• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ministerstwo magii v
1 2 3 Dalej »
[30 VII 1972 Komnata Przepowiedni] Demeter kadzidło styraksowe | Alexander & Morpheus

[30 VII 1972 Komnata Przepowiedni] Demeter kadzidło styraksowe | Alexander & Morpheus
ceaseless watcher
Vigilo, opperior, Audio.
Średniego wzrostu czarodziej (176cm), ubrany w modne szaty, szpakowate loki sięgają mu za ucho, a na twarzy nosi dość długi zarost, broda jest w wielu miejscach siwa. Emanuje od niego bardzo niespokojna energia.

Morpheus Longbottom
#1
14.12.2023, 15:12  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 22.02.2024, 20:23 przez Morpheus Longbottom.)  
Słyszycie, o wy, co ludem władacie wonnej Eleusis,
Także Paros morzem oblaną i Antron skalistym;
Plonów dawczyni, czcigodna, co pory roku sprowadzasz,
Ty Deo, a też Persefona, twa córka przepiękna −
W zamian za pieśń, darujcie mi szczęsny żywot łaskawie;
Ja zaś o tobie i w innej pamiętać pieśni przyrzekam*.


Morpheus rozciągnął palce dłoni, po czym ściągnął je w szpony i rozluźnił. Zaczął ruszać nią w nadgarstku, czując, jak chrząstki najgorzej zaprojektowanej części ciała strzelają i trzaskają, zmęczone trwaniem w jednej pozycji od kilku godzin. Nie jeden do końca, nadgarstek poruszał się, kreśląc kolejne symbole i mapy z tomu, który jakiś kretyn zniszczył, rozlewając nań jakiś eliksir, już na zawsze rozmywając część zapisków. Longbottom musiał więc przepisać księgę, zaklętą tak, aby nie dało się zrobić tego na maszynie, niczym skryba ze średniowiecza. Bazując na formie zapisków i języku, prawdopodobnie zostały stworzone około XIV wieku. Nie zamierzał oczywiście przerysowywać iluminacji, nie miał ku temu talentu, na szczęście w tym woluminie nie miało to takiego znaczenia, jedynie dekoracyjne. Spotkał się jednak z woluminami, w których każda część graficzna miała swoje konkretne przeznaczenie.

Spojrzał na zegarek i westchnął ciężko. Jego ciało już powoli wołało o odpoczynek, chociaż powinno zacząć już kilka godzin temu. Dochodziła dziewiąta wieczorem, ale już wiedział, że nie będzie spać. Nauczył się swojego rytmu już w Hogwarcie, gdzie często w środku nocy schodził do Pokoju Wspólnego, siadał na fotelu i uczył się dalej lub bezmyślnie tasował karty, wchodząc w trans medytacyjny i tworząc jedne ze swoich najlepszych, najbardziej trafnych rozkładów, które mieniły się przed oczami splotami losu i nićmi przeznaczenia. Wiedział, że nie może zamiatać tego pod dywan, bo takie przedłużanie spowoduje tylko wypalenie zawodowe, a bez swojego zawodu Morpehus był nikim. Jego cała osobowość to wieszczenie. Miał możliwość dostać się do samego Wizegamotu, pracując już długo w jego administracji, mógł nawet kandydować na Ministra zamiast niesławnego Nobbiego Leacha. Patrząc na to, że był niebrzydki i dość obeznany z prawem, wystarczyło popracować nad kampanią i mógłby to wygrać. Przynajmniej tak sam uważał. Ale nie zrobił tego, bo nie chciał zajmować się całym cyrkiem, tylko jedną określoną sztuką.

Przecierając twarz, odłożył swoją pracę do kartonowego pudła, opisanego jego eleganckim charakterem pisma, aby zachować ją na później. Czuł ogólne osłabienie, dawno nie jadł i jeśli tego nie zrobi za chwilę, dostanie hipoglikemii. Przeniósł się do głównej części ministerstwa, a stamtąd aportował do centrum Londynu, aby kupić sobie cheeseburgera w Wimpym. Nie było to może najbardziej odpowiedzialne ani odpowiednie jedzenie, ale mógł je dostać szybko i blisko, nie zwracając na siebie zbytniej uwagi. Właściwie jedyny powód, dla którego zwracał uwagę, było osamotnienie, ale z drugiej strony, nadal nosił czarny garnitur (do centrum nie wziął szaty, oczywiście), czarna koszula, były jasnym sygnałem żałoby. Nieodpowiedni czas na wyjścia do restauracji i celebrację.

Gdy wrócił, zniechęcony popatrzył na swój projekt, po czym zauważył, że ktoś jeszcze jest w Departamencie. Alexander. Uśmiech rozświetlił mimowolnie jego twarz, w ten sposób, jak robią to tylko Longbottomowie, uśmiechając się całą sobą, rozjaśniając przestrzeń niczym tysiąc wspaniałych słońc. Przeszedł do archiwum i wyciągnął swój obszerny raport z półrocznej delegacji do Grecji, konkretnie jeden z zeszytów i dopasowane do niego małe pudełeczko. Nie widział Mulcibera od długich, długich miesięcy, a i tak rozpoczął ich rozmowę w ten sam sposób, co zwykle:

— Spójrz co znalazłem.

Położył teczkę nad badaniami dziwnego, eklektycznego kultu, który początkowo jawił się jako filia wieszczki z Delfów, ale po dłuższych badaniach okazała się mieć również związki z kultem Demeter i Persefony. Najważniejszą jednak rzeczą było to, że zespołowi badającemu udało się odnaleźć resztki prawdziwej magii, leżące w ruinach, które oznaczały, że nie były to jedynie próby mugoli do zajrzenia wewnątrz splotów magii, ale rzeczywiste wróżenie.

Było około wpół do dwunastej w nocy, idealna godzina na wieszczenie.



*Homerycki Hymn do Demeter, wersety 490-495, tłumaczenie Włodzimierz Appel


And when I call you come home
A bird  in your teeth
the end is here
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#2
17.03.2024, 17:14  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 17.03.2024, 17:19 przez Alexander Mulciber.)  
Zobaczył Morpheusa w kartach zanim jeszcze usłyszał jego kroki, choć przez krótką chwilę musiał się zastanowić, na co właściwie patrzy: ulubiona talia Alexandra była ostatnimi czasy szalenie kapryśna, a każda wiadomość z wszechbytu brzmiała jak pasywno-agresywne szyderstwo wyburczane gniewnie pod nosem. Mulciber podejrzewał, że karty zwyczajnie się na niego obraziły, bo nie dotykał ich przez niemal cały miesiąc swego pobytu we Francji: kiedy błądził palcami nad talią rozłożoną w wachlarz, czuł bowiem pod ręką żar tamtejszego słońca, chociaż był środek nocy, a on siedział samotnie w biurze Departamentu Tajemnic.

Nadnaturalne, miejscowe zmiany temperatury kart - jakby dostał jakiejś poalkoholowej neuropatii autonomicznej - szalenie irytowały już i tak podrażnioną skórę jego dłoni; nagle był bardziej świadomy swych zdartych, posiniaczonych knykci i czuł nieprzyjemne łaskotanie zaklęć maskujących - takich samych, jakie skrywały sińce na jego twarzy - do których nie był przyzwyczajony. Niektóre karty były zimne, inne - ciepłe... Gdy dotknął Słońca, syknął, z nagłą irytacją, i mimowolnie cofnął rękę, tak, jakby się oparzył; od razu wiedział, z jaką kartą ma do czynienia, choć wszystkie odwrócone były rewersami.

Alex jednym ruchem zgarnął je z powrotem w jeden stosik, i zaczął je szybko przetasowywać, efekciarsko, jakby robił cyrkowy popis, nie zaś wróżył, chociaż nikt na niego nie patrzył: wszystko to dlatego, że wiedział, że jego karty nauczyły się uwielbiać te kuglarskie sztuczki, których namiętnie uczył się za dzieciaka.

Chociaż dzień chylił się już ku końcowi, a on spędził go w większości na pracy - odcyfrowując cygańskie symbole, przypominające niekompletne vevè z haitiańskiej odmiany Vodun, które to odnalazł na ludzkich kościach w niewielkiej odległości od pewnego starego miejsca pogańskiego kultu, eksplorowanego przez pracowników Ministerstwa w związku z odnalezionymi tam inskrypcjami przepowiedni kilka miesięcy temu - teraz, kiedy zrobił sobie przerwę, i nic konkretnego nie zajmowało jego myśli, poczuł potrzebę wylosowania "karty dnia".

Intencja była zawsze tak sama, choć pytanie, jakie zadawał, miało kilka wariacji. Dziś zapytał: co mam dalej robić?
Talia gwałtownie wypluła Rydwan, ledwie zdołał wypowieć swoje pytanie w myślach. Muszę się kontrolować. Odstawić emocje na bok. Skupić na pracy. Ogarnąć sprawy majątkowe i interesy rodziny. Nie myśleć o Donaldzie. Przede wszystkim nie myśleć o Donaldzie. Wpatrywał się z przejęciem w kartę, w ambitnego jeźdźca, ujarzmiającego dwa sfinksy, dwie przeciwstawne strony swej natury, patrzącego prosto przed siebie. Mam przyszłość, powtarzał, niczym litanię, wciąż mam przyszłość, a to wszystko nie jest snem. To nie jest sen.

Trzy dodatkowe karty, nie wiedzieć skąd, pojawiły się przed nim, gdy skończył tasować: Król buław. Cesarz. Trójka denarów.

Wszystkie odwrócone.

Wszystkie tak cholernie wymowne, doskonale obnażające jego niepewności w związku z wyzwaniami, jakie stawiała mu przyszłość.

Charyzmatyczny Król różdżek, który nie musi zniżać się do gróźb, by uznano jego autorytet (z pewnym niesmakiem pomyślał teraz o ostatniej rozmowie z Robertem), z pewnym siebie promiennym uśmiechem wizjonera, i silną ręką władcy - nie tyrana, który nie potrafi kontrolować swego gniewu, a raczej protektora - dzierżącego swoją silną wolę jak berło, inspirując innych, by słuchali.

Mulciber nigdy nie był typem przywódcy; nie potrafił porywać tłumów, wybierając raczej milczenie i atmosferę tajemnicy w raczek przytłaczających sytuacjach natury społecznej, dlatego tak samo ubodła go Trójka denarów:

Kiedy zaś przeniósł wreszcie spojrzenie na ambitnego Cesarza, drgnęła mu szczęka. Karta, która patrzyła na niego z wyrzutem, tak samo, jak patrzył na niego ojciec, kiedy sprzeciwiał się jego woli. Choć na tronie siedział wiekowy starzec, nie dumny, silny mężczyzna w kwiecie wieku, jak na karcie Króla buław, sama jego prezencja wzbudzała szacunek i domagała się uległości: był monumentalny, jak podwaliny jego królestwa. Zmarszczone brwi Cesarza sugerowały, że ma władzę wypowiedzenia w każdej chwili wojny, ale jego wyważone spojrzenie tchnęło obietnicą pokoju. Alexander nie znał pojęcia stabilności; nie chciał strategicznie planować całego swojego życia; kontrola własnych, niskich impulsów zawsze stanowiła dla niego wyzwanie. Kiedyś mógł jednak ignorować swoje problemy. Ale teraz...

Teraz miał przed sobą wiele wyzwań, i czuł, że musi coś w sobie zmienić.

Karty z wróżby uosabiały wszystko to, co Mulciber chciałby teraz w sobie zmienić - pokazywały mu to, kim zawsze pragnął, ale nigdy nie mógł być - najpierw, dlatego, że zwyczajnie tego nie chciał, potem, dlatego, że nie potrafił.

Nie słyszał, jak Morpheus wchodzi do biura, bo nie słyszał na jedno ucho od czasu bójki z Louvainem. Z bólem i siniakami potrafił sobie poradzić, nie pierwszy raz w końcu oberwał, ale nieustanne dzwonienie, a w kilkanaście godzin później irytująca cisza po jednej stronie głowy, przeszkadzały mu niezmiernie. Na szczęście, najpierw Longbottoma zobaczył, a ten - być może kierowany jakimś podszeptem intuicji - zbliżył się do niego od strony zdrowego ucha.

Wiedział, że mężczyzna pogrążony był w żałobie. Wieści dotarły do niego, gdy sam był na misji, a potem - w trakcie ministerialnych przesłuchań - ale poza formalną, okolicznościową kartką z kondolencjami, z samym Morpheusem nie widział się od dobrych kilku miesięcy. A to rozmijali się w Departamencie, a to zagraniczna delegacja, a to jego urlop zdrowotny...

Morpheus wciąż nosił czerń. Alexander mimowolnie odtworzył w myślach wspomnienie pogrążonego w śpiączce brata. Gdyby zdechł, mógłby nałożyć czarną koszulę, i zapomnieć, zamiast budzić się w nocy, z wizjami straszliwej zemsty Donalda pod powiekami. Morpheus miał jednak normalną rodzinę, więc musiał być ze swoim bratem mocno związany.

Co powinno się mówić pogrążonym w żałobie ludziom? Czy istniały w ogóle odpowiednie słowa? Co powiedzieć komuś, kto właśnie stracił brata?

Alex nie wiedział. Nie mógłby wiedzieć. Jego własny brat trwał w zawieszeniu między życiem a śmiercią, chociaż dla Alexa, Donald był martwy jeszcze zanim wyszedł z łona ich matki. Niektórzy ludzie są jak wyrok śmierci.

Nie można powiedzieć, że Axel odetchnął z ulgą, gdy Morpheus pierwszy zaczął rozmowę - w sposób, który był tak znajomy i boleśnie zwyczajny, że po raz pierwszy od kilku miesięcy Mulciber poczuł się, kurwa, normalnie, tak, jakby wszystko było po staremu - ale poczuł się spokojniejszy, chociaż cały czas myślał o tym nieoczekiwanym rozkładzie.

Przesunął karty w stronę Morpheusa. Teraz wszystko miało sens. Były ustawione prosto gdyby patrzyło się na rozkład z perspektywy Longbottoma.

Nie mógł czuć się zazdrosny, kiedy czuł wobec kogoś także szacunek.

- Moje karty chyba się za tobą stęskniły, Longbottom. Majstrowałeś przy nich, czy jak? - Dopiero teraz Alex odwzajemnił ciepły uśmiech Morpheusa. - Siadaj - zaprosił mężczyznę, z zainteresowaniem przyglądając się małemu czarnemu pudełeczku, które ten postawił na biurku. Delikatnie stuknął w nie różdżką, skupiajac sie na formułce zaklęcia do analizy magicznej, trochę bardziej z przyzwyczajenia niż z czegokolwiek innego, bo tak właśnie traktował wszystkie potencjalnie niestabilne artefakty, gdy zaczynał zgłębiać ich działanie. Magiczne, zanotował w głowie.

Przeniósł zaciekawione spojrzenie na Morpehusa. Longbottom wiedział, jak kreować napięcie. Przez te kilka lat wspólnej pracy w Departamencie Tajemnic dobrze im się układała ta relacja na płaszczyźnie zawodowej: ich doświadczenia życiowe były często tak różne, że pozwalały obojgu eksplorowane zupełnie różne spojrzenia w stosunku do tych samych zainteresowań, a obojgu zależało na wiedzy i poszerzaniu swoich horyzontów.

Uśmiech jednak lekko zbladł, gdy Alexander uświadomił sobie, że leżące przed nim akta odnoszą się do badań, jakie Morpheus prowadził w Grecji.

Grecja przywodziła na myśl bardzo bolesne wspomnienia związane z Ambrosią, wciaż niezabliźnione rany na sercu, które po ich ostatnich rozmowach były szczególnie dokuczliwe.

Odciągnął jednak uwagę Longbottoma, skinieniem głowy pokazując na ciasto, które dała mu Diana, kiedy wpadł na chwilę do domu, by pomogła mu naprawić blednące zaklęcia maskujące.

Ogarnięta chwilowym szałem pieczenia, po tym jak odkryła jakąś gazetkę z przedziwnymi gadżetami inspirowanymi kulturą mugolską (chociażby kociołek-Thermomix, czy coś takiego), traktowała szwagra jako oficjalnego testera swych wypieków, bo skrzaty domowe prędzej by się udławiły plackiem z zakalcem w środku, niż przyznały na głos, że panienka Diana nie wie co robi. Alex nie miał takich oporów, zresztą, zwyczajnie martwił się o tę idiotkę, i poświęciłby dobrostan swojego przewodu pokarmowego choćby i tylko po to, by posiedzieć z nią w kuchni i szczerze porozmawiać, czy coś się dzieje - ale okazało się, że pieczenie, podobnie jak i joga, to tylko kolejne pomysły świrniętego terapeuty kobiety, który ostatnio tłumaczył jej, że gotowanie na pewno zastąpi psychoseksualną gratyfikację, jaką do tej pory czerpała chodząc z Alexem na mugolskie rave'y, gdzie to podrywali hot parki udając swingersów, z czego, niestety, musieli zrezygnować po tym, jak Mulciber się hajtnął.

Alex nie mógł więc na wymysły szwagierki narzekać - ale i też narzekać nie zamierzał, bo to, co wyczyniała w ich do tej pory nieużywanej kuchni wyglądało może niepozornie (a czasami wręcz niezjadliwie), ale bywało zaskakująco smaczne, tak jak to ciasto.

- Wypiek Diany. Nie mam pojęcia, co to, ani co zawiera - i to samo mogę powiedzieć o twoich ostatnich badaniach - ale dobre jest - powiedział, przerzucając parę kartek dokumentacji, żeby zorientować się w przedziale czasowym obserwacji Morpheusa. - Co jest w pudełku? - rzucił konwersacjonalnie, zanim zaczął czytać wyrywkowo dziennik Longbottoma, a na jego twarzy zagościł wyraz skupienia.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
ceaseless watcher
Vigilo, opperior, Audio.
Średniego wzrostu czarodziej (176cm), ubrany w modne szaty, szpakowate loki sięgają mu za ucho, a na twarzy nosi dość długi zarost, broda jest w wielu miejscach siwa. Emanuje od niego bardzo niespokojna energia.

Morpheus Longbottom
#3
25.03.2024, 22:08  ✶  

Morpheus nigdy nie utożsamiał się z Cesarzem. Jednak to przy tej karcie ułożył swoje opuszki, nie dotykając jej, na krawędzi, przypominającej preludium sensualności. Nie lubił dotykać talii innych osób, nie lubił, gdy ktoś dotykał jego własnych, więc z szacunku nie zrobił nic bliższego, niż wzburzenie nieistniejącego pyłu z biurka, opierając trzy palce o blat. Trzy palce, trzy karty, przyszłość, przeszłość i teraźniejszość.  I rydwan, po boku, odsunięty od całości, dostrzeżony tylko dlatego, że tego był uczony Morpheus odkąd wypowiedział swoją pierwszą przepowiednię w wieku lat sześciu. 

Jako dziecko Longbottom odstawał od swojej rodziny narwanych dobrodusznych arystokratów jeszcze bardziej. Z wielkimi, ciemnymi oczami, zbyt długimi nogami i rękoma, chowając się w połowie za spódnicą swojej matki, przypominał trochę wiktoriańską porcelanową lalkę. Mówił dziwnie, dziecięcy głos skażony przez śmiech bogów, aroganckie usta wygięte w podkówkę. Lata zahartowały go i zmieniły chudą sylwetkę w kwadratowe plecy, silne łydki i prostą postawę, jakby gotowości do fechtunku. Jeden z jego braci złamał mu nos, już nie pamiętał nawet który, a jego duma nie pozwalała go naprawić; zresztą przez to przypominał jeszcze bardziej ojca, łaknąc tego podobieństwa. Otulony ekstrawagancką ilością szat, udrapowanych na ramionach w matowej czerni, mógł przypominać cesarza; zresztą myślał o tym, aby pozwolić sobie na zapuszczenie brody, chociaż codziennie golił się brzytwą i czesał włosy, ujarzmiając je Ulizanną do tyłu, w taką samą fryzurę od prawie trzydziestu lat. Prawie tyle, ile miał Mulciber.

Chciałby być Cesarzem, bardzo lubił inne imię tej karty, Syn Jutra. Stabilność jednak nie należała do jego obecnych zalet. Samo stwierdzenie zaś Alexandra, że opowieść kart miała coś wspólnego z nim samym, rozbawiła Morpheusa. Wieszcz nie byłby sobą, gdyby nie skalkulował ścieżki swoich współpracowników, w tym Alexandra. Piękne imię, układało się gładką ostrością połączenia pierwszych trzech liter i wężowego syczenia iksa, płynęło przez meandry łagodności i kończyło przyjemnym dla ucha warkotem. Odpowiednio długie, z dobrym skojarzeniem. Dumas, Puszkin, Aleksander Wielki. Karty historii naznaczało raz po raz to imię, skraplając je krwią i atramentem. Karty urodzeniowe Mulcibera ukazywały bardzo specyficzną ścieżkę życia. Śmierć i Cesarz. Ciągła zmiana, która dotyczy każdego, czy to króla czy nędzarza oraz ten, który wytycza nowe ścieżki i stanowi stabilną ostoję. Droga tego, który znajduje swoją stabilizację poprzez wiele "śmierci", znalezienie siebie samego nie pomimo tych zmian, ale dzięki nim. Musiał jedynie ujarzmić te archetypy własną siłą charakteru, chociaż starszy Niewymowny nieco obawiał się, że dla czarodzieja może być jeszcze za wcześnie. Lub za późno. 

Chociaż tylko z plotek, słyszał o Donaldzie. Nie chciał rozmawiać o martwych braciach, nie-do-końca martwych, o śpiączce i zawieszeniu (och, biedna Mildred), współczuciu i kondolencjach. Nie chciał o tym rozmawiać, a zresztą, z tymi, z którymi próbował... W gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia, bo nie wychodziło. Filtr erudycji i metafory zbyt często odbierał mu możliwość szczerego wyrażania się na temat tego, co boli.

— To tylko mój wrodzony urok. Powiedziałbym, że nadchodzi mistrz ukrytych arkan, ale widziałbym wtedy tam Kapłankę i Maga. — Postukał dwoma palcami biurko, rozważając coś z marsową miną. Jedną z niewielu cech wyglądu, jaka pozostała z jego dziecięcych rysów, było właśnie to aroganckie wygięcie warg.

— Sporysz — wyjaśnił w końcu. — Ognie świętego Antonieg, ignis sacer. Według wstępnych badań wyroczni na Simi, przynajmniej część kapłanek przyjmowała go w ramach swojej inicjacji. Poza badaniami stricte archeologicznymi, próbuję dociec czy był to jedynie element wzmocnienia dla mugolskiej części społeczności czy rzeczywiście techniki kapłanek wspierały dary Trzeciego Oka.

Morpheus nie do końca wiedział, czym jest sporysz, poza podstawowymi informacjami, to jest narośl, znajdowana na zbożu, powodująca halucynacje i że w 994 roku w Akwitanii zmarło z jego powodu około 40 tysięcy osób. Ciekawiło go jednak działanie, jakie mogło wywołać na kogoś obdarzonego darem jasnowidzenia i czy rzeczywiście mogło uwrażliwić jeszcze ten zmysł. Jeśli zaś miał testować jakieś substancje, to jedynie z Alexandrem Mulciberem.

Wewnątrz pudełka nie znajdowały się jednak ziarna sporyszu, a pasta, wykonana zgodnie z instrukcją, podaną na jednej z kamiennych inskrypcji, której fotografia oraz tłumaczenie zostały załączone w dokumentacji.

Longbottom usiadł obok drugiego czarodzieja, na narożniku biurka, wyciągając nogi przed siebie. Spojrzał krytycznie na ciasto i pokręcił głową.

— Nie mam tyle insuliny ze sobą, a znacznie bardziej interesuje mnie działanie tego... — wskazał głową maź — Niż śpiączka cukrowa.



And when I call you come home
A bird  in your teeth
the end is here
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#4
06.04.2024, 17:33  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 06.04.2024, 18:33 przez Alexander Mulciber.)  
Długie, eleganckie palce Morpheusa zbliżyły się do wyłożonych na biurku kart, a Alexander powiódł wzrokiem po żłobiących je bruzdach i wzgórkach żył, w dół, po wysmukłych, nieco odstających knykciach, aż po naelektryzowane od mocy magicznej opuszki, które teraz wydawały się wzbraniać przed dobrze znaną każdemu wróżbicie pokusą: dotknięciem; przed podzieleniem się swoją życiową energią z rozpostartą w wachlarz talią - wciąż jeszcze ciepłą po tym, jak czule przetasowywał ją Mulciber, witając każdą z niedopasowanych, często także powtarzających się kart z osobna - jakby to było coś więcej niźli z dawna wyuczony rytuał z gatunku rutyny. Jakby to była pełna rewerencji pieszczota. Przypominało mu to boleśnie intymny sposób, w jaki dotykał wczoraj Rosie: dobrze znane, znajome ruchy, którym zawsze towarzyszyło jednak pewne zawahanie, bo to, co trzymał w dłoniach, było kruche i święte; ważne.

Morpheus miał dłonie godne wróżbity.

Dłonie Alexandra wciąż nosiły ślady walki.

Mulciber lubił zakrawającą o arogancję manierę mężczyzny - pewność siebie, z jaką ten zwykł się nosić - ale i to, że potrafił się powstrzymać, nawet po wyraźnej sugestii Alexa, że karty przedstawiają właśnie jego - to, że nie dotknął kart.
Podobało mu się też to, że Morpheus, choć pogrążony w niewypowiedzianej żałobie, mimowolnie przywołał karty, które dla Alexandra pozostawały kwintesencją życia, jakby duch tlący się w jego ciele ogniem potrafił przezwyciężyć nawet chłód śmierci.

Wzgardził Cesarzem? Na tak dumny gest mógł zdobyć się tylko ktoś o majestacie podobnym samemu Cesarzowi, pomyślał z rozbawieniem Alexander. Czy wzgardził także urokiem Ambrosii? - zastanawiał się zawsze, kiedy widział znajomą papeterię na nieswoim biurku. Kiedy teraz patrzył na eleganckie dłonie Morpheusa - dłonie wróżbity - zaczął nagle żałować, że duma powstrzymała jasnowidza przed dotknięciem kart i podzieleniem się z nimi esencją swojej mocy magicznej; zaczął żałować, że nie dowie się, czy dłonie mężczyzny kryją w sobie dobrze znany Mulciberowi pierwiastek brutalności, i czy jego własne - mogłyby z kolei stać się bardziej podobnymi do dłoni Longbottoma.

Wyobraził sobie smukłe palce Morpheusa zaplątane w blond włosy Ambrosii w miejsce jego.

Chłodno odsunął te rozważania na bok. Żeby to chodziło tylko o kobietę. Zbyt łatwo pozwalał kobietom, które darzył uczuciem, manipulować swoimi emocjami: Ambrosia dobrze wiedziała co robi, kiedy rozbudzała w nim zadawnioną zazdrość. Żeby to chodziło tylko o zazdrość. Alexander nie potrafił ujarzmić myśli, które kłębiły się nieustannie w jego głowie - ubrać w słowa tego, co pragnął wypowiedzieć głośno - zazdrościł ludziom pięknej wymowy, obdarzonym charyzmą i zdolnością wysławiania się w sposób, jaki budził podziw, nie zaś lekceważenie. Morpheus mógł widzieć w swoim darze elokwencji coś na kształt winy tragicznej, wyrok fatum, ale Alexander… Chętnie przyjąłby filtr erudycji w zamian za dziurawe sito okrucieństwa, jakie posiadał.

Żeby to chodziło tylko o te dłonie. A silne dłonie były mu teraz potrzebne, by mógł pewnie dzierżyć lejce swego Rydwanu.

- Czemu nie Pustelnika? – Przed najwyższą swą górą stanę i przed najdłuższą pielgrzymką: przeto głębiej zstąpić muszę, niźlim kiedykolwiek zstępował, tak pisał w poemacie o “wędrowcu” jego ulubieniec z lat młodości, Nietzsche, do którego Alex wracał teraz z raczej pogardliwym sentymentem. W oczach Mulcibera czaiło się wyzwanie, kiedy zadawał swoje pytanie. Morpheus przywołał postacie Arcykapłanki i Maga, ale pominął jego ulubioną kartę; tę, którą zawsze wybierał na patronkę swych najważniejszych rozkładów, i Longbottom o tym dobrze wiedział - w końcu Mulciber często stawiał sobie przy nim tarota - tak samo jak musiał wiedzieć, że takie zaczepne pytanie prędzej czy później padnie z ust Alexa. On wiedział, że Mulciber wiedział, że on wiedział, że… I tak w nieskończoność. Alexander wciąż wierzył, że Morpheus ma z kartą Cesarza więcej wspólnego, niż sam potrafił przed sobą przyznać, ale to był widać stały element życia każdego wróżbity: inni zawsze przypisywali mu kartę-symbol, przy której czuł się niewystarczającym; w przypadku McKinnon była to Arcykapłanka, zaś u Mulcibera - Pustelnik.

Choć Mag... Wyłuskał go ze swojej talii.

- Tak, Mag ci pasuje. - Ten, który inspiruje i tworzy. Jak bóg. Powinni go nazwać Bogiem, nie Magiem, pomyślał Alexander. - Cesarz może i nosi koronę, ale jest tylko nędznym zarządcą boskiej kreacji Maga. Choć czułem się przez niego zdradzony] za to, że ten tak łatwo oddaje Cesarzowi swoją władzę - przyznał, i odchylił się nieco na krześle, rozprostowując barki, zgarbione od długiego siedzenia przy biurku. W jego głosie czuć było pewne znużenie, jakby opowiadał historię o jakimś absurdalnym wyskoku przynależnym do szaleństw dawno minionej młodości. Właśnie tak się czuł: jakby w jednej chwili miał piętnaście lat, a w następnej - pięćdziesiąt. - A potem przeczytałem: stałeś się czarodziejem dla wszystkich, lecz dla samego siebie nie starczyło ci już ani kłamstwa, ani podstępu żadnego, dla samego siebie stałeś się odczarowany - urwał, pozwalając wybrzmieć cytatowi. - Dlatego siedzisz tutaj, zamiast zostać Ministrem Magii - rzucił nagle - sam nie wiedział, czy ten komentarz miał być pytaniem, czy stwierdzeniem faktu - w jego głosie słyszalne było jednak rozbawienie, kiedy coś, co mogłoby być poważnym, intelektualnym wywodem, przerwał o tak: i to ich starym, nieco głupim, prywatnym żartem.

Przejrzałem cię, śmiały się oczy Mulcibera, który wiedział, że akurat w towarzystwie Morpheusa Longbottoma nie musi kończyć dowcipu, by być zrozumianym.

- Liczyłem na to, że Rydwan pomoże mi w odzyskaniu kontroli. Ale że ty wręczasz mi lejce, bo chcesz poeksperymentować z substancjami? Nie spodziewałem się.

Czasem nie był do końca pewien, które ich dyskusje były żartobliwe, a które powinni traktować poważnie.

- Mamy jakieś antidotum, odtrutkę? Znasz dawkowanie? Drogę podaży? - Czy te kapłanki nie zbzikowały po prostu od przydługiego celibatu? Pytał Alex, z rosnącym zaciekawieniem w głosie. - I, co najważniejsze, czy zachowały się jakieś wiarygodne opisy ich doświadczeń duchowych?

Jeżeli nie, tym więcej zabawy zostało dla nich.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
ceaseless watcher
Vigilo, opperior, Audio.
Średniego wzrostu czarodziej (176cm), ubrany w modne szaty, szpakowate loki sięgają mu za ucho, a na twarzy nosi dość długi zarost, broda jest w wielu miejscach siwa. Emanuje od niego bardzo niespokojna energia.

Morpheus Longbottom
#5
18.04.2024, 13:13  ✶  

Największym żartem Rydwanu, był fakt, że nie było tam lejców, którymi można utrzymać Sfinksy.

Wszyscy wiedzieli, że sporysz to trucizna; przynajmniej ci, którzy chociaż trochę czasu spędzali na prowincji. Ogromne dziedzictwo czarowniczej sztuki trucizny  było zachowane w samym języku. W niesławnym zwrocie najpopularniejszej mugolskiej mitologii Nie pozwolisz żyć czarownicy tłumaczy się hebrajskie mekhashepha jako czarownica, chociaż jego konotacyjne znaczenie wskazuje bardziej bezpośrednio na słowo trucicielka. Folklorystyczny wątek łączący trucizny i czarownice nie jest ani przypadkowy, ani prosty, ponieważ, opiera się na starszych koncepcjach trującego aspektu boskości i zachowuje fragmenty jego natury, które byłyby lepiej rozumiane przez ludzi żyjących setki lat temu. Nawet we wczesnym okresie nowożytnym umysły łączyły sztukę trucicielską bezpośrednio sztuką czarnoksięstwa.

Mityczna wiedźma Medea wykorzystała swoje umiejętności do zatrucia sukni podarowanej Glauke, w akcie zemsty po tym, jak Jazon zostawił ją dla swojej nowej narzeczonej. Kirke wykorzystywała trucizny, aby przekształcić mężczyzn, którzy najechali jej wyspę w bestie. Spekuluje się, że oryginalną rośliną w tym micie mógł być Lulek Czarny, psychoaktywna roślina zwana Szalejem, ponieważ zatrucie nią wywołuje irracjonalne, destrukcyjne, podobne do bestii zachowanie. Pożądanie, które istoty ludzkie, tak często wyobrażają sobie jako przeciwieństwo strachu, jest w rzeczywistości wzmacniane przez niebezpieczeństwo, gdy jest kontrolowane i ograniczane do krążenia dookoła rzeczywistej szkody. Nie sposób nie porównać tego do czarów. Nie sposób nie dostrzec powiązania tego z wieszczeniem, wiedząc, że ekstaza i moc, których szukają, leżą gdzieś poza nimi, że tylko sięgając w ciemność i dzikość, udaje się zdobyć nagrodę.

— Mój Eremita byłby odwrócony — rzucił z uśmiechem, pozwalając Alexandrowi wyciągnąć z tego takie wnioski, na jakie drugi wróżbita miał ochotę, nie szukając korekty. Odrzucał Cesarza, bo był dla niego zbyt materialny. Cesarz był jego fasadą, razem z Głupcem. Piękni, dumni ludzie. Głupi, gwałtowni wojownicy.

Morpheus odrzucił głowę w śmiechu. Mag, bóg, Minister Magii. Alexander niesamowicie go rozbawił i cóż był to za śmiech. Nagle jakby cienie Departamentu Tajemnic zbiegły w kąty, a srebrny blask przepowiedni na regałach przygasł. Zimno korytarzy jakby chwilowo ogrzało się promieniami słońca. Epifania Apollina. 

Jedna z odpowiedzi na pytania wszechświata i istotę rzeczy leży w napięciu między stasis i kinesis, gdy obserwuje się je jako zasady duchowe odbijające się echem w świecie biologicznym. W stanie zastoju jesteśmy nietknięci i bez wpływów zewnętrznych, podobnie jak Adam i Ewa w opowieści o Edenie, zapieczętowani bez możliwości doświadczania bólu. Ale to bezpieczeństwo ma swoją cenę, ponieważ bez niczego na szali, nie jesteśmy również w stanie doświadczyć prawdziwej radości i prawdziwej ekstazy, gdyż te rzeczy wymagają elementu ryzyka, elementu niebezpieczeństwa, z którym wiąże się odejściem od samego siebie. Kinesis, z drugiej strony, przynosi transformację, zarówno natychmiastową, jak i długoterminową, a jej efekty są przyspieszone i często przyjemne, ale ich ceną jest niebezpieczeństwo, możliwość nie tylko pobudzenia, uzdrowienia i umocnienia, ale także całkowitego unicestwienia. Obie formy transformacji, są formami zmiany.

— Kult Demeter i Persefony w Misteriach Eleuzyńskich był powiązany z kultem Iacchusa, badania ujawniły, że czciciele prawdopodobnie uczestniczyli w konsumpcji sporyszu. To, że Demeter była znana jako bogini ziemi i jej upraw, i że Persefona była często metaforycznie rozumiana jako wschodząca z plonami po zimowym śnie, dodatkowo wzmacnia związek między tymi dwoma bóstwami a psychoaktywnym sporyszem. Wtajemniczony, który spożył sporysz, bez wątpienia doświadczyłby głębokich, być może przerażających wizje. Jego rytualne użycie nadałoby ekstatyczny komponent do rytuałów inicjacyjnych w Eleusis. Wiemy, że obrzędy te miały na celu percepcję nieśmiertelnej duszy wewnątrz skorupy ciała, i choć niebezpieczna, praktyka celowego zatrucia sporyszem pomogłaby wtajemniczonym w postrzeganiu nieziemskich prawd, których chcieli być świadkami z pierwszej ręki.

Zaczął od końca.

— Bądź mi przewodnikiem po kręgach piekła i nieba, bądź moim Wergiliuszem i Beatrycze. Cóż więcej mam powiedzieć. A odtrutkę mam, nie jest trudno zdobyć lekarstwa na zatrucie sporyszem w sezonie rolniczym. I nacieranie dziąseł, według pism z wyspy.

Wyjął cztery fiolki eliksiru i położył je obok pudełeczka z maścią. Cały zestaw. Wspaniale. Nachylił się ku Alexandrowi, wbijając w niego swoje nieustające, nieruchome spojrzenie. Czekał na deklarację.



And when I call you come home
A bird  in your teeth
the end is here
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#6
11.02.2025, 18:59  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.02.2025, 02:33 przez Alexander Mulciber.)  
Alexander odchylił się w krześle, splótłszy przed sobą w zamyśleniu palce, wyjątkowo nie przyobleczone pierścieniami: te, za wyjątkiem sygnetu ojca, spoczywały teraz bezpiecznie w otchłaniach jego biurka – tam, gdzie je zostawił, zanim wyjechał do Francji – szurając tęsknie za każdym razem, kiedy wysuwał górną szufladę. 

Śmiech Morpheusa był jak słońce, które wschodzi, wielbiąc boga, z jego rozszczepieńczymi promieniami tańczącymi w apoteozie światła na kryształowych kulach przepowiedni. Odbijał się echem od wyniosłych, czarnych ścian, wznoszących się strzeliście i ginących w pomroku obsydianowego stropu. Jego śmiech wstrząsnął posadami Departamentu Tajemnic, gdzie w przeanieleniu czarnych witraży ze szkła wulkanicznego zalegały cienie i szepty. Wstrząsnął także sercem Alexandra.

Przez chwilę po prostu na niego patrzył, studiując twarz wspartego o biurko Morpheusa, jak gdyby chciał wróżyć ze znaczących ją linii, wydrzeć przyszłość z kabały jego oczu. Potrafił się kiedyś tak śmiać. Tak jak on. Jak Morpheus. Teraz śmiech Alexandra był krótki i zimny jak kometa, zabłąkana na obcej orbicie. Wypalony prorok, który dawno już przestał płonąć ogniem zapalczywej młodości, ogniem buntu, ogniem pasji. Najchętniej posypałby sobie głowę popiołem, jak na Eremitę przystało, bo jego Eremita – jako chyba jedyna rzecz w życiu Alexandra – był prosty.

Zamiast tego sięgnął po stojące przed nim pudełeczko. Zanurzył palce w kleistej mazi, roztarcierając ją między kciukiem a palcem wskazującym, ciekaw koloru, konsystencji. Każdym zmysłem pragnąc zbliżyć się do poznania, którego obietnica pokrywała teraz opuszki jego palców.

– Nie mogę powiedzieć, że jestem rozczarowany – rzucił nagle, wciąż przypatrując się palcom, na których perliła się biaława, lekko opalizująca maź – ale nie tego się spodziewałem.

Czując na sobie jego spojrzenie, podniósł oczy na Morpheusa.

– Znałem człowieka w Laos – zaczął. – Wielki astronom. Znał z imienia wszystkie gwiazdy na nocnym niebie. Niebie, które było dla niego równie znajome, co twarz ukochanej. Gwiazdy jak piegi na jej nosie, pokrywające ją linie zmarszczek jak smugi pyłu międzygwiazdowego. Patrzył w niebo i żuł betel. Żuł betel, żeby nie spać, nie spał, żeby patrzeć w niebo. Tak właśnie działa betel. Betel... Jest trochę jak tytoń, ale bardziej uzależnia. Wszyscy go tam żują, w Malezji, Singapurze, Indonezji, wszyscy, bez wyjątku: dzieci, dorośli, starcy. Żują, a potem wypluwają, razem ze strugami krwistoczerwonej śliny, brudzącymi wszystko dookoła, a najbardziej wargi, dziąsła, zęby, które z czasem czernieją pod wpływem używki.

Wrócił myślami do astronoma. Mgła reminiscencji zasnuła spojrzenie Aleksandra, stwarzając jasne oczy ciemną mgławicą, w której rodziły się gwiazdy. Czy tak wyglądał człowiek patrzący w przeszłość?

– Tyle razy patrzyłem, jak go sobie przygotowuje. Orzechy z palmy arekowej zawijał w paan, liście pieprzu żuwnego, sklejając je rozwodnionym wapnem z pokruszonych muszli małż. Czasem dodawał do tego goździki. Gałkę muszkatołową. Gambir. Po kilku orzechach betelu człowiek przestaje zwracać uwagę na głód, na dręczące go pragnienie, na upał, słotę, owady, które brzęczą dookoła. Przestaje jeść. Przestaje pić. Przestaje spać. – Ale nie przestaje śnić, pomyślał, śni na jawie. – Nigdy nie widziałem go śpiącego, choć spędziłem z nim dobry miesiąc, nie mogąc wydostać się z kraju, na którego granicach toczyły się niezrozumiałe mi wojny. Kiedy ja szedłem spać, on patrzył w niebo, kiedy ja się budziłem, on kreślił jego mapy. Myślę o nim czasem. O jego poczerniałych zębach. O tym jak spluwał czerwoną śliną, która w słońcu płowiała do koloru palonej umbry, do koloru ochry.

Przejechał dwoma palcami wzdłuż dziąseł: powoli sunął ponad rzędem zębów, wcierając w śluzówkę maź, tak jak wcierał czasem kokainę, ciekaw jakości oferowanego mu towaru. Oblizał palce, zatrzymawszy się dłużej na wargach, niemal w bezruchu czekając, aż spłynie na nie profetyczne natchnienie. Oblizał je, nie przerywając kontaktu wzrokowego choćby na chwilę.

– To co chcę powiedzieć, to to, że ta pasta powinna plamić wargi, plamić palce. Tak jak betel. – Podniósł rękę, chcąc pokazać Morpheusowi, że nie ma na niej ani śladu po wygarniętej wcześniej maści. – Gdy Persefona zeszła do Podziemia... Czy to ważne, czy sama sięgnęła po owoc, czy została zmuszona? – westchnął, pokręciwszy że znużeniem głową. – Czy to sok granatu zrosił jej wargi, czy krew jej uda? Tyle wersji tej samej opowieści. Każda jest prawdziwa, żadna z nich nie jest prawdziwa. Ale wszystkie łączy jedno: misteria eleuzyjskie to opowieść o przemianie. Obcując z bogiem, nie możesz odejść niezmieniony. Prawdziwa boskość powinna odcisnąć na człowieku piętno.

Co powiedziałby Morpheus, gdyby zobaczył mroczny znak na przedramieniu Aleksandra? Co, gdyby zobaczył Hagalaz?

– A ja... Nie czuję, jakbym się zmienił. – Odłożył pudełeczko z maścią, nachylając się bliżej biurka, zanim odezwał się znowu, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. – Czy skrwawiły mi już wargi? – spytał, zdawałoby się, z pełną powagą. – Poczerniały zęby? Czy powinienem poczuć obecność twoich bogów?

Śmiejąc się cicho, odsłonił zęby w rzadkim uśmiechu. Nie był to śmiech, który wstrząsnąłby Departamentem Tajemnic, a jednak... Śmiech.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Morpheus Longbottom (1980), Alexander Mulciber (3139)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa