• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna Carkitt Market [20.06.1972] Sunset at the cemetery || Ambroise & Geraldine

[20.06.1972] Sunset at the cemetery || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
16.09.2024, 13:47  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:31 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Czerwiec był dla niego miesiącem niepokojów i spełniających się najczarniejszych scenariuszy. W chwilach, w których było ciszej i spokojniej Ambroise wewnętrznie czuł, że szykuje się na kolejną burzę. Tak, bywały momenty, które przerywały atmosferę pełną nieokreślonego rodzaju napięcia. Od początku miesiąca wydarzyło się wiele pomyślnych rzeczy, ale bilans wciąż był ujemny. Nic nie mógł poradzić, że czekał na kolejną falę.
Jednakże w żadnym razie nie spodziewałby się kierunku, z którego nadeszła. Załatwiając interesy w Londynie, planował spędzić jak najmniej czasu w każdym miejscu i wrócić do Doliny Godryka. Potrzebował kupić tylko kilka dodatkowych rzeczy do upraw roślin, co w pierwszej kolejności w ogóle oderwało go od pracy w domu.
Kiedy ktoś postukał go palcem w okolice obojczyka, Greengrass nie spodziewał się stanąć oko w oko z przysadzistym starszym panem. Dobrym znajomym z innych czasów, kiedy częściej odwiedzał Carkitt Market. W pierwszej chwili spodziewał się, że Ronald (bo tak było ludzkiemu odpowiednikowi Oompy-Loompy na imię) znowu potrzebował jego pomocy. Pomógł mu kiedyś w przeszłości, więc teraz także szykował się na podobną prośbę, ale nie...
...tym razem Ronald miał dla niego coś innego. Wieści, które sprawiły, że dziesięć minut później Greengrass zamknął za sobą drzwi do jednego z barów, rozejrzał się po małym pomieszczeniu i od razu skierował kroki w konkretną stronę. Do jednego ze stolików niemal stykających się z barem. Łatwego do pomylenia z tymże blatem barowym, jeśli chodziło o ilość butelek i szklanek.
- Rina - odezwał się cicho, biorąc głęboki wdech i bez dalszego słowa przysuwając sobie stołek.
Tak, zdawał sobie sprawę z tego, że ktoś przy innym stoliku obdarzył go gniewnym spojrzeniem i niemal otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Ambroise zmierzył tę osobę poważnym spojrzeniem i pokręcił głową. Dziewczyna ze stolika obok odpuściła, choć wyraźnie nadal była zła o to, że nie spytał o pozwolenie. No cóż. Miała obok siedem innych stołków a przy tym Geraldine brakowało jakiegokolwiek wolnego. To oznaczało, że nieznajoma (albo ktoś od niej, choć siedziała sama) musiała przyciągnąć co najmniej trzy stołki od Yaxley. Coś wątpił, że zapytała zanim to zrobiła. On odzyskiwał to, co powinno być jego w pierwszej kolejności. Poza tym nadal miała dwa ekstra stołki.
- Ronald się o ciebie zaniepokoił - wyjaśnił, kiwając głową w kierunku zaplecza niedużego baru.
Jakby na życzenie, w uchylonych drzwiach Ambroise napotkał spojrzenie wąsatego, korpulentnego starszego pana, który zaopatrzał lokal w alkohol. To właśnie ten przesympatyczny jegomość zaczepił go chwilę wcześniej podczas załatwiania sprawunków na Carkitt Market. Ewidentnie nie wiedział, że od dawna nie łączyło go nic z Geraldine Yaxley, lecz dobrze pamiętał okoliczności, w jakich się we trójkę poznali. Sądził, że kieruje swoje dyskretne, troskliwe wątpliwości w dobrą stronę i do odpowiedniego człowieka a Greengrass nie potrafił mu powiedzieć, że jest inaczej.
W gruncie rzeczy obaj chcieli dla kobiety dobrze. Na swój własny i specyficzny sposób. Choć nie był odpowiednią osobą, Ambroise obiecał sobie stać się nią na tak długo jak to było konieczne. W gruncie rzeczy, przecież nie było między nimi gniewu czy nienawiści, otwartego żalu czy rozgoryczenia. Jedynie coś na kształt smutku z powodu niedotrzymanych obietnic i niespełnionych, niebyłych planów.
Nigdy nie upewnił się czy mu wybaczyła, ale nie potrzebował tego teraz, żeby upewnić się, czemu tkwiła w tym miejscu i wzbudzała cichy niepokój dostawców alkoholu. Chciał wiedzieć, czego lub kogo potrzebowała, żeby poczuć się lepiej i wrócić do domu.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
16.09.2024, 14:33  ✶  

To nie był jej dzień. Zdecydowanie. Wizyta z Florence w Snowdonii zakończyła się dla niej bardzo boleśnie. Nie miała pojęcia na czym stoi, ani co właściwie działo się wokół niej. Nie znosiła tracić kontroli. Zdawała sobie jednak sprawę, że przyjaciółka by jej nie okłamała. Sen, a raczej koszmar wcale nie był tylko senną marą. To wszystko wydarzyło się naprawdę, a ona nie zareagowała, do tego była niemalże pewna, że to się powtórzy, że bestia wyrwie jej serce, a ona nie będzie mogła się ruszyć. Jej brat bliźniak miał przed nią coś do ukrycia, Florence była tego pewna, nie widziała jego przyszłości, była w jakiś sposób powiązana z nią. Stała się ofiarą, tyle, że sama nie do końca wiedziała czyją. Nic nie miało w tym wszystkim sensu, wkurwiło ją to niemiłosiernie, tak samo jak to, że Bulstrode nie była pewna przyszłości Geraldine. Nigdy specjalnie nie ufała jasnowidzom, czy wróżbitom, ale Flo była dla niej kimś więcej. To sprawiło, że nie miała tego dnia ochoty na zupełnie nic, no może poza zniknięciem.Twoje życie należy do mnie. Zatracenie się w czymkolwiek. Musiała uciec od myśli, które ją niepokoiły, szczególnie, że nie miała jeszcze pomysłu, jak powinna ugryźć ten temat. Przyjaciółka powiedziała, żeby trzymała się z daleka od rodzinnego domu, bo nie była tam bezpieczna, to trochę zaburzyło jej wizję świata, bo gdzie niby miała czuć się pewniej niżeli w domu pełnym łowców? Gdzie miała uciec?

Pojawiła się w swoim mieszkaniu dosłownie na krótką chwilę, wzięła jedynie butelkę whisky, zostawiła krótką notatkę bratu, że wróci chuj wie kiedy i wyszła. Musiała się najebać, taki był jej jedyny cel tego dnia. Nie chciała czuć, musiała pozbyć się wszystkich emocji, które zaczęły ją ogarniać.

Twoje życie należy do mnie. Te słowa wryły się jej w pamięc, istota ze snu tak do niej mówiła, nim wyrwała serce z jej klatki piersiowej. Nie mogła znieść myśli, że to coś jej dotykało, nie potrafiła pozbyć się uczucia brudu, które wydawało się nadal ciążyć na jej ciele.

Plątała się po ulicach Londynu konsumując alkohol. To była jedyna droga, którą znała, jedyny sposób w jaki mogłaby pozbyć się tych okropnych myśli. Bała się kurewsko tego, że to coś wróci, w końcu planowało ją zabić, skąd mogła wiedzieć kiedy będzie miało ochotę to zrobić? Zabawne, z łowcy stała się ofiarą, strasznie wkurwiało ją to, że nie miała pojęcia, co się wydarzy, ani kiedy.

Alkohol skończył się dosyć szybko, nie mogło jej to jednak powstrzymać nad dalszym rozpaczaniem na temat swojego życia lub nieżycia. Ten rok był dla niej tak kurewsko parszywy, zabiła swojego brata, a teraz ona miała zginąć, co za pojebana sytuacja. Znaczy, to nie tak, że zabiła go dosłownie, tylko nie zdążyła go ocalić przed wampirem, który zmienił go w podobnego sobie. Roześmiała się histerycznie przed wejściem do jednego z pubów. Może to naprawdę było zabawne? Potężni ród łowców, a tutaj jednego roku mieli paść wszyscy potomkowie Gerarda Yaxleya.

Dopiero, gdy znalazła się w środku dotarło do niej, że nie było to pierwsze, lepsze miejsce. Bywała tutaj kiedyś dosyć często, nie przeszkadzało jej to jednak w tym, aby sie tutaj zabunkrować.

Zamawiała kolejkę za kolejką, wlewała w siebie potężne ilości alkoholu, ciągle było jej mało. Nie szukała towarzystwa, wręcz przeciwnie, chciała pocierpieć w samotności, ewentualnie później może będzie miała ochotę sprowadzić kogoś na złą drogę.

Nie spodziewała się, że jej autodestrukcyjne zachowanie może kogoś zainteresować, myliła się, ale ludzie wbrew pozorom czasem lubili wtrącać się w nieswoje sprawy.

Oczy miała nieco zamglone, trochę zaczerwienione, bo wylała tego wieczora sporo łez. Nie tak łatwo jej się było pogodzić z tym, co usłyszała wcześniej.

Uniosła wzrok, bo ktoś się do niej odezwał, albo jej się wydawało? Musiała to sprawdzić, jak do tej pory raczej wszyscy w tym miejscu zauważyli, że nie ma sensu jej zaczepiać, bo nie była w najlepszej formie.

Nie widziała kto wchodził, ani kto wychodził z pubu, nie interesowało jej to zupełnie, dlatego też nie zauważyła znajomej twarzy wcześniej.

- Ronald nie powinien się wtrącać w nieswoje sprawy, bo dostanie kociej mordy. - Przeniosła powoli swój wzrok w stronę mężczyzny, o którym wspomniał Ambroise i uśmiechnęła się do niego złośliwie. Nie miała pojęcia, co chciał osiągnąć tym, że poszedł do Greengrassa na skargę, przecież już nic ich nie łączyło, najwyraźniej o tym nie wiedział. Tylko dlaczego Ambroise się tutaj pojawił?

- Chciałeś zobaczyć mój upadek? - Zapytała go jeszcze. - To nie byłby pierwszy raz, chociaż teraz chyba będzie skuteczny. - Sięgnęła po szklankę, w której znajdowała się resztka złocistego trunku i wypiła jednym chaustem jej zwartość. Zdecydowanie nie była trzeźwa.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
16.09.2024, 15:04  ✶  
Parsknął cicho, jakby chciał zwrócić uwagę na to, że jej wypowiedź brzmi komicznie w stosunku do człowieka, o którym była mowa. Ronald był wszystkim tylko nie chodzącą obojętnością. Nie bez powodu kiedyś wmieszał się w absurdalną sytuację z przejęciem magazynu z inwentarzem w postaci mściwej, przesadnie inteligentnej bestii, która uwiła sobie tam toksyczne gniazdo. Po czasie to brzmiało jak klasyczny Ronald (swego czasu jedno z ulubionych powiedzonek Ambroisa). Chciał dobrze, miał miękkie serce, planował dobrze a potem nikt tego nie doceniał zaś on dostawał po dupie za życzliwość.
Ambroise nie chciał dokładać temu człowiekowi. Uważał go za nieszkodliwego mięczaka o przerośniętym sercu na właściwym miejscu. To była jedna z przyczyn, dla których nie odmówił mu interwencji. Druga zaś siedziała przed Greengrassem przy stoliku i łypała groźnie w blat. A potem jeszcze groźniej w samego Ambroisa. Nie ruszyło go to, bezczelnie odwzajemnił spojrzenie z uniesioną brwią.
- W wysokie tony dziś uderzasz - skwitował uniesieniem kącika ust w pobłażliwym grymasie. - Za jakiż to upadek dziś pijemy, Yaxley? - Spytał zamiast się odczepić, bo po pierwsze obiecał coś Ronaldowi a po drugie wystarczyło na nią spojrzeć, żeby wiedzieć, że nie było dobrze.
Mógł ją teraz zostawić i wezwać kogoś innego, ale nie było to ich pierwsze rodeo. Prawda? Nie chciał, żeby później musiała tłumaczyć się przed innymi ludźmi, na których jej zależało ze swojego zachowania. Na nim to chwilowo nie robiło wrażenia. Mógł pobyć dobrowolnym workiem treningowym, jeśli to miało pomóc wyładować jej rozgoryczenie zanim pośle po kogoś, kto ją zabierze do domu. Obcowali ze sobą na tyle długo, żeby te małe rzeczy nie robiły na nim wrażenia. W paskudności osiągali przecież wyżyny, nim nie sypały się iskry. Do nikogo nie miał kiedyś tak dużej cierpliwości.
Sądził, że to było już za nimi. Nie bez przyczyny. Nie bez powodu. Zgadza się, to nie było logiczne, żeby tu do niej przychodził. W żadnym razie nie pasowało do tego, jak wyglądała sytuacja między nimi. Ktoś mógłby powiedzieć, że Greengrass zachowywał się nielogicznie i sprzecznie z tym, co robił od dawna. To mogłoby nie być w jego charakterze. A jednocześnie w nim było. Bo choć zadecydował o wycofaniu się z życia Geraldine, bywały takie momenty, w których coś przeskakiwało w inne miejsce. Troszczył się o nią ze względu na ich historię. Tę samą, przez którą się wycofał, ale teraz ewidentnie nie był już najgorszym, co jej się przydarzyło. Coś innego zajęło trofeum, więc mógł na powrót na chwilę stać się jej...
...przyjacielem?
To brzmiało tak źle, że aż właściwie.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
16.09.2024, 15:35  ✶  

Yaxley miała świadomość, że odezwała się trochę niegrzecznie do osoby, która postanowiła sprowadzić jej pomoc, ale zdecydowanie nie chciała dzisiaj widzieć nikogo znajomego. Ronald zachował się tak, jak przystało na poczciwego mężczyznę, chciał dobrze, ale, że zupełnie nie po jej myśli, czego nie omieszkała mu pokazać. Oczywiście nie będzie chowała urazy, to było chwilowe. Mógł jednak jej zapytać, czy życzy sobie towarzystwa, a może nawet pytał, a go zbyła? Trochę jej się rozmywało ostatnie kilka godzin, które spędziła w tym miejscu.

Nie zamierzała jednak się kłócić z Ambroisem, nie chciała go spławiać po tym, jak ten biedny mężczyzna go odszukał, zresztą nie miała pojęcia właściwie dlaczego Greengrass się tutaj pojawił, nie miał nic lepszego do roboty? Na pewno miał, chyba, że chciał popatrzeć jak się stacza, w sumie lepszego momentu nie mógł wybrać.

- Powinieneś wiedzieć, że umiem uderzać w jeszcze wyższe. - W zasadzie jeszcze zachowywała się całkiem kulturalnie, nie wszczęła żadnej bójki, prawie nikogo nie obraziła, nie było znowu tak najgorzej.

- Ostatni upadek Geraldine Yaxley, masz ochotę się ze mną za to napić? Ten toast brzmi wspaniale, musisz się dołączyć! - Brzmiała jakoś, aż za bardzo entuzjastycznie, była to chwilowa euforia spowodowana nadmiarem alkoholu, który w siebie wlała. Była zdecydowanie zbyt głośna, jak na swoje standardowe zachowania.

Po chwili jednak, bardzo krótkiej chwili jej nastrój znowu się zmienił. Uśmiech zniknął z twarzy, a pojawiło się na niej zmęczenie. Nie był to jej nalepszy dzień. - Wiesz, niedługo umrę, tak sobie pomyślałam, że dobrze by było to oblać. - Nie podzieliła się z nikim jeszcze tą informacją, zresztą słowa, które padły z jej ust brzmiały bardzo lekko, jakby mówiła o jakiejś pierdole.

- Dowiedziałam się dzisiaj, że nie ma dla mnie przyszłości, a raczej, że jest zaplątaną z jakąś dziwną istotą, iiii ponoć tak się nigdy nie zdarza. - Roześmiała się głośno, bo niezmiernie bawiło ją to, że przytrafiło się to akurat jej. Jakby nie miała wstarczająco problemów w ostatnim czasie. To był dosyć spory skrót, bo sprawa była mocno skomplikowana i tak naprawdę nie wiedziała od czego zacząć.

Wpatrywała się dłuższą chwilę w mężczyznę, po czym dodała. - Nie wiem dlaczego ci o tym mówię, przecież ciebie to w ogóle nie powinno obchodzić. - Tak, łączyło ich coś kiedyś, ale aktualnie nie należał do grona najbliższych osób w jej życiu, nie powinien tutaj z nią siedzieć, a jednak był tuż obok. Przestawała rozumieć sens, a raczej bezsens tej sytuacji. Alkohol nie ułatwiał sprawy. Była mocno nawalona, i nie do końca panowała nad swoim zachowaniem.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
16.09.2024, 21:15  ✶  
Uśmiechnął się pod nosem, czując gorycz z tym związaną, ale nie mógł temu zaprzeczyć, że miała kompletną rację. Poznał te tony. Były różnorodne, bardzo skrajne, każdy wyjątkowy.
- Dlatego powiedziałem, że są wysokie a nie najwyższe, co nie? Do najwyższych brakuje ci, ilu... ...trzech butelek ognistej i ewidentnie mojego towarzystwa? - Zażartował bez polotu, o czym wiedział.
Nie liczył na docenienie tego żartu, ale skoro już przywoływali dawne dzieje to warto było zaznaczyć swój wkład w część największych katastrof towarzyskich i społecznych. Pewnie i tak mogłaby mu je wytknąć a tak po prostu to uprzedzał.
- Nie odmówię ci teatralności,ale skąd wiesz, że ostatni? - Powoli uniósł brew, opierając się na łokciach o stolik i wzruszając ramionami. - Nie masz tu ani mililitra alkoholu, żeby nim toaletować. Przykro mi, ale to chyba dobry omen - zasugerował dyskretnie, dając barmanowi znać wzrokiem, żeby chwilowo nie zbliżał się do niedalekiego baru.
To nie był dobry czas na dalsze picie, nawet jeśli Ambroise nie często odmawiał. Mimo to, wolał opijać sukcesy, nie porażki. No i coraz bardziej się martwił. To, co mówiła nie miało zbyt wiele sensu. Brzmiało jak coś, co mogła usłyszeć od byle oszustki z Nokturnu. Skąd zatem tak bardzo w to wierzyła?
- Rina, kto nakładał ci tych pierdół w głowę? - Spytał, ale nie czekał na odpowiedź.
Zamiast tego ostrożnie wyciągnął do niej rękę, gdyby chciała ją przyjąć. Tego nie wiedział. Zawsze była bardzo nieprzewidywalna. Między innymi to tak bardzo go do niej ciągnęło i również to było powodem ich zguby. Nie tylko, ale mocno się przyczyniło.
- Skoro to się nie zdarza, to się nie zdarza. A jeśli się już zdarzyło, to trudno mi uwierzyć, że zamierzasz oblewać własną śmierć a nie dopaść dupka - odrzekł niemalże tuż po swoich wcześniejszych słowach.
To mu mocno nie grało. Nie w kontekście tej kobiety. Nikt tak ochoczo nie walczył ze śmiercią. Tymczasem ta osoba przed nim wyglądała, jakby już się poddała i chciała się po prostu zapić. Śmiała się tak, jakby to było niemal pewne.
- Nie bawmy się w to, okay? - Pokręcił głową.
Przecież wiedziała, że gdyby miał ją zupełnie gdzieś to by się tu nie pojawił, tym bardziej by tu nie siedział i nie słuchał tego, co miała mu do powiedzenia. Kiedy to wszystko runęło bez powrotu, naprawdę usiłował przekazać jej tą jedną rzecz. Nie stracił do niej wszystkich uczuć. Troszczył się i miał się troszczyć. Zależało mu na niej. W dalszym ciągu, choć upłynęło wiele miesięcy. Po prostu nie umiał dłużej radzić sobie z całą resztą tego bagażu, więc zabrał swoje pakunki i wysiadł na pierwszej możliwej stacji. Tak właściwiej to chyba wyskoczył przez okno już po sygnale odjazdu.
Znalazł się na pustym peronie w szczerym polu i stamtąd manewrował dalej. W pełni świadomy, że mógł nie wysiadać, ale to prędzej czy później wykoleiłoby ten pociąg. W swoich oczach podjął decyzję.
Czy najlepszą możliwą? Prawdopodobnie nie. Mógł się łudzić, że gdyby nie wysiadł to zauważyłby zbliżającą się tragedię i zdążyłby pociągnąć hamulec awaryjny. Uratowałby pociąg, stałby się troskliwym bohaterem we własnym dramacie, który stałby się komedią romantyczną, której oboje pragnęli. Przyjął wersję bardziej czarną. Wykoleił pociąg, zabił wszystkich i zamienił dramat w tragedię. A kiedy to zrobił, magicznie cofnął się w czasie jak jasnowidz i nie dopuścił do tych zdarzeń. Najprościej jak umiał. To nie znaczyło, że nie poniósł kosztów. Jego dramat pozostał dramatem. Ani nie stał się romansem, ani horrorem. Był tak chujowy jak zwykle, z tymże, że bez kogoś, kto czynił go trochę lepszym i trochę gorszym zarazem.
Zrobił wszystko, żeby było jak najlepiej. Tymczasem najwyraźniej i bez niego widowiskowo się pierdoliło.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
16.09.2024, 21:48  ✶  

- Zawsze łapiesz mnie za słówka, nie wierzę, że dalej ci się to nie znudziło, ale to prawda, znasz moje możliwości, jak nikt inny. - Zaczęła kalkulować w głowie, czy faktycznie chodzi o trzy butelki. Nie miała pojęcia, ile już wypiła, pewnie gdyby wstała grawitacja by się o nią upomniała, bo naprawdę sporo dzisiaj w siebie wlała. - Dzisiaj chyba nie dałabym już rady wypić trzech butelek, chociaż mogę spróbować. - Zastanawiała się nad tym dłuższą chwilę, może to wcale nie było takie głupie rozwiązanie? Potraktowała ten żart, jak dobrą radę. - Twojego towarzystwa zawsze mi brakuje. - Czy powinna powiedzieć to na głos? Zdecydowanie nie. Jednak niedługo miała umrzeć, mogła mówić, co jej tylko ślina na język przyniosła, nie musiała się dzisiaj przejmować konsekwencjami (jakby kiedykolwiek się nimi przejmowała, ale cóż, dzisiaj mogła się nie przejmować jeszcze bardziej).

Nie zauważyła oczywiście tego, że Ambroise zabronił barmanowi się zbliżać do baru, gdyby to dostrzegła zapewne byłaby bardzo niezadowolona, bo potrzebowała więcej trunków, ile tylko się dało! Gdyby mogła to wypiłaby cały alkohol w tym barze. - Wiem to tak po prostu. - Zastanawiała się jak najprościej mogła mu to wytłumaczyć, ale to wcale nie było takie jasne, jak się jej wydawało. Musiała wrócić myślami do kilku tygodni wstecz. To nie było szczególnie łatwe kiedy nie do końca ogarniała rzeczywistość. Wszystko jej się rozmywało.

- Jak to kto, jasnowidzka! - Rzuciła jeszcze, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Znał ją na tyle, że mógł wiedzieć, że rzadko kiedy przejmowała się wróżbami, czy innymi podobnymi praktykami. Coś jednak musiało się zmienić w ostatnim czasie.

Zauważyła dłoń, którą wyciągnął w jej kierunku. Sama nie wiedziała, czy powinna po nią sięgnąć. Nie miała pojęcia, czego właściwie od niego potrzebowała, nie chciał jednak odrzucić tej bliskości, którą jej oferował, trochę się bała, że może się to źle skończyć, ale tak naprawdę nie miała już nic do stracenia. Wyciągnęła więc lewą dłoń, którą zbliżyła do jego ręki, splotła swoje palce z jego palcami. Dawno tego nie robili. Może nawet trochę jej tego brakowało.

- Dopaść dupka, to byłoby bardzo proste rozwiązanie, najlepsze. - Dlaczego więc nie był to jej pierwszy wybór? Właśnie, bo sprawa trochę się skomplikowała. - Nie wiem dlaczego takie niezdarzające się przypadki, zawsze trafiają na mnie. - Powiedziała nieco rozczarowana. - Działam jak magnes na kłopoty, to musi być to, może ktoś mnie przeklął, gdy byłam dzieckiem? - Myślała głośno nad powodem swoich wszystkich nieszczęść.

- Tym razem to on chce dopaść mnie, wiesz? - Wydawała się być tym niezwykle zafascynowana, bo to było dla niej coś zupełnie nowego. Ścisnęła mocniej jego dłoń i nachyliła się nad stołem. Nie chciała, żeby ktokolwiek ją usłyszał. Oczy nieco przymrużyła, na całe szczęście obraz jeszcze jej się za bardzo nie rozmazywał, nadal widziała przed sobą tylko jednego Greengrassa. - To coś powiedziało, że moje życie należy do niego i zaczęłam w to wierzyć, wiesz. - Mówiła cicho, nadal jednak nie umiała przejść do konkretów. Może przez to, że jeszcze sama nie do końca wiedziała, co właściwie się dzieje.

- Śniłeś kiedyś sen, taki sen, który wydawał się być bardzo prawdziwy, sen w którym czułeś wszystko, dotyk na swoim ciele, strach i bezsilność? - Zapytała jeszcze, chcąc nieco przybliżyć mu sprawę. Spięła się przy tym dosyć mocno, zdecydowanie nie był to dla niej łatwy temat.

- Tak, masz rację, nie mam zbyt wiele czasu, więc mogę odpuścić zabawę. - Pokiwała głową na jego słowa. Nie było sensu szukać dziury w całym. Przyszedł tu, chociaż nie musiał. Zainteresował się jej losem, a mógł zostawić ją na pastwę losu i obcych ludzi, całkiem urocze to było, że mimo tego, iż postanowił zniknąć z jej życia, to jednak nadal, chociaż trochę się nią interesował. To było miłe, w tej chwili sporo dla niej znaczyło, nawet więcej od tego, że ostatnio nie potraktował jej najlepiej. Aktualnie nie myślała o tym, jak zabolało ją to, kiedy ją opuścił.

Pogodziła się z tym, że nie byli sobie pisani, albo próbowali udowodnić sobie, że nie są, bo czy było im razem faktycznie, aż tak źle? Ucieczka czasami była najmniej bolesnym rozwiązaniem, kto wie ile krzywdy by sobie wyrządzili, gdyby nadal trwali obok siebie. Nie miała pojęcia. Teraz nie było to dla niej istotne, bo siedział tuż obok, podczas tej jej małej, osobistej tragedii, która właśnie ją pochłaniała.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
18.09.2024, 16:16  ✶  
Uśmiechnął się nieznacznie z niemrawym rozbawieniem.
- Co poradzę? To silniejsze ode mnie, przecież wiesz - skwitował, bo trafiła w sedno.
Nie mógł jej tego nie dopisać do listy trafnych założeń. Nawet po tak długim czasie i wszystkim, co się stało, pewne rzeczy były niezmienne. Sam się tego nie spodziewał. Nie myślał, że może im to przyjść naturalnie, jakby nic nigdy się nie zmieniło. Ot zwykły dzień w towarzystwie Geraldine. Kolejny czerwcowy wtorek, ale zamiast wesołego pokazywania przy kawie, siedzieli w barze jak bliscy i jednocześnie przecież już obcy ludzie. Zupełnie, jakby nachodziły na siebie dwa obrazy albo dwie linie czasowe, może nawet trzy. To, co było. To, co trwało i to, co mogłoby być.
Gdyby się zastanowił, Ambroise mógłby dojść do wniosku, że ten dzień już od rana zapowiadał się inaczej. Obudziła go nadchodząca burza. Poranny deszcz zmył Dolinę jeszcze przed wschodem słońca. Do piątej nie było po nim śladu.
Na początku lata ranne grzmoty są zapowiedzią rychłej słoty i oto tak było. Może nie dosłownie. Pogoda była ładna. Ich słota była bardziej metaforyczną pluchą. Złym, zimnym, wietrznym zwiastunem życiowych burz. Kto by pomyślał, że nadchodzą.
- A pewno nie czarnowidzka? - Spytał z przekąsem typowym dla ponurych żartów, którymi chciał zwrócić uwagę kobiety na to, co mówiła.
To do niej nie pasowało. W żadnym razie. Nie znał tej Geraldine, która wierzyła wieszczkom tak mocno, że aż piła z tego powodu. Wiara w gusła i zabobony była bardziej w jego stylu. Niby było takie powiedzenie o przystawaniu i stawaniu się tym, z którym się obcowało, ale upływ czasu jej nie zmieniał. W jego oczach nie skłoniła się ku teoriom spiskowym przez ich całą relację. Dlaczego miałaby to teraz robić? To było ciut niepokojące, ale na pewno miało swój powód. Tylko musiał się tego dowiedzieć. Nie miał zamiaru wtrącać się w lawinę słów, która opuszczała usta kobiety. Wysłuchał ją do końca, próbując analizować sytuację, ściskając jej rękę i (co nie było dla niego ani dla niej zbyt naturalne) dając pole do wyrzucenia wszystkich emocji na zewnątrz.
- Albo to, albo podpadłaś zbyt dużej liczbie ludzi - zawyrokował, nieznacznie unosząc kącik ust. - O tak, zdecydowanie podpadłaś zbyt dużej liczbie ludzi, ale od kiedy chcesz się tym przejmować? To po prostu kolejne gówno, które trzeba sprzątnąć, nic więcej. Nic, co byłoby groźniejsze od wszystkiego innego, co już przeżyłaś. Nawet jeśli ma większe zęby, to co? Trudniej nimi kłapać, łatwiej je złapać - wypowiadał się, jakby on również siedział w tym bagnie, choć w gruncie rzeczy nie miał pojęcia o głębi całej sytuacji.
Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Mimo to, czuł się uprawniony do wyrokowania na ten temat, bo skoro już się w to wmieszał to nie zamierzał rzucać słów na wiatr. Nie byłby tą osobą, za którą się miał, gdyby czczo pogadał z Geraldine o tym, co ją dusiło i zmuszało do picia do odcinki a następnie odprowadziłby ją do domu i postanowił znowu się usunąć. Nie. Mimowolnie już był zaangażowany. Mówiła mu o tym, co chciało zrobić jej krzywdę, więc pytał o to, jakie narzędzia potrzebowali skompletować, żeby uprzedzić atak i przedwcześnie zakończyć sprawę.
To było naturalne, nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie pasowało do tego, co było (a raczej czego nie było) między nimi. Podejmując świadome decyzje, pisał się na to, żeby całkowicie wymazać kontakt między nimi i to, co kiedyś mieli. Przynajmniej oficjalnie, bo wolał sądzić, że obserwuje wszystko z cienia. Właśnie po to, żeby wysunąć się z niego w okolicznościach takich jak te a potem docelowo tam wrócić. To było najlepsze możliwe rozwiązanie.
- Twoje życie należy tylko do ciebie. Nikogo innego. To tylko sterta krowiego gówna i nic więcej - powiedział stanowczo, patrząc Geraldine prosto w oczy i nieznacznie kręcąc głową. - Może chciałoby, żeby było inaczej, ale nie będzie, dopóki nie dasz mu takiej władzy - stwierdził, zaciskając wargi.
Nie podobało mu się to, co słyszał. Nie był zirytowany tym, co mówiła. Wręcz przeciwnie. Był tym całkowicie zaniepokojony, bo ten stan nie powinien być naturalny. Geraldine nie oddawała władzy w taki sposób. Jemu samemu wielokrotnie wytykała bullshit, kłócili się o najprostsze rzeczy wymagające kontroli, wytykali sobie niewiarę tam, gdzie powinna być wiara. Kompletnie nie rozumiał, czemu teraz wierzyła w coś takiego. W jakieś chore zagrywki czegoś, czemu powinna podciąć gardło jednym sprawnym ruchem, zdusić to w zarodku i wywalić jak najdalej a może wręcz profilaktycznie spopielić, żeby przypadkiem nie wstało.
- Nie jesteś bezsilna - pokręcił głową, wolną ręką ostrożnie ujmując jej podbródek, żeby nawiązać kontakt wzrokowy. - A jeśli ktokolwiek ci grozi, to on się powinien cholernie bać - podkreślił twardo, dosadnie.
Tu nie było miejsca na podchody i manipulacje. Nie na wywoływanie lęku ani nie na atmosferę suspensu. Jeśli faktycznie istniało coś lub ktoś, kto chciał zrobić Geraldine krzywdę, należało to czy go uprzedzić. Od kiedy proaktywność była zastępowana reaktywnością i zbyt dużą ilością alkoholu?
- Masz wszystkie dni i godziny, których sobie zażyczysz - zapewnił w ten odrobinę nazbyt poetycki sposób, którego nie zauważył, ściskając rękę Geraldine. - A potem jeszcze te wszystkie, kiedy będziesz stara, pomarszczona i marudna. Uprzedzając wszystkich, że co prawda już sobie wybrałaś urnę i chętnie byś odpoczęła, ale musisz pilnować ich nędznych dup. To będą te pozostałe dni i godziny, którymi pogardzisz - nie wiedzieć czemu założył, że miało być dokładnie tak i ten obraz miał cały czas przed oczami.
Jakieś dyrdymały wymyślane przez jasnowidzów w celu wywołania dreszczy u ludzi nie miały tego zmienić. Ironicznie, sam od wielu lat wierzył jasnowidzem, ale nie w tym przypadku. Nie w wypadku Geraldine, która miała mieć swoją upierdliwą przyszłość jako ten niezależny, trochę nazbyt marudny, ale uwielbiany członek rodu. Własne przekonania Greengrassa odnośnie wróżb i przepowiedni nie tyczyły się kogoś, kto w jego oczach miał już jasno nakreśloną przyszłość. Ofiara mająca to zapewnić została złożona. Wszelkie możliwe poświęcenia musiały prowadzić do tej prostej prawdy. Inaczej byłyby pozbawione sensu i tym samym bezcelowe a w to nie chciał wierzyć.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
18.09.2024, 17:39  ✶  

- Wiem, wiem, pewne rzeczy się nie zmieniają. - Gawędził z nią, jakby nigdy nic. Minęło już trochę czasu, ale w tym momencie nie czuła jego upływu, a przecież powinna. Trochę tak już mieli, że często się od siebie oddalali, a później znowu na siebie trafiali i zachowywali się, jakby wcale nie byli sobie obcy. To nie było zdrowe, miała tego świadomość, ale nie umiała do końca ignorować jego obecności. Przyzwyczaiła się do tego, że pojawia się i znika, chociaż tym razem zajęło mu to trochę więcej czasu, że też musiał trafić na moment, kiedy nie była w najlepszej formie. Nie zamierzała go spławić, chyba jednak potrzebowała towarzystwa, może dobrze się stało, że Ronald po niego poszedł. W sumie to bawiło ją, że nadal byli ze sobą kojarzeni, chociaż nie była już jego problemem.

Tak naprawdę od kilku dni czuła niepokój, od kiedy przyśnił jej się ten realny sen. Od tego wszystko się zaczęło. Gdy zamykała oczy widziała przed sobą bestię, bezkształtną, która próbowała ją pożreć, do tego twarz jej brata bliźniaka - Thorana. Byli w jakiś sposób ze sobą związani. Cain powiedział jej, że musi zabić Thorana, tylko czy byłaby skłonna zabić swojego brata bliźniaka? Nie było to wcale takie proste, przecież od zawsze na zawsze mieli o sobie pamiętać, pomagać, był to jej ulubiony brat, z nikim nie łączyła ją tak silna więź.

Parsknęła śmiechem, kiedy po raz kolejny zażartował. Brakowało jej tego specyficznego poczucia humoru. - W sumie tak, bardziej czarnowidzka, chociaż to przecież nie jej wina, to moja przyszłość jest czarna. - Gdyby był to pierwszy, lepszy jasnowidz, czy wróżbita to zapewne nie przejęłaby się tym specjalnie, ale to była Florence Bulstrode, jej ufała jak nikomu innemu, nawet jeśli chodzi o te dziwne praktyki, których nie do końca rozumiała. Flo by jej nie okłamała, nie zmyślałaby, dlatego potraktowała to poważnie. Wolała jednak nie wspominać o tym mężczyźnie, przynajmniej jak na razie, lepiej, aby jasnowidz pozostał bezimienny.

Westchnęła ciężko, gdy usłyszała, co do niej mówił. Najwyraźniej nie do końca rozumiał w jakim gównie się teraz znalazła. Nie miała w zwyczaju bać się potworów, ale ten był wyjątkowo paskudny, jeszcze nigdy nie przyszło jej walczyć z podobną istotą. - Tylko, że te zęby to zęby mojego brata bliźniaka. - Tak właściwie, to był to moment, w którym w ogóle nie wiedziała, czy on kiedykolwiek istniał. Louvain kwestionował jej zdrowie psychiczne, w liście wspomniał o tym, że przecież nigdy nie miała brata bliźniaka. Tylko skąd wzięły się wspomnienia sięgające niemalże do dzieciństwa? Czuła, że wariuje, że nie wie, co jest prawdziwe, a co nie. To ją przerażało. Jeśli ta istota chciała przejąć jej życie, to wszyscy o niej zapomną, stanie się to, czego bała się najbardziej na świecie, zniknie i nikt tego nie zauważy.

- Jest, tym razem naprawdę się boję, nigdy nikt nie chciał mi odebrać mojego życia Roise, wiesz, zabić to tak, to nic takiego, ale przejąć to co moje? Kurwa, to trochę za dużo. - Chciała, aby zrozumiał, czego konkretnie się obawia, chociaż strasznie topornie szło jej tłumaczenie. Nieco gubiła się w swoich myślach i właściwie we wszystkim, co ostatnio się działo.

- Chciałabym w to wierzyć, ale jakoś nie potrafię. - Najwyraźniej się poddała, nie było to dla niej typowe zachowanie, ale po tym, co usłyszała zaczęła tracić nadzieję. Thoran ją znał, potrafił przewidzieć jej działania, jak mogłaby sobie poradzić z takim przeciwnikiem? Ojciec wspominał, że nigdy nie miała brata bliźniaka, to dlaczego kurwa miała z nim związane tyle wspomnień? Nie potrafiła tego rozgryźć. Co jeśli zaczęła wariować jak Gerard, co jeśli była kolejną osobą, której zaczęło mieszać się w głowie, wszyscy wiedzieli, że ostatnio nie jest z nim najlepiej, może to geny?

- W tym problem, że tym razem nie, nie zależy tylko ode mnie, nasze życia są połączone, zawsze były. Jak mogłabym go zabić? Zresztą, jak mam wierzyć w cokolwiek skoro mój brat najprawdopodobniej nie jest moim bratem? - Naprawdę próbowała nastawić się pozytywnie do tego, co miało nadejść, ale nie potrafiła. Szczególnie, że Thoran, czy kim on właściwie był już wiedział, że zaczęła interesować się tematem. Widziała, co zrobił z Cainem, zabrał mu jego najlepsze wspomnienia, pożarł je, jakby to nie było nic takiego. Co jeśli spotka ją to samo? Co jeśli ona zapomni i ją zapomną? - To coś żywi się wspomnieniami wiesz, co jeśli pozbawi wszystkich, których znam wspomnień o mnie? Ty też możesz mnie zapomnieć. - Może kiedyś nawet w złości zdarzyło się jej wykrzyczeć Greengrassowi, aby o niej zapomniał, jednak teraz stało się to czymś, czego zaczęła się bać. Nie chciała, żeby to, co się kiedyś między nimi wydarzyło zniknęło, wspomnienia przecież były tym, co warunkowało ich życie, przeszłość miała znaczenie.

Ambroise wydawał się być bardzo pewien swoich słów. Spoglądała mu w oczy, a przynajmniej starała się to robić, gdy uniósł delikatnie jej podbródek. Czuła, że to, co mówi jest prawdziwe, on nigdy nie rzucał słów na wiatr, tylko dlaczego było jej tak trudno uwierzyć w to, że i tym razem sobie poradzi? Nigdy jeszcze nie czuła takiego lęku. - Mam nadzieję, że masz rację, że jakoś uda mi się z tym poradzić, bo wiesz, ja naprawdę nie chcę jeszcze umierać. - Głos jej się trochę załamał, kiedy to powiedziała, próbowała się nie rozpłakać, bo wylała dzisiaj dużo łez, a i zdecydowanie nie chciała, żeby siedzący przed nią mężczyzna widział jak płacze. Rozmyślała o śmierci, wiele razy stanęła z nią oko w oko, ale nigdy jeszcze nic na nią nie polowało. To była odmiana, która jej się nie podobała.

- Dlaczego mówisz to z taką pewnością? - Nie miała pojęcia skąd wzięła się w nim taka wiara w to, że uda jej się pokonać tę istotę. Jasne, była łowczynią, świetną w swoim fachu, ale i ona mogła zostać pokonana. - Każdego można pokonać Roise, nawet mnie. - Jeszcze parę miesięcy temu wydawało jej się, że nie, że jest niezniszczalna, jednak ten rok nie był dla niej zbyt łaskawy. Młodszy brat umarł jej na rękach, teraz okazywało się, że jej bliźniak był tylko wytworem wyobraźni, oszustem, czy nie wiadomo właściwie czym. Straciła grunt pod nogami.

- Jakby ktoś pytał, to nie chcę żadnej urny, nie chcę, żeby postawili mnie na szafce, mają mnie rozsypać nad oceanem, a przede wszystkim nigdy nie będę pomarszczona, co to w ogóle za wizja. - Całkiem skutecznie oddalił jej myśli od tego, co miało się wydarzyć niedługo, Ambroise zawsze był świetny w odwracaniu uwagi, to musiała mu przyznać.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
19.09.2024, 00:53  ✶  
Z jednej strony chciałby, żeby to było takie proste. Z drugiej strony chciał również, żeby było inne, mniej prawdziwe. Wahał się między dwoma opcjami, bo żadna nie dawała mu tego czego potrzebował. Spokoju ducha.
Niezmienność pewnych rzeczy przypominała mu o tym, co było kiedyś. W tym także o straconych dobrych rzeczach. Tej tęsknocie i pewnym żalu, o którym powiedziała chwilę wcześniej a które to słowa pozostawił nieskomentowane. Odpowiedź byłaby skomplikowana. Nie zadowoliłaby żadnego z nich tak do końca. W jego oczach narobiłaby więcej szkody niż pożytku, bo on był boleśnie trzeźwy. Ale czy gdyby okazało się, że wszystko się zmieniło i nie mówili już tym samym językiem, to byłoby łatwiej? Nie. Tu tkwił problem, bo wtedy bolałoby to równie mocno, co niewypowiedziane słowa i powracające skrawki przeszłości. Tu chyba nie było dobrego wyjścia.
Stąd też należało, żeby zajął się sytuacją i znowu zniknął w swoim własnym świecie, który tak skrzętnie budował. Musiał upewnić się, co do przywrócenia Geraldine spokoju i mógł poczuć coś na kształt spełnienia. Tak mu się wydawało zanim nie zaczął wnikać w okoliczności, jakie wprawiły ją w stan upojenia alkoholowego.
- Czarna może być kawa - czuł potrzebę, żeby to powiedzieć. - Wybacz dosadność, Rina, nawet te twoje kawowe popłuczyny nie są czarne. Co dopiero twoja przyszłość. Natomiast jedno wyjaśnia drugie. Nie znając definicji czerni, trudno odróżnić od niej średnio ciemny brąz - skwitował.
Ktoś mógłby powiedzieć, że Greengrass serwował poetyckie porównania jak muffinki do wspomnianej kawy. W rzeczywistości pijał zabójczo mocną kawę i wcale nie wykraczał poza to, co już kiedyś mówił. Nie odkrywał czegoś nowego. Raczej solidnie trzymał się przyjętej opinii. Może nie był aurowidzem, ale twierdził, że od niektórych ludzi bije coś na kształt kolorowej aury. Na myśl o takich osobach można było bez problemu wybrać dla nich wspólny kolor.
Kiedy patrzył na większość łowców i poszukiwaczy przygód, wyobrażał sobie ciemny, niemal czarny brąz z personalnymi domieszkami innych kolorów. Śmierć podążała za tymi ludźmi. Krok w krok, ale głównie przez to, że oni ją zadawali. Sami też ryzykowali życiem, ale w jego oczach chodziło głównie o zadawanie śmierci. Stąd twierdził, że większość ludzi podających się za prawdziwych aurowidzów robiła niewłaściwe, pochopne interpretacje.
Pewnie wypowiedziałby się bardziej rozlegle na ten temat, gdyby nie zmieszanie, w jakie wprawiła go Geraldine. Jeśli wcześniej zbiła go z tropu, teraz wywołała jeszcze większą konsternację. Na dłuższą chwilę nie zapanował nad zdziwionym, zmieszanym wyrazem twarzy. Oczywiście, zaraz się zreflektował, ale nie wątpił, że raczej widziała jego zakłopotanie.
- Brata bliźniaka? - Spytał ostrożnie, gotów na to, że mogła zareagować w bardzo różny sposób.
Nie wiedział czego ma się spodziewać, ale równie dobrze mógł popłynąć z prądem, skoro okazał zdezorientowanie. Był również w stanie przyjąć ewentualną irytację, bo po raz pierwszy słyszał, żeby miała brata bliźniaka. Zdarzało mu się leczyć członków jej rodziny na długo przed tym jak zaczęli nawiązywać jakiekolwiek relacje. Nigdy wcześniej nie słyszał o kimś takim. Od niej zresztą również a przynajmniej sobie tego nie przypominał. Znali się od wielu stron. Mało kto tak dokładnie znał większość cech Greengrassa oraz znaczną część informacji o nim. Niemalże wszystko. Swego czasu dosyć mocno się przed nią odsłonił, co później doprowadziło do tego dziwnego dyskomfortu i poczucia wyrzutów sumienia, że wciąż miał poważne sekrety. Po mimo tego tym bardziej uważał, że znał o niej dużo głębsze informacje niż to o bracie bliźniaku, więc po prostu mu to nie grało.
- To metafora? - Skapitulował. Pewnie podniósłby obie ręce, gdyby nie trzymał jej dłoni, ale wolał dalej utrzymać dotyk. - Ten ktoś... ...to coś... ...jest ci na tyle bliskie... ...podobne?... ...jakbyście byli bliźniętami? Wiesz o tym coś więcej? Mam wrażenie, że nie dajesz mi całego obrazu albo to ja go nie rozumiem - nie oskarżał jej o zatajanie faktów.
Była roztrzęsiona i zagubiona. Na dodatek pijana. Wiedział to. Ba! Gdyby zapomniał, widział to za każdym razem, kiedy nawiązywali kontakt wzrokowy a on ściskał jej palce. Starał się. Wbrew sobie i temu, że zazwyczaj nie był mistrzem powolnej dyskrecji. Chciał wszystkiego tu i teraz. Szybko i mocno. Nie ma, że nie ma. W tym wypadku próbował postępować inaczej.
- Wiem, że to nie najlepsze. Grunt wali ci się pod nogami. Kurewsko zły moment, ale - nie, sam się zastopował. Oczekiwanie informacji od pijanej kobiety nie było zbyt światłe. - Nieistotne. Pierdolę trzy po trzy - wzruszył ramionami.
To było łatwiejsze niż przyznanie, że nie łapał połowy z tego, co mu mówiła. Nie potrafił postawić się na jej miejscu, więc wszelkie metafory niemal do niego nie docierały. Czuł, że staje się skołowany a to nigdy nie poprawiało mu humoru. Nie cierpiał być bezradny. Szczególnie wobec ludzi, wobec których nie powinien. Nie chciał odczuwać powolnej irytacji a tak się działo. Nie wobec Geraldine a wobec okoliczności. Ewidentnie nie nadążał za jej tempem życia. Czuł, że nic nie wie. Coś się działo. Było mocno nie tak a on to ominął. Nie zdawał sobie sprawy na własne życzenie a teraz czuł się jak ktoś, kogo nagle wypchnięto w środek wydarzeń. Sam sobie kazał brać w nich udział, ale tego już nie zauważył.
- Masz dwóch braci - podsumował bardziej sobie niż jej.
Ten grunt był w miarę pewny. Dalej robiło się grząsko.
- Który może nie być twoim bratem? - Uważał, że to pytanie musiało paść.
Nieważne jak dosadnie, ale potrzebował czuć, że nadąża. Miał wrażenie, że zaczął gubić się jak na mrocznych i podejrzanych ścieżkach podziemnego świata. To bardzo, ale to bardzo mu się nie podobało. Tym bardziej w oprawie tych słów o zapomnieniu. Nie dało się tak łatwo zapomnieć. Nawet Obliviate bywało zawodne. Nie zawsze wychodziło idealnie. Czasami pozostawiało odczuwalne dziury. Żadne eliksiry także nie działały na najsilniejszą wolę wspomnień, które z czasem nawracały. Bywały siły, których nie dało się tak łatwo odtrącić i zamazać. Coś wiedział na ten temat.
- Geraldine Yaxley, prawisz dyrdymały - skwitował bez zawahania - albo pierdolisz głupoty. Jak wolisz. Uwierz mi, że dokonanie tego nie jest tak kurewsko proste jak ktokolwiek... ...no... ...też pierdoli - zasób słownictwa znacznie mu się ograniczył, gdy pomyślał o tym, co mówiła.
Nie. Zapomnienie nie było tak łatwe. Niepamięć nie była pogrzebowym całunem, pod którym dało się ukryć niewygodne, czasem krzywdzące, zazwyczaj piekące, niekiedy słodko-kwaśne wspomnienia.
- Ja zawsze mam rację - zapewnił, choć tym razem nie był tak święcie, bezczelnie o tym przekonany.
Zazwyczaj bycie bubkiem (czego oczywiście nie zauważał) przychodziło mu z większą naturalnością. Bez zastanowienia. Nie miewał zbyt wielu zastrzeżeń co do swojej nieomylności. Był w stanie upierać się przy najgłupszych twierdzeniach, bo były jego. Te same w cudzych ustach mogłyby zabrzmieć jak egoistyczna pomyłka, ale nie w jego własnych. Obiektywizm wssałby z mlekiem matki, gdyby nie karmiła go mamka. Tymczasem dostał bezbłędność opinii a w rzeczywistości bardzo rozdmuchane pokłady wiary w siebie, które mogłyby też zasilić jego widmowego bliźniaka, gdyby takiego miał. Ale nie. Taki dostał się Geraldine?
- A czemu miałbym nie? - Odbił pytanie, próbując wyślizgnąć się jak wąż.
Jasne. Mógłby zacząć tłumaczyć swój tok rozumowania. Jego logika bywała pokrętna, ale miała swoje mocne strony. Prócz tego już dawno temu zorientował się, że Geraldine była tak pijana, że pewnie mógłby ją zagadać. Powiedziałby kilka przesadnie złożonych zdań i uznałby temat za niebyły, bo tak naprawdę nie umiał pocieszać ludzi. Nawet tych bliskich, do których się zaliczała, choć ich dawne relacje zdążyły pokryć pajęczyny i kurz. Nie czuł się mocny w pokrzepiających słowach. Nie chciał powiedzieć nic, co potem zaogniłoby sytuację.
- Zapomnij o byciu pokonaną - stwierdził może trochę za twardo, więc spróbował rozluźnić wcześniejszą wypowiedź. - Będziesz rodzynką - wzruszył ramionami zamiast dodawać, że on nie miał na to wpływu. - Kto wie, może z biegiem czasu przekonasz się do tych wymyślnych kolorowych cieni do powiek. Zaczniesz gustować z brązach i fioletach, bo będzie ci brakowało siniaków z młodzieńczych wypraw. Domalujesz to na powiekach. Będziesz rodzynką. Szczególnie tam. To nieuniknione.
Miała być damską wersją rodzynka a więc rodzynką. Tak po prostu. Tak było. Tak miało być, bo taka była kolej rzeczy. Życie do późnych lat miało swoje plusy i minusy a także takie drobne neutralności. Ponieważ nie uważał, że to było coś złego. Ot normalna kolej rzeczy w przypadku każdego, kto dożywał sędziwego wieku, w którym wyobrażał sobie, że kiedyś będzie Geraldine.
Jasne. To była piękna wizja, o której teraz mówił. Głównie po to, żeby odwrócić jej uwagę od przedwczesnego umierania i skupić ją wokół śmierci z późnej starości. Wiedział, że nie dało się całkiem odsunąć tematu, więc zmieniał zakres, w którym teoretyzowali. Na ten moment to działało. Nawet jeśli tylko przez chwilę. Gdzieś tam z tyłu głowy obawiał się, że nie była na tyle pijana (lub wręcz przeciwnie: była nazbyt pijana i mogła zacząć być pamiętliwa), żeby w którymś momencie wytoczyć przeciwko niemu działa.
Ponieważ, choć widział ją jako zadziorną starszą panią trzymającą w szachu wszystkich członków rodziny to nie mógł nie pamiętać powracającego motywu przewodniego w wielu kłótniach w przeszłości. Stylu życia, który Geraldine wybrała. Atakowania trudnych do pokonania potworów. Adrenaliny i prędkości, z jaką wyprawiała się na kolejne ryzykowne polowania. Podejścia, które pakowało ją w objęcia śmierci. Był zły o świadome skakanie magicznym stworzeniom do gardła. Próbując dotrzeć się z nią, nie potrafił zrozumieć tej jednej ambicji. A może lepiej: nie chciał zrozumieć. Ani nie chciał martwić się czy któregoś razu po raz ostatni nie zobaczy jej z rozszarpaną klatką piersiową. Niemalże martwej. Potem pochowanej, rozsypanej lub cokolwiek, czego pragnęła jako pogrzebu.
Ewidentnie właśnie dowiadywał się czegoś nowego odnośnie życzeń Geraldine, jednakowoż nie chciał być w sytuacji, w której by je spełnił. Mógłby zagaić, czemu ocean a nie głusza. To pasowałoby do pogrzebnego klimatu rozmowy, ale nie chciał posunąć się nazbyt daleko.
- Co powiesz na to, Rodzynko, żebyśmy poszli do domu? Powolutku, pocichutku? - Spytał konspiracyjnie, jakby oferował tajny plan i porozumiewawczo ścisnął jej dłoń.
W rękawie miał jeszcze propozycję kupna alkoholu po drodze, z której by jakoś wybrnął pomiędzy jednym a drugim sklepem po drodze. Natomiast zostawiał to na ostateczne zagranie.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
19.09.2024, 09:45  ✶  

Niby powinni być dla siebie obcy, nie dało się jednak zapomnieć o tym wszystkim, co ich łączyło. Nie potrafiła, nie chciała, bo przecież było wiele przyjemnych chwil, to je przede wszystkim starała się pamiętać. Szczególnie kiedy siedział tu przed nią, chociaż nie musiał, on przecież nic nie musiał tak jak i ona, był to argument po który chętnie sięgali podczas ich niesnasek. Chciał zobaczyć, jak się miewa, nie porzucił jej. Zaopiekował się nią teraz, kiedy tego potrzebowała, tylko po co? Zbyt często wracała do tego co ich łączyło, do tego, co mogliby mieć. Może gdyby była inna, bardziej przystępna, może wtedy miałoby to sens, bała się jednak, że zatraci siebie, jeśli da mu wszystko to, czego potrzebował, a najbardziej przerażało ją to, że był moment, w którym byłaby to w stanie dla niego zrobić. Dystans dobrze jej robił, chociaż czasem brakowało jej Ambroise'a w jej chaotycznym życiu. Był jej kotwicą, której mogła się chwycić, żeby nie utonąć, najwyraźniej nadal nie porzucił tej roli, chociaż myślała, że to już za nimi. Przypadkiem jednak znowu to robił, a może celowo, może nadal choć trochę mu na niej zależało? Nie mogła o tym myśleć, bo nie była w najlepszym stanie, wiedziała, że może jej się to wymknąć spod kontroli, a zdecydowanie nie mogła sobie teraz na to pozwolić, nie kiedy nie myślała do końca jasno.

- Och, teraz sugerujesz, że nie rozróżniam kolorów, Greengrass, to cios poniżej pasa. - Punkt widzenia zależał od tego, kto patrzył. To prawda, coś co dla niej zostało spowite czernią dla niego mogło mieć zupełnie inne odcienie. Poczuła się jednak urażona tym, że sugerował, że jej sytuacja nie jest taka okropna jak jej się wydaje. To był jej mały koniec świata, dlaczego próbował jej to wyperswadować?

Czekała na to, jak zareaguje, gdy wspomni mu o bratu bliźniaku, bo reakcje były różne. Nie miała pojęcia, czego powinna się po nim spodziewać, wbrew pozorom to nie było takie oczywiste jakby się mogło wydawać, doprowadzało ją to do szału, bo nie mogła nad tym zapanować. Bała się, że weźmie ją za wariatkę, że będzie kwestionował jej zdrowie psychiczne, przerażało ją to, nie chciała, aby kolejna osoba sugerowała jej, że oszalała. Po tym, co stało się z jej ojcem stało się to jej lękiem.

- Brata bliźniaka. - Potwierdziła. Czyli dla niego nie było to jasne. Musiał znajdować się w tej części osób, która o nim nie słyszała. Tylko jakim cudem? Jak to w ogóle możliwe, że nie słyszał o Thoranie. Zdradziła mu swoje tajemnice, te o których nie wspominała nikomu innemu, dlaczego więc nie opowiedziałaby mu o swoim bliźniaku, skoro był dla niej taki ważny? Było to zastanawiające.

Uścisnęła mocniej dłoń mężczyzny, zupełnie nad tym nie panowała. Przeraziła się jego słowami. Znowu mieszało jej się w głowie. - Nie, przyszliśmy razem na świat, od zawsze byliśmy razem, znaczy kiedyś bardziej, ostatnio trochę mniej, ale to przecież normalne, że rodzeństwo się od siebie oddala, prawda? - Głos jej drżał, jakby zupełnie nie była pewna tego, co mówiła. Potrzebowała potwierdzenia, tyle, że nie wydawało jej się, aby Greengrass zamierzał jej je dać. To, w jaki sposób mówił sugerowało, że nie wiedział o tym, że ma brata bliźniaka.

Nie miał w zwyczaju się powstrzymywać. Tym razem jednak postanowił to zrobić, dlaczego? Czego nie chciał jej powiedzieć. - Roise, ty zawsze mówisz to na co masz ochotę, nie krępuj się i teraz, pierdol co tylko chcesz. - Trochę zdziwiło ją to, że coś kazało mu się zatrzymać, czego się obawiał, dlaczego się hamował? - To jest istotne, dla mnie jest. - Próbowała go zachęcić do tego, aby nie urywał myśli. Była ciekawa, co faktycznie chciał powiedzieć.

- Nie, nie dwóch. - Zaprzeczyła temu, co powiedział. Może nie powinna, może lepiej było udawać, że faktycznie tak jest? Szczególnie, że gdzieś pojawił się błąd. Byli ze sobą jednak na tyle blisko, że na pewno poznał jej rodzinę, przecież był uzdrowicielem jej rodziców, jak to możliwe, że nigdy nie dotarły do niego informacje o trzecim z braci? Nie układało się to w spójną całość. Znowu.

- Mam trzech braci, James, najstarszy jest chuj wie gdzie od dawna, najmłodszy to Astaroth, zapewne teraz siedzi w moim mieszkaniu, bo jest do niego trochę uwiązany - Swoją drogą była ciekawa, czy Ambroise słyszał o tym, jak umarł na jej rękach, kiedy polowali na wampira, gdy myślała o tym, że odszedł na zawsze. Tak dużo gówna działo się aktualnie w jej życiu, że nie miała pojęcia, od czego zacząć. Zresztą nie chciała go obarczać tym wszystkim, nie chciała mu się kojarzyć tylko z kłopotami i chaosem. - No i jeszcze Thoran, mój brat bliźniak, jemu nie ufamy, znaczy przy jego osobie pojawiają się wątpliwości. - Nie chciała wierzyć w to, że te wszystkie wspomnienia to bujda, przecież byli sobie tacy bliscy, zawsze mogli liczyć na swoje wsparcie. Jak to możliwe, że to była ułuda?

- Chciałabym, żeby to były głupoty, Roise, ale ja to widziałam, widziałam na własne oczy, co on zrobił z Cainem. - Była świadkiem tego, jak Thoran odebrał mu wspomnienia. Nadal nie mogła sobie wybaczyć, że pozwoliła na to, aby jej przyjaciel stanął z nim oko w oko. To było kurewsko egoistyczne. Ryzykowała, nie wiedząc praktycznie nic, Bletchley jej pomógł, przez co oberwał rykoszetem. Nie udało jej się go przed tym ochronić, co jeśli komuś jeszcze stanie się przez nią krzywda? - Nie mam pojęcia w jaki sposób to działa, ale to coś naprawdę żywi się wspomnianiami. - Bardzo chciałaby uwierzyć w to, co mówił Ambroise, że to nie takie proste, że się nie da, tyle, że miała dowód, widziała, że jest to możliwe. Przerażało ją to, co ta istota mogła zrobić z życiem jej i jej bliskich.

- Tak, wiem, twoja racja jest najważniejsza, ale co jeśli tym razem moja racja okaże się być tą prawdziwą? - Wiedziała, że zawsze bronił swoich hipotez niczym lew, bez względu na to, jakie głupie by nie były. Tym razem jednak chodziło o coś więcej i nawet chciała, aby było tak jak mówił, bardzo by chciała, żeby teraz wygrał. Tylko coś czuła, że akurat w tym przypadku będzie inaczej.

- Nie odwracaj kota ogonem, nie takie było pytanie. - Zauważyła, co robił. Mimo swojego upojenia alkoholowego widziała, że próbuje wymigać się od odpowiedzi. To tylko potwierdziło jej obawy. Nie zamierzała jednak ciągnąć go za język, zmuszać do tego, żeby ją pocieszał i tak wiele dla niej robił siedząc tu i próbując ją złożyć w część po tym jak dzisiaj rozsypała się na milion drobnych kawałków.

- Nie chcę o niczym zapominać. - Mówiła przecież, że to tego boi się najbardziej. Już miała wrażenie, że jej pamięć szwankuje, nie chciała do tego dokładać nic więcej. Chciała pamiętać, musiała pamiętać wszystko.

- Bycie rodzynką nigdy nie było jednym z moich priorytetów, Roise, przecież wiesz. - Między innymi dlatego im nie wyszło. Yaxleyówna prosiła się o śmierć, ryzykowała, żyła tak, żeby niczego nie żałować, ale robiła to na swoich zasadach, to ona podejmowała decyzje, to ona decydowała o tym na jaką nierozwagę może sobie pozwolić. Tym razem było inaczej, to nie ona rozdawała karty i to ją przerażało.

Zdawała sobie sprawę, że próbuje odciągnąć jej myśli od tego, co nieprzyjemne, w sumie to się sprawdzało. Udało jej się wyobrazić siebie siedzącą w bujanym fotelu, opowiadającą dzieciakom historie o swoich przygodach. Ta wizja była nawet zabawna, bo ona nie znosiła dzieci, może mogło się to zmienić? Teraz nie podobało jej sie to, że może nie mieć szansy zmienić zdania, zmienić swojego życia, że mogłoby się skończyć tu i teraz. Lubiła mieć wybór.

- Chciałbyś, żebym była jedną z tych starych dziwaczek, z których się nabijaliśmy, nieźle, liczyłam, że jednak trochę lepiej mi życzysz... - W sumie może to wcale nie była to taka straszna perspektywa. Starość była nieunikniona, no chyba, że dochodziło do przedwczesnej śmierci, może jednak jej nie chciała, nigdy nie spoglądała na to w ten sposób, raczej twierdziła, że woli umrzeć młodo, bo bała się tego, że kiedyś nie będzie już w pełni sprawna, ale może jednak to wcale nie było takie okropnee, w końcu spotykało każdego, no praktycznie każdego.

- Do domu? - Powtórzyła za nim. Czy był to naprawdę odpowiedni pomysł? Nie chciała spotkać się z Astarothem, nie miała zamiaru go martwić swoim stanem. Wiedziała, że może się zainteresować sprawą, a i tak spieprzyła mu życie, przez nią stał się wampirem, nie pozwoli, aby umarł jej na drugi raz, jej serce by tego nie przeżyło. To było zbyt wiele nawet, jak na nią.

- W domu jest Astaroth, nie chcę, żeby mnie taką widział. - Słabą, załamaną, zdecydowanie musiała dzisiaj uniknąć konfrontacji. To ona wzięła go pod swoją opiekę, musiała być dla niego oparciem, po tym, co się wydarzyło, a teraz sama sobie ledwo radziła ze swoim życiem, jakim cudem miała udźwignąć to wszystko? To było zbyt wiele. - Miałam się nim zająć, a nie potrafię poradzić sobie ze sobą samą. - Zdecydowanie słychać było w jej głosie rozczarowanie. Zawiodła. - Wiesz, że przeze mnie taki jest? Przeze mnie stał się potworem. - Nie mogła sobie wybaczyć tego, że nie udało jej się dobiec na czas, że założyli się o to, kto pierwszy dotrze do bestii, powinna być rozsądniejsza, powinna być odpowiedzialną starszą siostrą, wyszło jak zawsze.

- Chociaż jak po cichutku to może nie zauważy, że wróciłam? - Może tak będzie lepiej, w domu powinna być bezpieczna, chociaż teraz nie była tego taka pewna. Niczego nie była pewna.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (7320), Ambroise Greengrass (8756)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa