla ciebie prosty, dla mnie odwrócony - nie powinien polegać na tym, co niewypowiedziane: dla ciebie nowy początek, dla mnie stare szaleństwo. Powinien odpowiedzieć na dręczące ją od lat pytanie. Powinien napisać: nie widzę dla nas przyszłości.

Jaka szkoda, że nie umiał kłamać.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Ambrosia McKinnon (8090), Alexander Mulciber (9654)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa