w drodze do Paryża
Klub podróżniczy "Cutty Sark" był lansiarskim gównem zapewniającym elitom dobre samopoczucie.
Tak przynajmniej uważała Mildred Moody, która prawie w ogóle nie używała swojego pełnego imienia i zdecydowanie daleko było jej do elit. Ale należała do klubu, bo uwielbiała podróżować, przemieszczać się i doświadczać, a co bogatsi filantropii gwarantowali takim przegrywom życiowym wspaniałym brygadzistkom, pracownikom niższego ministerialnego szczebla atrakcje takie jak ta.
To nie była daleka podróż, ledwie do Paryża, ale od TYGODNI za Milles chodziły naleśniki. A umówmy się – nie ma lepszych naleśników niż te Paryskie. Dlatego jak pojawiła się opcja, nie czekała długo. Z jedną bardzo skromną walizką niestety niemagiczną wrzuconą na dach powozu, zasiadła sobie w liniach powietrznych sponsorowanych przez Milejdi Chuj-Jej-W-Dupę-In-A-Funny-Way i zajęła sobie miejsce przodem do kierunku jazdy. Ubrana podróżniczo, w dopasowane zielone spodnie z nogawkami wpuszczonymi w wysokie cholewy czarnych skórzanych oficerek, do tego luźna biała koszula ciasno opięta przy tułowiu dopasowaną kamizelką z filuterną falbanką udającą, że kobieta ma jakiekolwiek biodra. Uszy i palce błyszczały złotem, na szyi zaś lśniła pojedyncza obrączka na łańcuszku. Pod ukrytą w skórzanej mitence ręce miała trzonek swojej miotły Iskry. Drewno lśniło lekko błękitnawym poblaskiem run. Miotła gwarantowała niewidzialność dosiadającej ją wiedźmie i och, to był najlepszy prezent na zakończenie Hogwartu, jaki mogła sobie wymarzyć.
Londyński świt był tak samo beznadziejnie zszarzało-dżdżysty jak zawsze. Już myślała, że pojedzie sama. A jednak...