Powinien odczuwać niepokój przez tę ciszę. Mogła trwać tu, na zewnątrz, ale w środku tego człowieka szalał sztorm, który zmiótłby jego małą rzeczywistość z powierzchni ziemi jedną falą. Gdyby miał nastrój to powierzyłby mu nawet ich kilka - nastrój na to, aby wyzuć wszystko, co tylko się dało, z ostatnich podrygów człowieka. Wyssać z niego ostatnie emocje, jakie jeszcze miały szansę się zrodzić w jego krwi. Zalewałaby go woda, po raz pierwszy naprawdę dusząc, ale nie po raz pierwszy napełniając przerażenie. Ktoś już zagonił go przecież na klif, pod którym szalała burza. Ktoś dał mu wybór spotkania się z jego nożem albo spadnięcia w dół, gdzie Matka Woda nie byłaby tak kochana i droga jak zawsze, bo choć ludzie za często nie rozumieli śpiewów morza to on rozumiał je czasem aż za dobrze. Leżał przy człowieku, który mógł go pochłonąć. Wrzucić w pustkę nie chwilową, tylko na zawsze. Zabrał od niego wszystkie siły, jakie chciał i mógł mu powierzyć, więc teraz był tylko tego winny. Oko za oko, krew za krew. Jeden ruch - sięgnięcie po nóż, który był po jego drugiej stronie, ten już by go trafił. Zostawienie go za swoimi plecami, poza widokiem, miało wyraz bardzo strategiczny dla niego samego - z dala od Flyna, z dala od jego dłoni, z dala od własnych ocząt. Hasła "nie myśl o tym i o tamtym" nigdy nie były tak proste do zaaplikowania niż w tym momencie jego życia. Rodzenie jakiegokolwiek zdania było porodem w bólach, a bólu było tutaj przecież aż nadto, nawet jeśli ten ból był lukrecją na oddychanie Flynna. Nie ból, cierpienie. Coś głębszego, bardziej porywczego, jak ta agresja, o której nie dopowiadał. Nie dopowiadał tak wielu rzeczy... ale Laurent wiedział. Ona w nim była i kiedy został nią przyciągnięty przez ciekawość, nie przez strach, to stała się intrygująca. Zrób to albo będę gryźć, wiesz to, mam to we krwi. To było pokręcone, ale to jakby trzymał wściekłą bestię w ramionach, którą naprawdę można oswoić. Nie bał się ugryzień i zadrapań, jeśli tylko w zamian za to zobaczy dokładnie to, co zobaczył dzisiaj - ciepło. Zaufanie. Kiedy w końcu bestia podchodzi do ciebie, gdy nauczyłeś się jej ruchów, jej zachowań, zrozumiałeś potrzeby, wtula się w ciebie i zasypia na twoich kolanach. Właśnie wtedy myśli przestawały być ciężkie i to nie ty sam byłeś małym ziarenkiem tego wszechświata - to wszechświat nim był przy tobie.
Robił sobie to sam, gdzieś potem tworzył swoją własną tragedię tkając ją jak czarna wdowa czekająca na motyla, która wpadnie w sieć. Robił to sobie sam i robił to innym. Nie różnił się niczym od żarłocznych fal za oknami tego domu, które nigdy nie miało dość i ciągle pochłaniało więcej i więcej, a nikt nie miał siły, żeby go zatrzymać. To nie ze światem i z ludźmi było coś nie tak - to z nim samym było wszystko nie tak. Tylko jak na to realnie spojrzeć, kiedy Los spychała na twoją drogę ludzi takich jak Fleamont? Tak intensywnych, że Laurent sam się w tym gubił i zupełnie rozpływał między swoimi potrzebami a tym, co mógłby bez strat oferować komuś innemu? Nie było mu teraz źle. Bolało, był zmęczony, nie chciał, żeby bolało, ale grzech był tego wart. Bólu - nie cierpienia. Nożem na pewno nie dało się skreślić grzechów i żali z życiorysu, a jednak miał wrażenie, że ten konkretny nóż właśnie to zrobił.
Nie dopytywał o to, czy ten piękny kamień, ta kwintesencja jego modlitw, nadziei i pragnień wróci do jego palców. Ten kamień, który więził niebo, a Laurent czuł, że mógł uwięzić jego fale. Zamknąć morze w pudełeczku, zagarnąć je w ramionach i uspokoić. Ogrzać mocniej niż słoneczne fale. Czy to było tylko kłamstwo, kolejne jego bajanie w obłokach czy raczej prawda - nie był w stanie zrozumieć, ale ta wiara przynosiła za dużo ukojenia. Dostał od Losu kolejną szansę, więc mógł się w tym sam utopić. Dać poskromić, tak jak tego chciał, żeby już przeminął ten głód na nieszczęsnych topielców, którzy nie wychodzili tacy sami z tych toni.
Da się zrozumieć strach, jaki człowiek odczuwa, gdy ktoś pyta o coś takiego jak miłość? Rzecz nie była zwrotna, bo przecież nie było słów, że ta miłość byłaby zwrotna, więc nie było się czego bać. Albo i nie? Snułeś historie o księżniczkach z bajek, które w końcu mają swoje i żyli długo i szczęśliwie, które mają swojego księcia. Twój własny spakował manatki i odjechał, och, cóż, taki mamy właśnie świat. Kiedy zadawali mu to pytanie z łatwością zaprzeczał. "Laurent, czy ty mnie kochasz?" przecież odpowiedź była jak na wyciągnięcie dłoni. Nie kocham. Nie dlatego, że naprawdę nie miłował, że nie kochał. To po prostu nie była miłość, której od niego chcieli, a tylko - albo aż - kochanie. Teraz wracał myślami do tego snu i jednocześnie patrzył na Crowa. Uważaj, bo się w tobie zakocham. Wpatrywał się we Flynna jak zaczarowany, dłonią sunął po jego brzuchu, klatce piersiowej, w której to serce tak terkotało. Wyciągnął i drugą dłoń, żeby nakryć miejsce, gdzie powinno się to serce znajdować, jakby to miało szansę pomóc je uspokoić i ukoić. Zatrzymać, żeby nie chciało wyskakiwać z żebra. I chociaż ta odpowiedź powinna być taka prosta to nie potrafił powiedzieć mu tego świętego "nie", którego chciał.
- Tak.
Nie mógłby powiedzieć inaczej i pozwolić, żeby mógł tak po prostu odejść.
Dłonie były okładem, czy jednak klatką?
Laurent bardzo nie chciał, żeby klatką się stały.